16.04.2018, poniedziałek.
Pierwszy poranek w Kazbegi – wiosce u stóp wielkiego i potężnego Kaukazu. UU, co ja robię tuu? I w dodatku co ja będę robić przez najbliższe 195 dni? Pracować – i to w dodatku w turystyce. Póki co jestem tym bardzo podekscytowana, mam nadzieję, że upierdliwi turyści nie zmienią tego podejścia. J a nawet jeżeli to mam ich głęboko gdzieś, bo mam wokół coś, co doda mi skrzydeł: góry, góry i jeszcze raz góry. W dodatku traktuję ten wyjazd jako jedną wielką wyprawę fotograficzną, tak więc będę sobie chodzić na swoje małe polowania.
Widok z podwórka.
Muszę przyznać, że jeżeli jest na tym świecie coś, w czym można zakochać się od pierwszego wejrzenia, definitywnie może tym być Gruzja. Tak się stało i ze mną – wpadłam, jak śliwka w kompot, od razu po same uszy.
Sama Stepancminda (Kazbegi to nazwa nadana przez Rosjan; dziś jest używana wymiennie, ale Gruzini, podkreślający swą odrębność od Rosji coraz częściej używają swojej rodzimej) to mała, turystyczna wioska (nasza Zakopane w miniaturce), położona na wysokości niemal 2000 m n.p.m. (Pierwszą noc spałam cudownie, myślę, że szybko się tu zaaklimatyzuję!) Górą, królującą nad miejscowością jest oczywiście Kazbek, po gruzińsku zwany Mkinwarcweri, o wysokości przyprawiającej o zawroty głowy – 5033 m.
Gdy byłam tu prawie dwa lata temu po raz pierwszy, Kazbek był ukryty za gęstymi chmurami. Z Kazbegi zapamiętałam bujną, soczystą zieleń i cztery konie, stojące na przystanku autobusowym. To wtedy obiecałam sobie, że muszę tu wrócić – nie odpuszczę, dopóki Kazbek nie pokaże mi się na oczy! Koniec końców dopięłam swego i teraz przez najbliższe pół roku (nawet z hakiem) Mkinwarcweri zawsze będzie w zasięgu mego wzroku – nie licząc oczywiście dni, kiedy postanowi się znowu skryć wśród chmur.
Kazbek w pełnej krasie.
Pół roku – dokładnie 199 dni w Gruzji. Pytania: ale jak to, dlaczego, skąd, po co itp., itd. są pytaniami, na które ciężko udzielić jakiejś konkretnej odpowiedzi. Czasem też chciałabym być ułożoną dziewczyną, wyjechać sobie na wczasy w ciepłe kraje, leżeć pod palmą i o niczym nie myśleć, ale taką mam wariacką naturę, która ciągle mnie gdzieś pcha, nie pozwala stać w miejscu i cóż, przecież to lubię. Zawsze mam coś za coś. Więc to doceniam i jak tylko nadarzy się szansa – korzystam, nie zastanawiając się zbyt długo. Żałować można tylko tego, czego się nawet nie spróbuje.
„Ale nie będziesz się wysoko wspinać?” „Ale tam jest bezpiecznie?” „Ale tam jest zimno?”
A wreszcie konkretne- „Ale co Ty tam w tej Gruzji tak właściwie będziesz robić?!” – wyjdzie w praniu. Kiedyś usłyszałam jedną dobrą odpowiedź, która jest idealna na wszystkie powyższe wątpliwości.
Będę spełniać marzenia.
Bo przecież marzenia nie spełnią się same!
1 myśl w temacie “Marzenia nie spełnią się same.”