Dzikie wojaże

Wilno – miasto na pograniczu

Do Wilna wracam po niemalże 10 latach. Tak, w Wilnie byłam, ale jednak jakby mnie tam wcale nie było. To znaczy ja tamtego razu w ogóle nie uznaję, jako „bycie”. Już tłumaczę –  blisko 10 lat temu (!), wracając z Erasmusa w Tallinnie, spędziłam na wileńskim dworcu autobusowym ponad 3 godziny, czekając na przesiadkę do Warszawy. 3 godziny z trzema walizkami! Na zewnątrz jarmark bożonarodzeniowy, a ja nie mogłam się ruszyć na krok, bo było późno i przechowalnia bagażu była już zamknięta! 3 godziny! Nie zapomnę, jak jakiś wileński Polak stał chwilę ze mną i gadał, a potem przyniósł mi kawę, bym się chociaż napiła. Od tego czasu mam nauczkę na całe życie – gdziekolwiek jadę – nie ważne, czy na dwa dni, czy na pół roku – tylko plecak, nigdy więcej żadnych walizek!

Do Wilna więc wracam. Jakby mnie tu nigdy wcześniej nie było. Tym samym odwiedzając swój 26-ty kraj. Bo poprzedniego razu nie zaliczyłam do swojego rankingu. 😉

Tegoroczna majówka ułożyła się perfekcyjnie. Dzięki dwóm dniom urlopu wypoczęłam – i to prawdziwie! – całe 6 dni. Mogłabym 9, ale w piątek strategicznie zjawiłam się w pracy – zaoszczędziłam dzień wolnego, ale 8 godzin szybko zleciało i znowu weekend! 😆 Wykorzystałam ten czas zarówno górsko jak i wyjazdowo. A nawet odwiedziłam dwa państwa – Słowację i Litwę!

W sumie to namówiłam Mamę na wycieczkę na Litwę, organizowaną przez pobliskie biuro https://www.dmprzewozy.pl/wczasy-i-wycieczki – polecam! 🙃 super organizacja!

Wilno z południa Polski jest szmat drogi, autobus z przesiadką, bilety wychodziły dość drogie, więc pozwoliłam sobie na ten luksus, że ktoś wszystko ogarnął za mnie – czasem tak też fajnie. Tym bardziej, że trafiliśmy na świetnego przewodnika, pana Henryka, dzięki któremu bardzo dużo dowiedziałam się o Wilnie – pogmatwanej historii miasta na pograniczu. A ja granice bardzo lubię poznawać od środka.

Pierwszym przystankiem podczas naszego wyjazdu było Kowno. Drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Litwy (około 289 tys. mieszkańców w 2020 roku) i największy ośrodek przemysłowy kraju. Leżące nad Niemnem (jak u Orzeszkowej!!), u ujścia drugiej rzeki – Wilii. Za największą atrakcję Kowna można uznać zamek, a tak właściwie jego ruiny. W otoczeniu rabaty tulipanów robił naprawdę duże wrażenie!

Z Kownem związany jest również Adam Mickiewicz (którego to śladami można nazwać tą wycieczkę! 😉 ), który po skończeniu studiów musiał odpracować tam 4 lata jako nauczyciel. Był niepocieszony prowincjonalnym miasteczkiem, tak często jak mógł uciekał do Wilna, ale mimo wszystko nauczycielem był dobrym. 😁 Ciekawostka – to właśnie w Kownie w latach 70-tych powstał pierwszy deptak w całym Związku Radzieckim – wcześniej niż moskiewski Arbat!

A ten motyw na muralu babki kurzącej fajkę jest chyba dość popularny, bo widziałam dziewczynę z torebką bawełnianą o identycznym wzorze 😉

Po drodze do Wilna zdążyło się wypadać i to był jedyny deszcz podczas tej majóweczki. Potem już tylko słońce, niebieskie niebo i piękne obłoczki! Choć rześko. 😅

Wilno. Pamiętam, jak decydując się na wyjazd na Erasmusa, miałam do wyboru uczelnie w Tallinnie, Rydze i w Wilnie właśnie – ja wybrałam tą stolicę najbliżej Rosji. 😉 Największe miasto i stolica dzisiejszej Litwy, leżące nad dwoma rzekami – Wilią i Wilejką. (Spodobała mi się ta nazwa – Wilejka. Nazwałam tak matrioszkę, którą kupiłam do swojej kolekcji). Niczym Rzym – leżące na siedmiu wzgórzach (chociaż niektórzy wyliczają ich osiem lub nawet dziewięć…Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym na jakieś dwa nie weszła… ) Historyczna stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego, a następnie jedno z większych miast I Rzeczypospolitej. Tuż obok Krakowa i Lwowa.  Uniwersytet Wileński, założony przez króla Stefana Batorego, był drugim najstarszym polskim uniwersytetem, po krakowskim założonym w 1364 roku oraz przed lwowskim założonym w 1661 i warszawskim. W czasach dwudziestolecia międzywojennego znowu polskie. Po II wojnie światowej – znowu i do dziś dnia – już nie.

Asocjacja do Lwowa towarzyszyła mi nieustannie! Tym bardziej, że całkiem niedawno czytałam dobry reportaż o tym mieście – również o jakże analogicznej historii. Tylko że kiedy byłam we Lwowie – polskość wymieszała się dość solidnie i nie była tak odczuwalna jak w Wilnie. Jakby ją zaduszono. Fascynują mnie te historyczno-kulturowe niuanse. Z przyzwyczajenia, jak to na wschodzie, zaczynam rozmawiać po rosyjsku, a tu pani odpowiada mi czyściuteńką, śpiewną polszczyzną (niczym z Podlasia – a fachowo nazywa się to dialekt północnokresowy):

– Pani Polka? – pytam.

– Z dziada pradziada! Pani kochana, my tu u siebie jesteśmy! Tylko nam dowody na litewskie wymienili!

Po wojnie Wilno, jako część Litwy, znalazło się w granicach Związku Radzieckiego. Polacy chodzili do polskich szkół, ale mieli w programie również naukę litewskiego oraz rosyjskiego, a dodatkowo język obcy – angielski, niemiecki czy francuski. Takim oto sposobem mówili w co najmniej czterech językach – w tym trzech biegle. Od dawna używane jest gwarowe określenie Polaków na Wileńszczyźnie – a nawet na całej Liwie – jako Wilniuki, rzadziej Wilniucy. W dzisiejszych czasach ponad 16% mieszkańców Wilna jest narodowości polskiej, a na całej Wileńszczyźnie – 23%. Litwa jest jedynym poza Polską krajem, w którym po dziś dzień istnieje pełny system oświaty w języku polskim.

Jak Wilno, to oczywiście Mickiewicz… Litwin piszący dla Białorusinów po polsku i jego „Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy”, które to w gimnazjum potrafiłam wyrecytować aż do 65. wersu (IV Księga „Pana Tadeusza”. BTW! „Pan Tadeusz” został przetłumaczony na 34 języki świata – w muzeum Mickiewicza jest gablota, w której znajduje się tłumaczenie m.in. kaszubskie, wietnamskie czy też chińskie). Najwięcej tablic upamiętniających kogoś w Wilnie poświęconych jest właśnie Mickiewiczowi, który kochał to miasto całym sercem, ale z którego po procesie Filomatów i Filaretów został wywieziony w 1824 roku na wygnanie i już nigdy nie było mu dane do Wilna powrócić. Zachowało się 7 domów, w których Adam Mickiewicz mieszkał. W dawnym klasztorze bazylianów znajduje się tzw. Cela Konrada, w której był więziony poeta i gdzie toczy się akcja trzeciej części „Dziadów”, jest muzeum Mickiewicza i jego pomnik. W Wilnie mamy ulicę Adama Mickiewicza, gimnazjum Adama Mickiewicza z polskim językiem nauczania, restaurację „Pan Tadeusz“, która znajduje się w Domu Kultury Polskiej. Wilno przesiąknięte jest Mickiewiczem, więc miałam namiastkę literackiej wycieczki, które tak bardzo lubię 😉

Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy

I w Ostrej świecisz Bramie!…

O matko, jakie to jest szczęście – zobaczyć na własne oczy coś, o czym czytało się dawno temu i co wyryło jest w pamięci! Uwielbiam to w swoich dzikich wojażach!

A’propos religijnych aspektów Wilna: dużo pięknych kościołów* (a każdy wystrój totalnie inny!) obraz Matki Bożej w Ostrej Bramie, kościół św. Ducha z oryginalnym obrazem Miłosierdzia Bożego – przed pandemią sporo wycieczek z Polski miało charakter pielgrzymek. Każdy znajdzie na Wileńszczyźnie coś dla siebie! 😉 *w całym Wilnie znajduje się 35 kościołów, w tym katolickie, protestanckie, prawosławne i unickie cerkwie, synagoga a nawet świątynia karaimska.

Prócz asocjacji do Lwowa, spacerując po Wilnie sporo miałam i nawiązań do Tallinna, w którym to spędziłam pół roku. Niby ta sama „Pribaltika”, ale jednak Estonia – chociażby ze swoim językiem, należącym do grupy ugro-fińskiej wydaje się bliższa Skandynawii. A Łotwa i Litwa – to dopiero prawdziwi Bałtowie! Wilno sprawia wrażenie spokojnego, pełnego przestrzeni. Wiele budynków wykonanych zostało w stylu tzw. Baroku wileńskiego – ciekawostką jest, że do architektury litewskiej w ogóle nie zdążył dotrzeć renesans – od razu wjechał barok!

Jeszcze jedna ciekawostka, o której opowiadał pan Henryk (który okazał się również zapalonym pszczelarzem, więc od razu skojarzył miejsce, gdzie pracuję): Litwa parę lat temu wprowadziła euro – eto raz. Zwiększono również akcyzę na alkohol, bo przeliczając liczbę ludności na liczbę wypitych litrów alkoholu wychodziły jakieś kosmiczne ilości, pokazujące, że cały naród litewski chleje na umór – eto dwa. Litwini znaleźli na to sposób – nadal dużo piją, ale zaopatrują się na Łotwie lub w Polsce – przewożąc np. piwa całymi skrzynkami 😆 Cóż, taki mają klimat….

Wieczorami czas wolny – no oczywiście nie usiedziałyśmy na dupie i poszłyśmy na spacer. Załapałyśmy się z Mamą na koncert, organizowany przez TVP z okazji 3.05, ale z racji tego, że takie rzeczy mnie nie kręcą, poszłyśmy dalej. Obeszłyśmy mury miasta i trafiłyśmy w cudowne miejsce – Wzgórze Bastei. Akurat przyświeciło niesamowicie złotym promieniem i stała się magia: kwitnące drzewo, soczysta zieleń, huśtawka, a w tle miasto… Oczywiście do huśtawki była ustawiona kolejka, ale nie odpuściłam, dzięki czemu miałam okazję się pobujać jak małe dziecko 😆 Poczułam wtedy, że właśnie teraz-w tym momencie czuję, że cieszę się chwilą i prawdziwie odpoczywam, nie myśląc o niczym. O to zawsze chodzi w podróżach – o takie chwile, o takie wrażenia!

Poza tym udało mi się „zaliczyć” jeszcze jeden punkt ze swojej podróżniczej checklisty, który jest obowiązkowy w każdym mieście, do jakiego zawitam – miasto z góry. Weszłam na dzwonnicę kościoła św. Jana, znajdującego się na terenie Uniwersytetu Wileńskiego, a stamtąd takie widoki:

W Wilnie jeszcze jedno miejsce zrobiło na mnie duże wrażenie – cmentarz na Rossie.  Jedna z niewielu polskich nekropolii narodowych za granicą (obok Łyczakowskiego we Lwowie czy Les Champeaux w Montmorency). Rossa w rzeczywistości składa się z kilku cmentarzy. Na przełomie XVIII i XIX wieku rozpoczęto budowanie nekropolii poza obrębem miasta. Od 1801 roku pełnił funkcję cmentarza miejskiego i szybko zyskał miano elitarnego. W 1847 roku zabrakło miejsca na kolejne pochówki, wobec czego powstała druga część cmentarza, czyli tzw. Nowa Rossa. Tam znajduje się Cmentarz Wojskowy, na którym leżą polegli w wojnie z bolszewikami 1920 roku i członkowie wileńskiej Armii Krajowej oraz tzw. mauzoleum Matka i Serce Syna. Z racji Święta Konstytucji 3.05, widoczne z daleka – złożono tam masę wieńców w polskich barwach. Od razu wiedziałam, o jakiego Syna chodzi. Spoczywa w nim ciało matki Józefa Piłsudskiego wraz z sercem Marszałka. I znowu ta pogmatwana historia… Piłsudski mawiał, że miał „trzy słabości w życiu: Wilno, dzieci i papierosy”. Wyparł bolszewików z Wilna i przyłączył je do granic II Rzeczpospolitej – za co Litwini go znienawidzili. Spoczął na Wawelu, ale wedle jego życzenia – serce spoczęło w Wilnie.

Warto pospacerować po całym cmentarzu, bo architektoniczne perełki położone są w rożnych miejscach. Leży tam ojciec Słowackiego, Joachim Lelewel czy poeta Władysław Syrokomla. Symbolem cmentarza jest pomnik Anioła Śmierci –nagrobek Izabeli Salmonawiczówny z 1903 roku. Czarny anioł ze skrzydłami, smutno spoglądający w dół. Dzięki staraniom darczyńców i ludzi dobrej woli odrestaurowany i pięknie zachowany.

Spacerując po Rossie znowu naszła mnie taka zaduma. Kiedyś to była Polska, leżą tu Polacy – kawał zagmatwanej historii, a pomiędzy nią kruche, ludzkie życie i pomniki, na których ledwie widać nazwisko czy datę urodzin i śmierci.

Ogólnie to śmiałam się, że z Cmentarzu na Rossie mam więcej zdjęć, niż z centrum Wilna…. 😅

W ostatni dzień naszej litewskiej przedłużonej majówki odwiedziliśmy Troki – po litewsku Trakai – to miasteczko leżące zaledwie 28 km od Wilna, na Pojezierzu Wileńskim. Niczym Wenecja. Tuż obok znajduje się miejscowość Stare Troki – pierwsza stolica Litwy. Pierwszy zamek wzniósł w Starych Trokach książę Giedymin, który przeniósł tu stolicę Litwy. Warownia ta zniszczona została przez Krzyżaków w 1391 i już więcej nie odbudowana. Zastąpił ją położony w większej odległości od granicy nowy zamek wybudowany na półwyspie jeziora Galwe nazywany Nowe Troki. Tam też pod koniec XIV wieku książę Kiejstut rozpoczął budowę drugiego zamku w Trokach położonego na wyspie jeziora Galwe. Z Trokami zapewne każdemu Polakowi nasuwa się myśl powiedzenie „bierz dupę w Troki”, czyli, w wolnym tłumaczeniu – „spadaj jak najdalej”. 😆A tak właściwie „troki” to nic innego jak ‘rzemień, pas, postronek, powróz do przytraczania czegoś; też rzemień przy uprzęży końskiej’.

Troki to bardzo urokliwe miasteczko – zachowało się dużo charakterystycznych karaimskich kolorowych domków z trzema oknami. Według ich tradycji, dom powinien mieć trzy okna wystawione na ulicę – jedno okno przeznaczone jest dla Boga, drugie dla Księcia Witolda a trzecie dla domowników. Bardzo mi się tam podobało!

Z Trokami związana jest jedna ciekawa sprawa – miasteczko zamieszkuje społeczność Karaimów, licząca dziś kilka tysięcy osób, z czego około 1600 w Europie. Grupa etnicza przybyła na Litwę z Krymu. Zachowali swój język, wyznają własną religię – karaimizm, która wywodzi się z judaizmu. Za główną różnicę pomiędzy Żydami a Karaimami można uznać fakt, że ci drudzy negują rabinów, uznają tylko tradycję pisaną, w szczególności Torę. Jak znaleźli się na Litwie? W średniowieczu zaprosił ich tu Wielki Książę Litewski Witold Kiejstutowicz. Do dziś funkcjonuje tu Muzeum Etnograficzne.

A’propos Księcia Witolda (no mówiłam, tam historia jest na każdym kroku!) – to kuzyn naszego Króla Władysława Jagiełły, który został jego namiestnikiem w dalekiej Litwie – można powiedzieć, że za jego czasów Litwa sięgała od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego. Z jednej wypraw przywiózł do Troków około 400 rodzin karaimskich i tatarskich – za ich wierność oraz waleczność przyznał im prawa i ziemię na własność, dzięki czemu mogli rozwijać i podtrzymywać swoje tradycje, obyczaje, kuchnię. I tak już pozostało. Miałam okazję spróbować ich kuchni. W ogóle śmiałam się, że jadłam grzecznie to co podano – trzy dni pod rząd mięso na obiad – chyba miesiąc nie będę teraz jadła po tym wyjeździe 😆 ale nie powiem, wszystkie dania lokalnej kuchni były bardzo smaczne. Litewskie kartacze czy właśnie karaimskie kibiny – pierożki nadziewane mięsem (przypominały mi czebureki, ale wypiekane są w piekarniku). Dobrze doprawione, podane z kubkiem rosołku – pychota, zjadłam ze smakiem, ale najlepszy i tak był deser. Czyli kawa. Dobra, mocna, czarna kawa po karaimsku. 😉 do dziś czuję jej smak 😆

Odpoczęłam sobie przez tą majówkę. Tak po prostu, nigdzie się nie spiesząc, chłonąc wrażenia, bujając się na huśtawce z widokiem na Wilno i rozmyślając nad pogmatwaną historią miasta na pograniczu i kruchym ludzkim życiem pomiędzy tymi granicami i tą historią… Cieszę się, że wreszcie, po 10 latach było mi dane tam pojechać!

*****

Jakoś w kwietniu znowu miałam straszny sen, że obudziłam się w październiku i buki robią się czerwone – czas pojechać w Bieszczady (nie wiem, czemu sobie tak uroiłam, skoro i w Beskidzie Żywieckim, a nawet małym są piękne, bukowe lasy!). Całe szczęście to był tylko koszmar i wreszcie przyszła wiosna. Póki co chłodna i deszczowa, ale przynajmniej jest jasno i zielono. Rzucił mi się w oczy gdzieś ładny wiersz, napisany przez Tomasza Różyckiego:

Jeśli wiosna zawodzi, wtedy stań się wiosną—
masz w sobie tyle światła, by z łatwością ogrzać
to, co w zasięgu ramion, może także wzroku

(…)

Bądź wiosną,
zielonym ogniem traw, ich krwią, ich kwietniem, słońcem”.

Trzymajcie się ciepło – przełączmy się w tryb „byle do lata”, ale z naciskiem na wieczne „carpe diem”! Pozdro spod rzepakowej Babiej Góry!! 🙃

Dzikie wojaże

Islandia – kraina lodu i wiatrów

Beznadziejny był ten luty, tak czarny jak atrament w wierszu Pasternaka, gorszy niż listopad. Jedyny plus taki, że dzień coraz dłuższy i bliżej wiosny. Idzie ku lepszemu, chociaż bardzo powoli, a mnie już nosi niemiłosiernie.

Znowu uświadamiam sobie, że z każdym rokiem coraz gorzej znoszę naszą polską zimę w dolinach. W górach to co innego, ale za cały luty tylko jeden dzień udało mi się wyrwać w Taterki – wróciłyśmy z oparzeniem słonecznym. 😆 Nie o tym jednak chciałam w tej notce, ale nie omieszkam się podzielić jednym zdjęciem, jakie udało mi się podczas tego wypadu ustrzelić. Chłonęłam widoki i z dziką przyjemnością naciskałam spust migawki Nikusia. Najlepsza psychoterapia. 😊

Gerlach, Król Tatr

Przechodząc do meritum.

Dawno mnie tak nie spizgało. Chyba od czasów podejścia na Kazbek, kiedy byłam przemoczona i w dodatku rozwaliłam sobie kamieniem palec, pomagając jakimś Niemcom stawiać namiot. Sponiewierało mnie. Ale w sumie wiedziałam, na co się piszę, lecąc na Islandię w styczniu. By potwierdzić to, co piszą w internecie, musiałam się przekonać na własnej skórze. Poczuć ten wiatr, zobaczyć ten lód (ok, poczuć parę razy też), ognia niestety nie spotkałam. A piszą tyle, że styczeń na Islandii daje popalić. Nie mylą się ani trochę. Jednak jakbym nie wykorzystała tej szansy polecieć końcem stycznia na Islandię, mogłabym żałować. W końcu jak to powiedział w jednym swoim filmiku Gdziebądź (odsyłam do jego kanału: https://www.youtube.com/@GDZIEBADZ) – JESTEM CZŁOWIEKIEM ZASILANYM PRZYGODAMI. No to jazda.

Tak daleko na północy jeszcze nie byłam. Wrrrrróć! Przecież byłam – w Finlandii i to za kołem podbiegunowym. Ale tak daleko na północnym zachodzie (i ogólnie – na zachodzie!) to już nie. Lecieliśmy nad Szwecją, Danią, Norwegią i oceanem. Wylądowaliśmy w Keflaviku i miałam wrażenie, jakbym wylądowała na innej planecie. Pierwsze wrażenie z tej innej planety? Ale dziwne światło, takie przydżumione. Krajobraz przez to wydaje się jeszcze bardziej odrealniony. I bardzo mało śniegu, jak na styczeń. Poleciałam szukać zimy, a tego było tyle, co kot napłakał. Właścicielka hostelu, w którym spaliśmy wspominała, że najcięższe warunki na Islandii panują w grudniu. Zapytałam, ile trwa dzień w grudniu, na co pani ze zdziwieniem odpowiedziała: W grudniu? W grudniu w ogóle nie ma dnia! (Końcem stycznia słońce wschodziło koło 10, zachodziło o 17). Opowiadała, jak tuż przed świętami przyszła taka śnieżyca i zawierucha, że nie dało się wyjść na zewnątrz, a ludzie w hostelu spali na podłodze, oczekując na powrót do domu, bo wszystkie samoloty były odwołane. NIGDY NIE LEĆCIE NA ISLANDIĘ W GRUDNIU! 😉 Zdecydowanie bardziej stabilne warunki atmosferyczne panują chociażby w lutym i na przełomie marca, kiedy szansa na zorzę jest równie duża, a nie wieje już tak bardzo i dzień jest znacznie dłuższy.

Islandia. Wyspa na granicy Oceanu Atlantyckiego i Arktycznego. Oraz mój 25-ty odwiedzony kraj na Kuli Ziemskiej ❤️ W stolicy, Reykjaviku mieszka niecałe 120 tys. ludzi, a ogólna liczba ludności wynosi 368 tys. – wychodzi 3,2 człowieka na km² – dla porównania w Polsce jest to 118 osób na km². Szacuje się, że na Islandii żyje cztery razy więcej owiec niż ludzi. 😆 A’propos Polski – nasi Rodacy to ponad 5% mieszkańców Wyspy – usłyszeć polski w sklepie, na stacji benzynowej czy w wypożyczalni samochodów – żadna sztuka. Lepiej nie przeklinać, duża szansa, że ktoś to zrozumie. 😉

Jak czytamy w Wikipedii: „Zgodnie z nazwą, Islandia znaczy „kraj lodu” – około 11% powierzchni tego wyżynno-górzystego kraju zajmują lodowce. (…) Pod względem geologicznym Islandia jest najmłodszym obszarem kontynentu europejskiego. Na wyspie występują liczne wulkany, z których część jest nadal aktywna, m.in. Hekla, Katla, Askja, Hvannadalshnúkur (najwyższy szczyt kraju). Potwierdzeniem aktywności wulkanicznej są liczne gorące źródła oraz gejzery (samo słowo jest pochodzenia islandzkiego), wykorzystywane na dużą skalę jako tania energia do ogrzewania mieszkań”. Do przysmaków islandzkiej kuchni, opartej głównie na mięsie i rybach należą m.in. zgniły rekin, suszony dorsz, puree z ryby, głowa owcy z gotowaną rzepą – nie przekonało mnie z tego absolutnie nic 😅 a poza tym Islandia słynie z wysokich cen, dlatego poznawanie lokalnej kuchni ograniczyłam do zajadania się skyrem – ichniejszym jogurtem, który jednak nic a nic nie różni się od tych sprzedawanych w polskich marketach. Co do cen – przeliczałam sobie wszystko w głowie według ceny litra benzyny, który kosztował 330 koron, czyli 10 zł. Dla porównania – cena chleba to około 600-700 koron. 😆 Magnesik na lodówkę kosztował mnie 32 zł!! (no przecież brzydkiego za 20 nie kupię…)

Pamiętam, jak kiedyś prowadziłam z koleżanką polemikę na temat tego, czy Islandia to kraj Skandynawski. Ona była przekonana, że tak, ja byłam przeciwnego zdania – pisząc tą notkę wpisałam to hasło w Internet, który też nie jest zgodny. Islandia na pewno należy do Rady Nordyckiej, a czasami po prostu biorąc pod uwagę wpływy szwedzkie i duńskie, do Skandynawii zalicza się również i Islandię. Poza tym tak po prostu – Islandia to chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie spotkać się mogą zielone pola, żółta rzeka, czarna plaża i błękitne morze…

Islandia korzysta z naturalnych źródeł energii, czerpie ją głównie ze źródeł geotermalnych. Woda jest tu krystalicznie czysta, a turystę można poznać po tym, że jako jedyny w sklepie kupuję butelkowaną wodę mineralną. 😆 Nie ma tu kolei, tramwajów ani metra, w pewne miejsca ciężko jest dojechać bez samochodu z napędem 4×4, ale główne drogi są szerokie i w bardzo dobrym stanie – oraz niesamowicie puste. W ramach ciekawostki – zimowe opony są zaopatrzone w coś w rodzaju kolców, zapewniających lepszą przyczepność na zimowej drodze. Aa i jeszcze jedno mi się przypomniało – na stacji benzynowej (które bardzo często zdarzają się samoobsługowe) najpierw trzeba wybrać, co i za ile potrzebuję, potem za to zapłacić, a dopiero potem się tankuje.

Nie nauczyłam się mówić po islandzku ani „dzień dobry”, ani „dziękuję” – ten język jest dla mnie tak kosmiczny, jak i cała wyspa – nie do wypowiedzenia. (Nie żeby gruziński był przyjazny i prosty…) Albo po prostu zbyt krótko tam byłam. 😊 Nauczyłam się jednego jedynego słowa – LUNDI – czyli maskonur, z angielskiego puffin. Spotkać ten symbol Islandii końcem stycznia nie miałam jednak szans, na takie polowanie z teleobiektywem wypadałoby wrócić w lecie, w trakcie ich okresu rozrodczego, gdyż większość roku spędzają one na wodzie, na otwartym oceanie. Jest masa artykułów z podanymi miejscówkami, gdzie można je spotkać. Maskonury często nazywane są papugami północy. Świetnie nurkują, gorzej latają i mają fluorescencyjne dzioby. Wiążą się w pary na całe życie, co roku wracają w to samo miejsce lęgowe, by każdego sezonu znieść jedno jajo. Ciekawostką jest, że maskonury uważane są przez ludy północne za pośmiertną postać marynarzy i rybaków, którzy zginęli na morzu.

Innym symbolem Islandii są też koniki islandzkie – miałam nadzieję spotkać jakieś stadko. Nie za bardzo wierzyłam, ze uda nam się zobaczyć zorzę – trzeba być niesamowitym wręcz farciarzem, a swój limit na Aurorę Borealis wyczerpałam już za kołem podbiegunowym, we wspomnianej wyżej Finlandii, gdzie zorzę widziałam dwa dni. Tańczące na niebie, zielone światło północy. I mimo że nie mam ani jednego zdjęcia – mój aparat nie poradził sobie z nią wtedy, a smartfony w 2013 roku nie miały jeszcze tak dobrych aparatów – pamiętam to do dziś…

Wracając do koników.😆 Konie islandzkie to rasa typowo islandzka. Najczęściej hodowane w chowie bezstajennym, w systemie hodowli tabunowej, stąd duża szansa spotkać je po prostu tak po drodze. W mitologii nordyckiej zwierzęta te zajmują bardzo ważne miejsce, były czczone jako bóstwa – stąd też ogólny szacunek do nich. (Znowu tak samo jak w Gruzji!!!) Według tradycji, Wikingowie często chowali swoich zmarłych żołnierzy wraz z dobytkiem osobistym, które mogłyby przydać się im w zaświatach. Nie raz zdarzało się, że dobytkiem tym stawały się konie…

Pierwszy koń przypłynął na Islandię w IX wieku, a już w 982 roku parlament islandzki uchwalił prawo, które zabraniało importu innych ras koni do kraju, co oznacza, że przez ponad tysiąc lat rasa ta była odizolowana na wyspie. Mimo, że istnieje możliwość eksportu pojedynczych sztuk, to gdy takie zwierzę opuści kraj, nie może już na Islandię powrócić, by nie przenieść chorób, które mogłyby zdziesiątkować populację koników islandzkich. Dodatkowo, na Islandii istnieje przekonanie, że nigdy nie powinno się dosiadać konia, którego imienia nie znasz. W przewodnikach i ofertach rajdów konnych na Islandii polecają, by przed rozpoczęciem wycieczki konnej, nie zapomnieć zapytać swojego przewodnika o imię towarzysza. 😊 Koniecznie!

Niewielkie, bardzo wytrzymałe, krępe, z burzą grzywy, zachodzącej im na oczy. Nie straszny im wiatr i śnieg. Przyjaźnie nastawione do człowieka, parskają, bawią się ze sobą i szczerzą kły w uśmiechu. Serio, widziałam to. Byłam jednak zbyt zaaferowana i podekscytowana ich spotkaniem, by wyszło mi dobre zdjęcie. Tak to jest, jak nie myślę 😅 Bardzo się jednak cieszę, że udało mi się je zobaczyć i uważam, że to najlepsze przeżycie, jakie spotkało mnie na Islandii!

Standard. Absolutnie wszystko na Islandii przypominało mi Gruzję. Od porozrzucanych kamieni i pyłów wulkanicznych, poprzez ukształtowanie gór, lodowce, aż do wszechogarniającego zapachu. Taaak, zapach zgniłych jajek króluje zarówno na Islandii jak i w okolicach gruzińskiej Doliny Truso. Wreszcie do mnie dotarło, dlaczego turyści w biurze ciągle pytali o „hot springs” – gorące źródła – w Truso. Zapach ten sam, ale jednak w Truso woda zimna – w przeciwieństwie do źródeł na Islandii, w okolicach Doliny Reykjadalur i Hveragerdi.

Zanurzam rękę i czuję wodę cieplejszą niż w wannie! W niektórych miejscach można się nawet poparzyć. Temperatura oscyluje w okolicach 0*, a tutaj ciepła woda, wszystko się kopci, paruje, pryska… No kosmos. Akurat w ten dzień – a tak właściwie popołudnie w dniu, w którym przylecieliśmy, trafiło się to dzikie, północne światło i zdjęcia wyszły całkiem spoko. Targałam ze sobą Nikusia, więc na coś się przydał, zobaczcie z resztą sami:

Na drugi dzień Islandia pokazała już swoje prawdziwe oblicze. Mieliśmy w planach zobaczyć wulkan Fagradalsfjall, całkiem blisko Reykjaviku, którego ostatni wybuch miał miejsce w sierpniu 2022 roku. Mgła, zacinający wzdłuż i wszerz deszcz oraz pogwizdujący wiatr pokrzyżował te nasze skromne plany.😅 Za to udało się zobaczyć morze zastygłej lawy! Jej kawałki potem sprzedają w sklepie z pamiątkami za kosmiczne pieniądze 😄 Sponiewierało nas na tym wulkanie sakramencko, przynajmniej mnie. Ze swoją drobną posturą jestem raczej podatna na siłowanie się z żywiołem i miałam naprawdę dość. Przypominałam sobie właśnie wtedy czasy, kiedy tak pizgało w drodze na Kazbek, a ja nie mogłam powiedzieć: pieprzę to, nie idę, zawracam, bo byłam w pracy. Parłam więc w górę i obiecywałam sobie, że planując jakikolwiek wypad w góry nigdy nie pójdę w takich warunkach. O ile wyjazdy w Tatry zazwyczaj planuję w doskonałych warunkach, śledząc milion prognoz pogody – bo z dnia na dzień! o tyle na Islandii nie miałam wyboru – pogoda była, jaka była, termin był sztywny i nie miałam na to wpływu. Nie leciałam po to, by przesiedzieć w hostelu. Co nie zmienia faktu, że nie było to przyjemne doświadczenie. Zdjęć z tego wypadu brak – telefon w woreczku na dnie plecaka, a aparatu nawet nie zabierałam. 😉

Po powrocie do hostelu i zajęciu wszystkich możliwych grzejników na suszenie ciuchów – oraz gdy już trochę podeschły, wybraliśmy się na zwiedzanie stolicy Islandii, czyli Reykjaviku – najbardziej wysuniętej na północ stolicy świata. W miejscu dzisiejszej stolicy Islandii powstała najstarsza osada na wyspie. Założyli ją w 874 roku norwescy wikingowie, którzy nazwali to miejsce Reykjavík, co po islandzku znaczy „dymiąca zatoka”, od znajdujących się w pobliżu gorących źródeł i gejzerów. Mimo, że mieszka tutaj prawie 2/3 ludności całego kraju, odniosłam wrażenie dość prowincjonalnego miasteczka. Ale za to bardzo urokliwego. Położone nad zatoką, oferuje wycieczki kutrem w pełne morze i oglądanie wielorybów (chociaż częściej ponoć trafiają się delfiny i orki). Takie wielorybie safari. Najsłynniejszym bodajże pomnikiem w Reykjaviku jest Solfar – z angielskiego „Sun Voyager”, czyli „Podróżnicy słońca”. Położona na nadbrzeżu, kształtem nawiązująca do łodzi Wikingów (co autor, Jon Gunnar Arnason uważał jednak za brednię). Intencją autora było, żeby Solfar symbolizował nieodkryte miejsce, nadzieję, postęp i wolność. W rzeczywistości więc Solfar jest łodzią, ale łodzią marzeń i „odą do słońca”. Poza tym luterański kościół, typowe dla nordyckiego krajobrazu niskie, kolorowe doki z białymi okiennicami, bardzo fajny port, nowoczesna hala koncertowa Harpa i takim oto sposobem zwiedzanie stolicy Islandii zajęło niecałe dwie godziny.

W trzeci dzień na Islandii objechaliśmy praktycznie wszystkie atrakcje tak zwanego Złotego Kręgu (Golden Circle). Wiatr duł niemiłosiernie, myślałam, że odlecę z jego podmuchem, ale momentami (rzadkimi, ale jednak) przyświecało nawet słońce. Najważniejsze, że nie padało, przez co komfort suchości został zachowany. 😄 Na Złoty Krąg składają się trzy miejscówki w południowo-zachodniej Islandii: Park Narodowy Þingvellir (Thingvellir) , obszar geotermalny Geysir i olbrzymi wodospad Gullfoss. Jedyny minus był taki, że są to atrakcje oblegane przez masy turystów wszelakich maści (ogólnie bardzo dużo Brytyjczyków i Francuzów, Polaków w to nie wliczając oczywiście) – nie chcę nawet myśleć, ile ludzi musi tam być w sezonie! Wszystko na zasadzie „zobaczone, odhaczone”. Stosunkowo niedaleko od Reykjaviku, idealna wycieczka na cały dzień. My też byliśmy typowymi turystami. 😉 Być na Islandii i nie zobaczyć gejzerów?! Nie ma opcji! Największym i pierwszym spośród gejzerów, jest ten, od którego imienia wzięła się nazwa własna wszystkich: Geysir. Co jednak ciekawe – dzisiaj Geysir już nie wybucha, śpi sobie spokojnie, za to super aktywny jest Strokkur, eksplodujący wysokim strumieniem wody co kilka minut (mierzyliśmy czas, ale wybucha jednak dość nieregularnie – co 3, co 5 minut – bardzo różnie). Ze źródeł prasowych wiemy, że w 1910 roku słynny Geysir wybuchał co pół godziny, a po raz ostatni wybuchł w 1916 roku. Obudzić go może jedynie trzęsienie ziemi, choć z drugiej strony zjawisko to jest tak nieprzewidywalne i do końca niezbadane, że kto to wie.😄

Dwa słowa o Parku Narodowym Thingvellir, który jest pierwszy na trasie. To jeden z trzech parków narodowych na całej Islandii i jedyny obiekt tego kraju wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Największą atrakcją Parku Thingvellir jest ryft oceaniczny – niesamowite pęknięcie, oddzielające od siebie dwie płyty tektoniczne, dzielące Islandię – europejską i północnoamerykańską. Wąwóz na styku dwóch płyt, po którego dnie się idzie i ogólnie cały park robi niesamowite wrażenie. Masa ścieżek, szum wody – można by tak spacerować pół dnia, ale niekoniecznie w styczniu, gdyż wiele szlaków jest niedostępnych dla turystów zimą. W ramach ciekawostki – to właśnie w tym miejscu przed wiekami gromadził się Althing – pierwszy islandzki parlament.

Trzeci przystanek na Złotym Kręgu miał miejsce przy olbrzymim wodospadzie Gullfos. Składa się z dwóch kaskad, pierwsza mierzy 11 metrów, druga, położona pod kątem w stosunku do pierwszej, ma wysokość 21 metrów. W każdej sekundzie przepływa przez niego 110 metrów sześciennych wody. Bardzo żałowałam, że warunki średnio już dopisywały i nie dało się ujrzeć pełnej krasy tego wodospadu. (Taaa, marzyło mi się złote światło i tęcza nad wodą, marzyło… 😆) Btw – nazwa Gullfoss oznacza nic innego, jak Złoty Wodospad(gull = złoty; wodospad = foss).

Na czwarty dzień znowu zapowiadali kiepską pogodę. Jechać trzy godziny, by w deszczu oglądać kolejny wodospad było średnim pomysłem, dlatego pojechaliśmy trzy godziny, ale kierując się na zachodni brzeg Islandii, by zobaczyć słynną górę Kirkjufell. Słynną na pewno wśród fotografów – jakże by inaczej! Przeglądając zdjęcia z Islandii to chyba jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc wśród świrów z aparatami. Poza tym znana również wśród fanów „Gry o Tron”. Mierzące 463 metry wzniesienie, jest imponującym punktem orientacyjnym dla żeglarzy. Co ciekawe, często porównywane jest także do kapelusza czarownicy, a nawet… stożka lodów. Dawni marynarze nazywali ją z kolei Górą Cukru. Było warto tam pojechać! Zobaczyć islandzki Matterhorn (to z kolei moje skojarzenie) – super sprawa!

Po drodze niesamowite pustkowie. A na sam koniec pojechaliśmy nad sam ocean, na zachód słońca. I zdarzył się cud – słońce się pokazało i zachód miał miejsce! A podziwiać go nad oceanem – niezapomniane przeżycie…!

Cóż. Podsumowując wyjazd: nie udało się zobaczyć zorzy ani złapać zbyt wiele światła Północy, a bez światła nie wyjdzie żadne zdjęcie. Pogoda to loteria, nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Przynajmniej nikt nie ukradł mi telefonu jak w Barcelonie. 😉 Na pewno było to coś innego – coś, czego w życiu nie widziałam, bo Gruzja jest kosmiczna, ale w nieco innym wydaniu. Na Islandii musi być pięknie latem – zielono, a jednocześnie mrocznie. Jeżeli kiedykolwiek miałabym tam wracać, to tylko w sezonie. I wtedy koniecznie z lufą na maskonury, bo przyroda jest tam nieziemska! ❤️ Nawet nie wyszło AŻ TAK drogo, ale to znowu plus zimowego wyjazdu i martwego sezonu na Islandii, kiedy wypożyczenie auta jest praktycznie raz tańsze. Na samo wspomnienie o tym przeszywającym wietrze i zacinającym wzdłuż i wszerz deszczu istnieje chyba tylko jedno antidotum – jakaś Madera lub chociaż Sycylia by się przydała… 🙃 a tak całkiem serio, to obiecuję sobie, że będę dzielnie znosić upały i postaram się na nie ani trochę nie narzekać!  Wystawię mordę do słońca, jak kwiaty arbuzów, które już wkrótce będę wysiewać i będę się nim cieszyć. Nie mogę się doczekać!

Upisałam się znowu jak szalona, trochę mi z tą relacją zeszło, ale mam nadzieję, że dotrwaliście do końca – wszystkim Wam chylę czoła!

Trzymajcie się ciepło, już za niedługo wiosna i wreszcie będzie pięknie💚

Dzikie wojaże

Urodzinowa Barcelona

Barcelona chodziła za mną już od dłuższego czasu. Chyba od wtedy, kiedy po raz pierwszy pochłonął mnie Zafon i jego „Cień Wiatru” albo jeszcze bardziej „Gra Anioła”. Na okrągłe urodziny chciałam sobie zafundować jakiś fajny wyjazd, ale ciągle jakieś przeszkody –  standardowe brak czasu/brak pieniędzy/pandemia/wojna czy Bóg wie co jeszcze. Stwierdziłam, że to dobry czas na spełnianie marzeń, dlatego nie myśląc zbyt długo, siadłam przed komputerem i kupiłam bilety. Ostatnimi czasy często wracałam wspomnieniami do swojego wypadu do Moskwy – solo, sama byłam też w Baku i czułam się doskonale, dlatego do Barcelony też postanowiłam lecieć bez towarzysza. Chciałam na te urodziny pobyć sama ze sobą i swoimi myślami, wycieczka śladami bohaterów literackich, spacerować swoim tempem, aż do obtarcia stóp, chłonąć wszystkimi zmysłami.

Dwa słowa jeszcze o Zafonie – jednym z moich ulubionych współczesnych autorów, który niestety nic więcej już nie napisze, bo zmarł w 2020 roku w wieku 56 lat. To jeden z tych pisarzy, który potrafił mnie zaczarować i porwać. Motyw książek w jego prozie jest bardzo ważny, a co się tyczy samej Barcelony – można uznać, że miasto jest pełnoprawnym bohaterem literackim. 23.04 znany jest jako dzień św. Jerzego, patrona Barcelony – Sant Jordi. Tego dnia ulice katalońskich miast zapełniają się książkami i stoiskami z różami. Nie może również zabraknąć smoków, bowiem to z walki z nim zasłynął święty Jerzy. To taki mix dnia książek i walentynek. Zwyczaj bowiem nakazuje podarować tego dnia komuś bliskiemu  książkę i różę. Piękne, prawda? „Jesteśmy jak cienie, ukrywamy się za literami”. Naczytałam się o tej Barcelonie u Zafona, musiałam się więc przekonać na własne oczy. Odnaleźć Arc Del Teatre, gdzie ukryty był Cmentarz Zapomnianych Książek, kawiarnię Els Quatro Gats (4 koty) i charakterystyczny dom z wieżyczką, który wynajmował David Martin. AHHH, podróż literacka niczym w Moskwie!

Tak w ogóle to urodzinowy wyjazd… Zmiana kodu, trójka z przodu! Nie było żadnych podsumowań, ani „listy rzeczy do zrobienia przed trzydziestką”. Za późno. A z resztą to tylko cyfry, nie zrobiłam „przed”, to zrobię „po”. Co mi się udało własnymi nogami, rękami, fartem, zbiegiem okoliczności czy siłą woli i swoim działaniem to zdobyć tytuł magistra, którego do niczego nie używam, wejść 4 razy na Elbrus, 3 razy na Kazbek i odwiedzić 24 kraje. Jak na dziewczątko z Witanowic to całkiem sporo, skoro nawet na gminnej prelekcji nazywają mnie „podróżniczką”.

Mam swój świat, którego nie porzucę, chodzę swoimi ścieżkami (a najczęściej jest to czysty offroad), nie usiedzę w jednym miejscu. Za dziecka najgorszą karą było schowanie książki, a mama mimo szczerych chęci nie oduczyła mnie czytania przy jedzeniu. Nie kupię sobie drona, bo pewnie bym go utopiła, jak telefon w morzu, który odpłynął na fali, albo z falą. Ze śmiesznych historii w moim życiu to wpadłam do studni i wywaliłam się na prostym parkingu tuż przed autem, koncertowo rozbijając oba kolana i drąc spodnie. W wieku 28 lat. Całkiem niedawno uszkodziłam sobie rzepkę w kolanie, uderzając się garnkiem na kiszoną kapustę. Nie pytajcie J A K – przypał to moje drugie imię.

Czas szybko ucieka. Staram się żyć jak najbardziej świadomie i czerpać radość z każdego dnia i prostych rzeczy, składających się na ten dzień. To chwile składają się na życie. Tyle. 😊

Chińskie ciasteczko szczęścia w Barcelonie w dniu moich urodzin

Hola hola, teraz zapraszam do Barcelony! Z zaśnieżonej Polski i mrozu -13*C wylądowałam w innym świecie. Btw – Hiszpania – mój 24. odwiedzony kraj! Przyjemne ciepło, palmy, pomarańcze, no bajka. Taki klimat odpowiadałby mi cały rok! Zima mogłaby istnieć tylko na Spitsbergenie.

Barcelona to drugie co do wielkości miasto Hiszpanii, stolica autonomicznej Katalonii. Leży nad Morzem Śródziemnym, a z samolotu widać Pireneje. Miasto sztuki. Od Gaudiego wolę jednak Zafona, ale artystyczny klimat unosi się w powietrzu jak zapach churrosów z czekoladą. Barcelona ma tylko nieco ponad 50 dni deszczowych rocznie, a czysta słoneczna pogoda w grudniu to ponad 300 godzin. Wystawiam twarz do słońca i chodzę w samej koszuli, bo podczas gdy t u jest +17*C, w Polsce tym czasem zasypało. Odpowiada mi taki klimat, chociaż jarmark bożonarodzeniowy i św. Mikołaje średnio zgrywają się z palmami na promenadzie. Zastanawiam się, skoro drzewa ledwie zaczynają tracić liście w połowie grudnia (platany, miłorzęby), to kiedy zdążą wyrosnąć im nowe? Świetnie za to zgrywa się melodia Bella Ciao, przygrywaną tuż przy głównej alei miasta, prowadzącej nad morze przez trzech uśmiechniętych dziadków. Słucham zafascynowana, mam ochotę wyciągnąć telefon i nagrać filmik, nie robię tego jednak, zostawiając to wspomnienie tylko dla siebie. Uśmiecham się i idę dalej.

Płacę 10 euro za wstęp do Parku Güell i uważam, że są to najlepiej wydane pieniądze w Barcelonie. Zaraz obok crossaintów z kremem, od których cały dzień pachną mi ręce i lodów o smaku białej czekolady pod słynną Sagradą Familią. Budowa Parku rozpoczęła się w roku 1900, ale dla publiczności otwarto go dopiero w 1963 roku. Kilkanaście lat później został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kilka słów należy się w tym miejscu na temat osoby Antoniego Gaudiego, który został poproszony o zaprojektowanie kilku budynków w parku – chociaż znany jest głównie jako architekt słynnej katedry Sagrada Familia. Po 1914 roku poświęcił się jej całkowicie, zamieszkał nawet na terenie budowli, a po śmierci został, zgodnie ze swym życzeniem, w niej pochowany. Zmarł w 1926 roku w wyniku obrażeń doznanych trzy dni wcześniej, gdy potrącił go tramwaj. W ramach ciekawostki – zakończenie budowy Sagrady Familii planowane jest na setną rocznicę śmierci Gaudiego, czyli w 2026 roku – mają jeszcze trzy lata. Już teraz jednak katedra ma imponujący wygląd i poraża (a w pewnym momencie i przeraża), nawet z daleka. Neogotyk i secesja to główne cechy stylu architektury Gaudiego. Casa Batlo, Casa Milla i Casa Vicens są tego idealnym obrazem. Eksperymentował, puszczał wodze fantazji, śmiało wykorzystując w swych projektach fantastyczne formy i zawiłe desenie oraz kształty podpatrywane w przyrodzie. Nawiązywał do płynności podwodnego świata. Gaudi wszystkimi pracami umieszczonymi w parku Güell chciał pokazać, że da się w jakiś sposób zespolić architekturę z przyrodą. Chciał wkomponować w pagórki oraz roślinność dzieła ręki człowieka, nie naruszając przy tym naturalnej harmonii natury. 

Sagrada Famila

W Parku Güell czułam się  jak prawdziwa Aga w Krainie Czarów. Tym bardziej, że zupełnie irracjonalnie, na olbrzymich palmach, harce urządzały sobie mnichy nizinne. To takie zielone papugi. Tak, papugi. Papugi w Barcelonie!!! W internecie można przeczytać o ich pladze w Madrycie, Walencji czy właśnie Barcelonie, choć dla mnie było to zjawisko niesamowite. Każdego dnia fascynował mnie ich wesoły świergot wśród palm (chociaż piszą o nim „wrzask”) oraz to, jak przemykały nad głowami ludzi. Kosmos! Właśnie tak będę pamiętać Park Güella. Jak magiczną Krainę Czarów z fantastycznymi mozaikami Gaudiego i radosnym świergotem zielonych papug. Nikt mi tego wspomnienia nie zabierze ani nie odmieni. Najpiękniejsze z całej Barcelony!

Stwierdziłam wtedy, że sama nie wiem, czy to przez te wszechobecne i rozwrzeszczane papugi, ale Barcelona tak bardzo skradła moje serce, że postawiłabym to miasto w moim TOP-5 miast ever – zaraz po Moskwie, Petersburgu i Kijowie, obok Budapesztu ex aequo z Pragą. 🙃

W Parku Güell spędziłam dobre kilka godzin. Plątając się tam i z powrotem, robiąc zdjęcia najdłuższej ławki na świecie i przyglądając się mozaikom Gaudiego –a każda z nich była jedyna i niepowtarzalna. Po drodze z Parku miałam zaznaczony na mapie jeden z zachwalanych punktów widokowych. Jestem fanką panoram miast z punktów widokowych, dlatego Bunkry del Carmel musiały zostać odhaczone! Bunkry El Carmel zlokalizowane są na wzgórzu Turó de la Rovira na wysokości 262 m n.p.m. Podczas hiszpańskiej wojny domowej na szczycie wzgórza zamontowano działa, które zostały skierowane w stronę miasta. Siały one terror i postrach wśród mieszkańców. Podobną złą sławą okryty jest zamek Castell de Montjuic, w którym przetrzymywano i torturowano katalońskich więźniów. Samo wzgórze znane jest jako zielone płuca Barcelony, znajduje się tu Muzeum Katalońskie, stadion i wioska olimpijska, a rzut beretem jest do Placu Hiszpańskiego i areny walk byków, przerobionej obecnie na galerię handlową.

Jak już jestem przy Montjuic – umyślałam sobie pójść na to wzgórze, by zobaczyć cmentarz, który opisywał Zafon. Można tu wjechać kolejką linową, ale przecież według Agusi kolejki są dla słabych, lepiej dryłować 6 km pod górę w jedną stronę! Tylko po to, by obejrzeć cmentarz. Swoją drogą – to też pewne dzieło sztuki – nie tylko ze względu na owiane sławą kamienne anioły. Pochowani są tu najbardziej zasłużeni mieszkańcy Barcelony (oczywiście poza Gaudim, którego pochowano w Sagradzie Familii). Atmosfera cmentarza idealnie wpisuje się w mroczny nastrój Zafona. Przypałem byłoby się zgubić na cmentarzu – wolałam do tego nie dopuścić, a było to całkiem możliwe, biorąc pod uwagę mnogość piętrowych alejek i nagrobków 😉 Nie wiedziałam, że władze Barcelony podjęły decyzję o organizacji wycieczek z przewodnikiem. Poprowadzono nawet trzy trasy – artystyczną, historyczną i łączoną.

W Barcelonie z jednej strony czuć niesamowitą przestrzeń – w końcu morze rzut beretem, ale z drugiej strony są wąskie uliczki średniowiecznej Dzielnicy Gotyckiej – Barri Gòtic. Lubię takie klimatyczne miejsca, w których dobrze się gubi. Idąc bez mapy, skręcić to tu-to tam, chłonąc cienie i mroki zakamarków Barcelony.

Zaliczyłam kolejny punkt widokowy – dach katedry św. Eulalii. A przy okazji i samą katedrę – to tak zamiast Sagrady Familii, na którą patrzyłam tylko z oddali (32 euro za wstęp do niedokończonej katedry jakoś mnie zniechęciły). Na krużganku, wśród gotyckich kolumn, przechadzały się białe gęsi.😁 13 ptaków jest trzymanych przy Katedrze, bo św. Eulalia, patronka katedry miała właśnie trzynaście lat gdy zginęła męczeńską śmiercią. Nie spodziewałam się tego w takim miejscu. Ciekawe 😊

Najbardziej niesamowite w całym wypadzie do Barcelony było dla mnie to, że w połowie grudnia mogłam się cieszyć słońcem i przyjemnym ciepłem, chodziłam w samej koszuli cały dzień (płaszcz wyciągałam z plecaka na sam wieczór). Żałowałam, że nie wzięłam sobie spódnicy, bo momentami było mi za ciepło! Tak sobie to skojarzyłam, bo podczas wejścia na dach Katedry trochę wiało i musiałam się opłaszczyć. Siedziałam sobie na ławce, patrzyłam na dachy Barcelony i zajadałam rodzynki w czekoladzie. A w dole gwar. Na dziedzińcu przed Katedrą było rozłożone kilka straganów i kolejny jarmark bożonarodzeniowy. Podśpiewywałam sobie Feliz navidad dadada (oczywiście tylko te dwa słowa, więcej nie znam) i dziwiłam się, jakie małe śkaradztwa tam sprzedają, ja bym zrobiła lepsze:

Jak się dowiedziałam, w Katalonii wciąż kultywuje się tradycję Tío de Nadal, czyli drewnianego pieńka, któremu przykleja się oczy i uśmiechniętą buzię. Pień ten kupuje się na początku adwentu i dzieci mają za zadanie dbać o niego – karmić i okrywać kocykiem, by nie zmarzł. 24.12 dzieci biją pieniek kijkami i śpiewają mu specjalną piosenkę, żeby następnego dnia pozostawił po sobie prezenty. AHA. Ile to człowiek może się dowiedzieć o otaczającym świecie i jego niesamowitych tradycjach po prostu podróżując… Prawdziwym zwieńczeniem celebracji Świąt Bożego Narodzenia jest dopiero święto Trzech Króli. Uroczyste orszaki na ich cześć przybyły do nas właśnie z Hiszpanii. To oni przynoszą dzieciom jeszcze więcej prezentów, niż symboliczne podarki od pieńka. 😉 Dzieci piszą listy nie do św. Mikołaja, ale właśnie do Trzech Króli, którzy przyszli do Jezusa z darami. Niegrzeczne dzieci znajdują zamiast prezentów bryłki węgla – odpowiednik polskiej rózgi. Oh, gdyby dzisiaj u nas dla niegrzecznych św. Mikołaj czy tam Trzej Królowie, czy nawet diabeł w czystej postaci przynosił w prezencie węgiel… Wszyscy staliby się bardzo niegrzeczni 😆

Jeszcze dwa piękne miejsca, które skradły moje serce. Łuk Triumfalny – jestem ich kolekcjonerką 😁 widziałam już w Paryżu, Mediolanie – teraz kolejny w Barcelonie. Ten był trochę inny, bo z czerwonej cegły. Wprost od Łuku, aleją między palmami trafiłam do kolejnego magicznego zakątka Barcelony – Parku Ciutadella. 17-hektarowy Park Cytadeli jest zdecydowanie najpiękniejszym parkiem w całym mieście – jego nazwa pochodzi od zburzonej w 1714 roku znienawidzonej cytadeli, na której miejscu go zbudowano. Jest zdecydowanie mniej popularny niż Park Guell i w przeciwieństwie do niego, po Ciutadelli spacerują i wypoczywają również miejscowi. Masa tam ekstrawaganckich budynków i pomników – chociażby mamuta. 😁 Centralnym punktem Parku jest fontanna Cascada. Składa się ona z wodospadu, przyległego do niej sztucznego jeziora z turkusową wodą, w której taplały się kaczki, gęsi gęgawy i czaple, a po obu bokach znajdują się dwa ciągi schodów, po które można wejść na górę fontanny.  I znowu wszędzie te mnichy nizinne, zielone papugi, które w Polsce kosztują od 300 zł – ich radosny gwar, gonitwy wśród koron palm i wyjadanie nasion kwiatów. One tam były u siebie, spacerujący ludzie to tylko dodatek. Byłam zachwycona Ciutadellą i bardzo się cieszyłam, że zupełnie przypadkiem trafiłam w tak niesamowite miejsce!

Jak nie lubię morza… to wieczorny spacer brzegiem Morza Śródziemnego był niesamowity. Usiadłam sobie na kamiennym leżaku, wyciągnęłam z plecaka kartonik białego winka i wypiłam, świętując swoje urodziny i wszystkie piękne miejsca, które dotychczas w życiu widziałam i które jeszcze zobaczę. Lubię to w tych południowych krajach, że wino w kartoniku jest tańsze niż analogiczny soczek dla dzieci w Polsce 😉 Port i plażę Barcelonettę również dobrze zapamiętam.

Wszystko co dobre ma jednak swój koniec i po trzecim wieczorze w Barcelonie trzeba było znowu upchać wszystko do małego plecaka i szykować się do drogi powrotnej. Samolot miałam jakoś po 9, chciałam jechać na lotnisko przed 7, ale najpierw poszłam sobie kupić kawę i ostatniego rogalika z czekoladą – nie mogłam go sobie odpuścić, tak mi zasmakowały. Stwierdziłam, że wolę pojechać wcześniej i poczytać sobie książkę lub poprzeglądać zdjęcia, by móc spamować na Instagramie przez kolejne trzy dni. Wypiłam kawę, rogaliki w papierowej torebce niosę w ręku, chcę sprawdzić na mapsach, czy dobrze idę na ten autobus… A tu nagle staję się bohaterem filmu akcji: ktoś przejeżdża obok mnie na rowerze i wyrywa mi telefon z ręki. Pierwsza myśl, jak błyskawica – o nie, to jest sen, ale głupi sen! Druga – o nie, przecież ja tam mam  w s z y s t k o! A potem zaczynam krzyczeć, po polsku: przecież ja mam zaraz samolot! Samolot! Niestety to nie film ani nie sen. Zostałam okradziona. Tak właściwie to był napad – w biały dzień, chociaż jeszcze wczesną porą, bo przecież przed 7, kiedy miasto dopiero budzi się do życia. Całe szczęście, że zachowałam tyle trzeźwości umysłu, że stwierdziłam, że zgłoszenie tego na policję nic nie da i jak dalej będę tak stała, to się spóźnię na samolot. Pojechałam na lotnisko, dzięki uprzejmości nieznanej Chorwatki z autobusu dałam znać do domu, by mi zablokowali telefon i konto bankowe. Całe szczęście, że dokumenty miałam przy sobie. Poszłam do odprawy, samolot miał opóźnienie, nie wiedziałam nawet, która jest godzina. Czułam się… fatalnie. Choć to dość lekkie słowo na określenie tego stanu, tamtych chwil i tego, co przeżywałam. Szczegółów oszczędzę.

W samolocie siedziałam przy oknie – cóż za chichot losu! i podczas lądowania w Krakowie widziałam Widmo Brockenu, w którym zamiast postaci zawisła sylwetka samolotu. Zdjęcia, jak się domyślacie, brak – aparat zostawiłam w domu. Zdjęć nie mam praktycznie wcale – tyle, co wysłałam na szybko przez Messengera, „prześlij dalej” te same zdjęcia do wszystkich najbliższych i to głównie z pierwszego dnia. Więcej mam zdjęć papug, którymi się zachwycałam, niż całej reszty. (a zdjęcia wyszły mi nad wyraz fajne z tego wyjazdu, bo i pogoda dopisała i miejsca…) Cóż.

Mogłam nie iść po tą kawę. Mogłam wracać tak jak przyszłam. Mogłam wyjść kilka minut później. Albo wcześniej. Mogłam zrobić sobie chmurę na zdjęcia. Mogłam. Ale mogłam też dostać w łeb. Prócz telefonu mogli mi ukraść torebkę z dokumentami. Mogłam nie zdążyć na samolot, mogłam nie wrócić do domu. Co ja bym wtedy zrobiła??! Mogli mi ukraść ten telefon drugiego dnia, a nie ostatniego. Mogłam nigdzie nie jechać. Nie wychodzić z domu. Albo wyjść i wpaść od auto. Mogłam.

A tak w ogóle cóż to za idiotyczne gdybanie! Potem się dowiedziałam, że nie ja jedna jestem ofiarą napadu w Barcelonie. Koleżance z pracy brata rowerzysta wyrwał telefon, a gościu idący za nią popchnął ją i wyrwał torebkę z dokumentami. Takich przypadków jest więcej. „Trzeba być bardziej uważnym” – powiedział mi pan w banku, na co roześmiałam się mu w twarz, życząc powodzenia, gdy w dużym mieście będzie trzymał telefon w ręku, jak robi to każdy. Każdy! To nie jest kradzież kieszonkowa, to jest wyższa sztuka kradzieży i napadu.

Barcelona jest tak niesamowita, tak bajeczno-magiczna, że aż mi się serce kraja, że człowiek człowiekowi takie zło może wyrządzić. Nie chciałabym, żeby to wydarzenie rzutowało na mój wyjazd, bo przez te trzy dni w Barcelonie byłam zachwycona i czułam się po prostu szczęśliwa, ale, niestety, rzutuje to. Na samą myśl o Barcelonie kulę się w sobie, boję się osób wymijających mnie na rowerze, gdy idę po Wadowicach. To, że udało mi się ten mój urodzinowy wyjazd jakkolwiek opisać, uważam za prawdziwy sukces.

Włożyłam w ten opis barcelońskich wojaży całe swoje serce. Chcę pamiętać piękne chwile, które mnie tam spotkały w dzień moich okrągłych urodzin, a skoro mam tak niewiele zdjęć, muszę to sobie wyryć w głowie, zapamiętać te obrazy. Tego nikt mi nie wyrwie z ręki ani z głowy.

Dziękuję tym, którzy dotarli do końca. Trzymajcie się!

PS. Kolejne Dzikie Wojaże już wkrótce! Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś bogatsza o nowe doświadczenia!

Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2022

Powoli dobiega końcu 2022 rok. Rok zmiany kodu i jednocześnie rok, w którym szczególnie założyłam sobie realizację celów i spełnianie marzeń. Powiedziałam sobie „działać nade wszystko”. Nie wszystko, co sobie założyłam, się udało, ale i tak muszę przyznać, że za „odhaczone” mogę uznać całkiem sporo. Pomimo wojny na wschodzie, szalejącej inflacji, pomimo niepogody i codziennym przeciwnościom – to był dobry rok i jestem za to bardzo wdzięczna. Góry są moim azylem, lekarstwem na wszelkie zło, cywilizację i uszczerbki na zdrowiu psychicznym. Tak samo jak aparat, najwierniejszy Nikuś świata i książki, bez których nie potrafię żyć.

Tak w skrócie:

Wiosna tego roku była przepiękna, jesień trochę słabsza. Rok był obfity w jabłka, a hordy ślimaków szczęśliwie omijały naszą działkę. W górach spędziłam 60 dni (w tym 6 razy byłam na Babiej), w pogoni za światłem, rzepakiem i w celu dotlenienia szarych komórek przejechałam jakieś 932 km na rowerze (po wszystkich okolicznych górkach, pagórkach i na przełaj off-road’em), kilometrów na nogach nie zliczę w żaden sposób, przeczytałam 41 książek. Wróciłam do Gruzji, pobiłam rekord wejścia na Babią Górę (co było moim postanowieniem noworocznym – udało się to zrobić w 57 minut), pierwszy raz pojechałam w Bieszczady, odwiedziłam Mediolan i Barcelonę (tym samym odhaczając swój 24 kraj – o tym grudniowym, urodzinowym wypadzie napiszę w osobnej notce, jak się już nieco pozbieram). Nadrobiłam nieco deficyt lotów samolotem, których tak bardzo mi brakowało przez ostatnie dwa lata, miałam nawet okazję zobaczyć widomo Brockenu, które złapało lądujący samolot. Nawiasem mówiąc, w tym roku odblokowałam swą klątwę Brockenów w górach i jestem już bezpieczna. Poza tym wreszcie byłam na wschodzie słońca na Rysach, w końcu pojechałam na Ochodzitą, o których to rzeczach tyle już mówiłam, a nic w związku z tym nie robiłam. Wzięłam Ewelinę na Orlą Perć, przechodząc jej 2/3 (odcinek Skrajny Granat-Krzyżne był wtedy w remoncie, więc zostanie dla Ewe jako deser na przyszły rok 😉 ), przeszłyśmy razem babiogórską Perć Akademików, pokazałam jej wreszcie obiecaną huśtawkę pod Tokarnią i magiczny wschód słońca na Wysokim Wierchu. Miałam kolejne dwie prelekcje o Gruzji, sprzedawałam kolejną już edycję kalendarza rodem z Krainy Czarów, wygrałam w konkursie „Talenty 2022” w Wadowickim Centrum Kultury.

Nie udał się ani wyjazd do Kirgistanu, ani do Nepalu, ani wejście na Gerlach – zdarza się, nie zawsze ma się to, co by się chciało, czasem plany krzyżuje brak czasu, często brak pieniędzy, a w tym pierwszym przypadku plany mocno pokrzyżowała wojna na Ukrainie. To tak jak z Koleją Transsyberyjską – cieszę się, że przynajmniej w Moskwie i Piterze byłam i 4 razy na samiuśkim wierchu Elbrusa – bo teraz zapewne jeszcze długo nie będzie to rzecz prosta do zrealizowania. Transsib będzie czekał dalej, na lepsze czasy. Albo na kolejne życie. 😉

Czytałam ostatnio, że człowiek pamięta to wszystko, co wyróżnia się i budzi emocje – to, co jest zwyczajne i mało ekscytujące, chociażby mycie zębów i kolejny „taki sam dzień w pracy” lądują we wspomnieniach zbiorowych. Po prostu „jedno z wielu/jedno i to samo mycie zębów”. Dlatego trzeba żyć tak, by jak najwięcej wspomnień lądowało poza ten wspólny zbiór. Trzeba jeździć na rowerze, pędzić na wschód słońca, zarywać nocki na te wschody, gonić światło, trzeba podróżować za wszelką cenę, nawet jeżeli wiąże się to z miłymi lub mniej przygodami. Trzeba, bo jutro znowu może przyjść pandemia, wojna, kryzys, apokalipsa i Bóg jeden wie co jeszcze. Albo jutra może wcale nie być – jak dla wielu Ukraińców, którym w tym roku zawalił się świat.

Tradycyjnie – nie mam najlepszego zdjęcia roku 2022. Jest to wybór czysto subiektywny, wiąże się z moimi wrażeniami, emocjami i przeżyciami, które zawsze chcę, ale nie zawsze udaje się przekazać. Nie robię już tysiąca zdjęć z jednej wycieczki, wszystkiemu, co popadnie. Stawiam na jakość. Jak powiedział jakiś mądry człowiek: „Jeżeli nie czujesz nic w tym na co patrzysz, nigdy nie uda ci się sprawić, aby ludzie patrząc na twoje zdjęcia cokolwiek odczuwali„. Dlatego myślę nad tym, co robię i za każdym razem chcę czuć, że to, co właśnie w tym momencie robię ma sens, który uda się Wam przekazać. Kolorowe podsumowanie roku 2022 w kilkunastu fotografiach przed Wami:

Wszystko to plony moich Dzikich Wojaży – tysiące wydeptanych kroków, gonitwy za światłem, ciągłym byciem w drodze. Włożyłam w te zdjęcia całe swe serce, mam nadzieję, że się Wam podobają! ❤️

Postanowienia i cele na Nowy Rok?

Dalej realizować pomysły, jakie spontanicznie rodzą się w mojej rudej głowie, iść za głosem serca, bo to zawsze się sprawdza.

Poza tym? Stawiam sobie jeden cel, bo niczego innego już nie jestem pewna, a czipsy i tak nadal będę żreć i tak. Challenge accepted: wejść na Babią w mniej niż 55 minut lub zrobić sobie czasówkę Percią Akademików, a następnie pobić swój własny rekord 😆 No co, ludzie po trzydziestce nadal są w formie! Nie odpuszczam, ma być ogień! Dzikie wojaże – niech się kręcą!

Wypijmy za ten odchodzący rok, za każdy promień słońca i za ten Nowy, co już czeka – by przyniósł same dobre chwile!

Życzę Wam z całego serca, byście z nadzieją patrzyli na to, co przed nami. Nauczcie się czerpać radość z małych rzeczy, jakie przynosi dzień codzienny! Tak, by tych drobnych, wyróżniających się chwil w życiu pamiętać jak najwięcej. Życzę Wam też – jak zawsze! – dużo szczęścia, bo ludzie na Titanicu byli zdrowi i na nic im się to nie przydało. Do siego roku!!

PS. 81 dni do wiosny. Chyba mogę zacząć odliczać. ❤️

Dzikie wojaże

Mediolan – biedaki w stolicy mody

Ciao! Niedawno wróciłam z Włoch i teraz będę szpanować swoją znajomością dziesięciu słówek, jakich się nauczyłam podczas tej wycieczki! Nie no, dobra, ciao znałam już wcześniej.

Mediolan jest drugim co do wielkości miastem Włoch i stolicą Lombardii. Znany przede wszystkim jako miasto mody, pełne przepychu i blichtru, ale również sztuki i kultury. Jak trafiłam do Mediolanu? Cóż, prosta sprawa. Korzystając z długiego weekendu postanowiłam zapolować na jakieś tanie bilety – brakuje mi zagranicznych wypadów, są teraz znacznie rzadsze w moim przypadku niż kiedyś. Przełom października i listopada to dobry czas na dzikie wojaże – przypominałam sobie moje wypady w tym okresie do Sztokholmu, Petersburga czy Budapesztu.  Stwierdziłam, że tym razem polecę tam, gdzie bilety będą najtańsze. Padło na Mediolan. Takim to sposobem dwa biedaki – Aga i Ewelinka – trafiły do stolicy mody.

To już nasza tradycja – selfie przed samolotem musi być! 🙂

Najpierw jednak przyjechałam wcześniej do Krakowa – zrobiłam sobie taki sentymentalny spacer. Zawsze miałam problem z postrzeganiem tego miasta oczami turysty i zachwycaniem się jego klimatem – w końcu studiowałam tam przez całe 5 lat, najczęściej pędząc z Małego Rynku, gdzie miałam zajęcia, przez rynek na dworzec, by złapać busa do domu. Najpierw z Eweliną pojechałyśmy na ściankę wspinaczkową – wyszalałam się jak dziecko! To jednak zupełnie inny level, niż Taterki – tam bardziej liczą się silne ręce, aniżeli mocne i niezmożone nogi 😉 Po ściance poszłyśmy do knajpy gruzińskiej na chaczapuri adżarskie – Ewe stęskniła się za gruzińską kuchnią, ja, swoją drogą też. Btw – z knajp gruzińskich w Krakowie najbardziej polecam Smaki Gruzji na ul. Dietla 😉 Na kolację (albo deser?) wleciała Pijana Wiśnia – marzyłam o tym wspaniałym likierku już od jakiegoś roku, kiedy to piłam go po raz ostatni. Po wejściu na ogródek otwiera się inny światek – rosyjskojęzyczna enklawa z sercu Krakowa, wszystko w świetle czerwonych lampek na drzewie i oparach cudownego wiśniowego likieru. Magia. Wracając do mieszkania przez głowę przemknęła mi myśl – a gdybym całe studia i po nich mieszkała w Krakowie? Czy moje życie potoczyłoby się inaczej? Czy miałabym więcej szans i możliwości? To były jednak tylko przemykające opary mocnej wiśniówki.😉

Na następny dzień, czyli w niedzielę tuż po zmianie czasu, ruszyłyśmy na podbój Milanu. Oczywiście czasy pandemii nauczyły mnie sceptycyzmu – nie cieszę się prawdziwie, dopóki nie przejdę kontroli na lotnisku. Dreszczyk wanderlusta wzmagał się wprost proporcjonalnie do zbliżania się w stronę samolotu, a wraz z ruszeniem na pas startowy i moim ulubionym podkręcaniem silników osiągnął swój zenit. Lecimy!

Jak to na biedaka przystało, leciałyśmy tylko z małym plecakiem, miejsca również trafiły się z losowego przydziału. Gdybym zapłaciła za to przy oknie, miałabym całe Alpy pod sobą i pewnie z pińcet zdjęć 😉 a tak to tylko się wychylałam – i co widziałam, to moje, ale widok był nieziemski! Na powrocie siedziałam pośrodku, obok śpiącego na pelikana Włocha, mogłam więc zrobić kilka zdjęć 😁

Wylądowałyśmy na lotnisku Mediolan-Malpensa. Połączenie z centrum miasta jest bardzo dobre, przed budynkiem stoi kilka autobusów, które za 10 euro zawożą w okolice Dworca Centralnego, z dojazdem nie ma więc najmniejszego problemu. Nasz hostel znajdował się koło kilometr dalej, zakwaterowałyśmy się więc szybciutko i wygłodniałe ruszyłyśmy na miasto, by coś zjeść. W końcu przyleciałyśmy na foodtripa! Było koło 17, idziemy, idziemy, długa prosta ulica, a tu wszystko pozamykane. Hmm, dziwne. Rozumiem, że po sezonie, ale czy to normalne, że tak absolutnie wszystkie knajpy zamknięte? Trafiłyśmy w końcu na otwartą „gelaterię”. Pyszna i solidna porcja lodów na chwilę stłumiła nasz głód. W końcu zapytałam jednego gościa:

– Czy to z powodu niedzieli wszystko pozamykane?

Spojrzał na mnie jak na przybysza z innej planety.

– Nie, przecież otwieramy się o 18.

I wtedy mnie olśniło: jesteśmy we Włoszech, a jak Włochy, to popołudniowa siesta! Eureka! Wszystko pozamykane, bo Włosi prowadzą nocny tryb życia, jak Gruzini! (sic!) Siesta to święty czas, tradycja od setek lat, jakże mogłam o niej zapomnieć! Witamy w Italii…

W tym miejscu przed oczyma staje mi Ewelina, jedząca makaron i powtarzającą pod nosem: wybrałam złe studia, wybrałam złe studia…! Tak, moja młodsza Siostrzyczka zaczęła studiować filologię włoską! Ona na południe, ja na wschód – jestem ustawiona! Starsza-ruda rusycysta, młodsza-blondynka italianista, tylko Brat się nam środkowy wyrodził i jest magister inżynier mechatronik 😉

Skoro już tak o jedzeniu zaczęłam… BTW – już dawno marzył mi się włoski foodtrip. Wgl mam straszny niedosyt zagranicznych wojaży i łapie mnie nostalgia, jak wspominam bilety do Budapesztu po 19,99 czy do Wiednia Polskim Busem za 10zł w promocji… Te czasy już nie wrócą, inflacja za niedługo sięgnie 20% 😜 ale cieszę się, że wreszcie udało się wyskoczyć gdzieś za rubieże Polszy. No, wracając do jedzenia. W końcu udało nam się doczekać otwarcia knajpek, zeżarłyśmy po solidnym kawałku pizzy, Ewe się prawie popłakała, ja w sumie też, potem kupiłyśmy sobie wino w kartonie za 1,2 euro no i carpe diem, la dolce vita, hej. O winie będzie jeszcze dalej.

W poniedziałek powitała nas wspaniała pogoda – niebieskie niebo i przyjemne ciepło. Po drodze na zwiedzenie centrum zatrzymałyśmy się w knajpce na typowe włoskie śniadanie – niech Was nie zwiedzie włoskie słowo COLAZIONE!😉 oj, trafia taka „typowość” w me gusta, trafia w sam środek móżdżku i serca! Przepyszne, aksamitne cappuccino, a do tego crossaint, zwany po włosku cornetto (rogalikiem) – nie mylić z cornuto (rogaczem) 😉 Kawa i rogalik z czekoladą – idealny początek dnia, lepiej zacząć nie można! Tak też zaczynałyśmy każdy dzień we Włoszech, tradycyjnie. Włosi uwielbiają zaglądać do barów, które można spotkać na każdym rogu. Każdy Włoch ma swoją ulubioną knajpeczkę i przychodzi do niej na kawę – najczęściej esencjonalne espresso – pite często przy barze, chyba, że zanosi się na dłuższą posiadówę z kumplami wieczorem, to wtedy już przy stoliku. Cappucino pije się tylko do południa – zamówienie go po południu może przyprawić Włocha o zawał serca. (Przyjęło się, że po wybiciu na zegarze południa mleko źle się trawi 😆)

Tak mogę ż(r)yć

Najedzone i szczęśliwe dotarłyśmy wreszcie do centrum. Naszym oczom ukazał się symbol Mediolanu – Katedra Duomo. Ja pierdziele – jak ja kocham to wrażenie widzieć na żywo zabytki widywane dotychczas w podręcznikach lub na pocztówkach! To jest coś wspaniałego! Budowę Katedry Narodzin św. Marii w Mediolanie rozpoczęto w 1386 roku i trwała ona niemalże 500 lat, tworząc jeden z największych kościołów na świecie, mogący pomieścić 40 000 wiernych. (Ostatnie szlify datowane są na 1965 rok). Ciekawostki – to właśnie tutaj w 1805 roku Napoleon koronował się na króla Włoch. Mnogość zdobień Katedry, dbałość o szczegóły i jakość ich wykonania robią piorunujące wrażenie. Na przestrzeni wieków wykonano 3400 posągów i 135 gargulców. 135 to liczba wież jaką może pochwalić się katedra. Najwyższa z nich to ta, na której postawiono statuę Najświętszej Marii Panny mierząca 108 metrów. Co ciekawe, żaden budynek w Mediolanie nie może przewyższać Madonny – na szczytach wieżowców zaczęto więc stawiać kopie posągu, małe Madonny. 😉

 Punktem obowiązkowym na mojej liście MUST SEE W MILANIE było odwiedzenie dachu katedry – moim zboczeniem jest podziwianie panoramy miasta z punktów widokowych typu dachy, dzwonnice. W sumie to był jedyny punkt na tej liście, cała reszta ograniczała się do tiramisu, pizzy i pasty. 😉Ustawiłyśmy się w zawijanej kolejce po bilety, a tu lipa – na poniedziałek wszystkie wyprzedane. Wkurzyłam się oczywiście, stwierdziłam, że a wtorek to ja nie chcę, bo nie ma być już takiej lampy, nie będę płacić 10 euro – typowy wybuch focha. Przemyślałam to jednak i stwierdziłam, że no niee – muszę tam iść, nie wiadomo, czy kiedykolwiek więcej będzie mi dane do Mediolanu wrócić (Włochy są duże!), więc trzeba to wykorzystać nawet, jeżeli niebo na następny dzień zasnute będzie chmurami. Wróciłam i kupiłam bilety na wtorek. Cóż – tak miało być, bo we wtorek zamiast słońca i tłumów turystów miałyśmy cały dach niemalże dla siebie – na spokojnie można było podejść do każdego punktu widokowego i wszystko pooglądać. A chmury dodawały jedynie klimatu. Było warto!!

W poniedziałek za to siedziałyśmy sobie na placu Duomo i podziwiałyśmy zachód słońca – biały marmur Katedry nabierał wtedy niesamowitych barw! Akurat wtedy było Halloween – poprzebierane dzieciaki i młodzież dopełniały kolorytu tego miejsca. Czekałyśmy na zapadnięcie zmroku – chciałam koniecznie zobaczyć oświetlone centrum. Nagrodą za ten długi dzień była pizza. Zabytki zabytkami, ja jednak od samego początku zaznaczyłam, a Ewelina znacząco mnie poparła, że lecimy na foodripa, czyli się nażreć. Dobrze, że robiłyśmy dziennie koło 17km na nogach, bo o matko, no bo jak Italia, no to permanentna ciąża spożywcza… Wyobrażacie sobie, że jeszcze jakieś 10 lat temu nie jadłam pizzy? Nie przemawiała do mnie totalnie. Ale wtedy jeszcze nie miałam okazji być we Włoszech!

Neapolitana w sercu Milanu. 😍 Zastanawiałyśmy się z Eweliną, czy bierzemy po całej, czy zadowolimy się po pół, ale znając mój skurczony żołądek zarządziłam jedną na nas dwie. Dostałyśmy takie oto monstrum. #foodporn tak bardzo! (Oczywiście swoim zboczonym zwyczajem każdą wyjazdową potrawę przed zjedzeniem muszę sfotografować). Była wspaniała, na cieniutkim cieście i przede wszystkim olbrzymia! Nażarłyśmy się, ale nie przeżarły, więc tak idealnie. Zachwycona Ewelina wyszczebiotała po włosku, że bardzo nam smakowało, to aż kucharz wyjrzał zza drzwi, usłyszawszy swój język z ust blondwłosej cudzoziemki! Nich się uczy i przyzwyczaja, jakie to miłe uczucie komunikować się w obcym języku i robić wrażenie na lokalsach! 😉

Jeszcze jednym bardzo ciekawym miejscem w sercu Mediolanu, przy tym samym placu co Katedra jest słynna Galeria Wiktora Emmanuela II. To tutaj przyjeżdżają wszystkie influencerki, by sfotografować się przed sklepem Prady czy Gucci. Byłyśmy nawet świadkiem takiego wydarzenia – biedaki z małymi plecakami robią sobie bekę z poważnej sesji fotograficznej 😁chociaż w sumie to podziwiam jej zaangażowanie i to, że wystawiając się na spojrzenia setek ludzi, przyszła tu w tej swojej kiecy i robiła swoje 😂

Galeria Wiktora Emanuela II, zwana Salonem Mediolanu, to jedno z najstarszych i najsłynniejszych centrów handlowych nie tylko w Europie, ale i na świecie – jej budowę zakończono w 1877 roku. Nie wszystkich stać na zakupy w drogich markowych butikach, ale warto się tu wybrać – sam imponujący gmach wart jest zobaczenia. W Galerii znajduje się również 7* gwiazdkowy hotel, ale nie udało nam się go odnaleźć 😉 Znalazłyśmy za to znajdujący się na posadzce wizerunek byka turyńskiego – w tym miejscu trzeba się okręcić trzykrotnie na pięcie, by zapewnić sobie pomyślność. Odczekałyśmy swoje w kolejce i wykonałyśmy zadanie – nie zaszkodzi, a próbować zapewnić sobie przychylność zawsze warto 😁 Galeria Wiktora Emanuela II w Mediolanie to cztery piętra pełne niezwykłego przepychu i bogactwa. Swoje butiki mają tu takie marki jak Dolce & Gabbana, Prada, Dior czy Chanel – nasza Mama prosiła nas: weźcie poróbcie jakieś zdjęcia wystaw! Po czym stwierdziła, że nic specjalnego. W ramach ciekawostek – do 2012 roku w Galerii działał McDonalds – nie przedłużono mu jednak umowy najmu – władze miasta stwierdziły, że nie godzi się, by tak podły fastfood oferował tanie jedzenie wśród tak zaszczytnych kreatorów mody 😉Przesiedlił się więc Mak na drugą stronę placu – dzięki czemu można napić się espresso z widokiem na Katedrę (skorzystałam z tej opcji całkiem przypadkiem, kiedy to zaczęło padać i chciałam przeczekać deszcz).

Na kolację wjechała pasta, czyli nic innego jak makaron z sosem pomidorowym i ziołami. I mimo, iż północne Włochy słyną bardziej z risotto – no nie mogłyśmy sobie tego odmówić! Na samym początku kelnerka nas zagięła, bo zapytała, z jakim makaronem życzę sobie tą arrabiattę? Czy ma być to makaron penne, fusilli, fettuccine, pappardelle, spaghetti czy może tagliatelle? Były to tylko niektóre z pięknie brzmiących nazw włoskich makaronów (a ja zielona, bo znałam zaledwie trzy nazwy). Tylu kształtów i rodzajów nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie! A na samo wspomnienie smaku, 3 tygodnie po tym posiłku, aż mlaskam, o jejkuuu, jakie to było smaczne! W prostocie siła – to zasada włoskiej kuchni. Co jeszcze ważne – produkty muszą być doskonałej jakości. Do tego kawał serca, szczypta finezji oraz aromatycznych ziół i wychodzi niebo w gębie!

Jeszcze jeden hit. Górę wzięło moje wschodnie obycie, więc koniecznie musiałam wejść do sklepu i kupić sobie wino w kartonie. Takie najtańsze, za 1,2 euro. Kazałam Ewelinie sprawdzić w necie, czy we Włoszech jest coś takiego jak zakaz picia w miejscach publicznych – w tym miejscu przypomniałam sobie, jak za czasów Erasmusa na legalu paliliśmy grilla w parku za parlamentem estońskim. 😆 Poza tym lubię sobie celebrować chwile z piwkiem czy winkiem – takie zboczenie konesera dobrych momentów i dzikich wojaży. Nie zapomnę cydru na kijowskim Majdanie, o alkoturystyce w Gruzji nie wspominając. Wypiłyśmy w końcu to winko z kartonu – o wyraźnym zakazie nigdzie nie było napisane 😁 cóż. Fatalny przykład daję swojej Młodszej Siostrze. Ale chcę ją nauczyć, że… tak właśnie trzeba ż(r)yć! Nade wszystko. W końcu byłyśmy we Włoszech, więc jedyna słuszna zasada (prócz la dolce vita – słodkie życie) to carpe diem – chwytaj dzień/trzymaj chwilę!

Nie byłyśmy oglądać Ostatniej Wieczerzy Leonardo da Vinci, będącej nie obrazem, ale malowidłem ściennym, które można oglądać w refektarzu klasztoru przy kościele Santa Maria delle Grazie ( z resztą na ten termin nie było już nawet biletów wstępu), ale nie czuję się jakoś przez to bardziej uboga w doświadczenia zwiedzania Mediolanu. Wolałyśmy sobie posiedzieć w parku, poczytać książkę (popijając winkiem z kartonu, taaak, to wtedy…) lub pójść do dzielnicy Navigli z kilkoma kanałami (skojarzyło mi się to z Amsterdamem, w którym, notabene, nigdy nie byłam – a może o tym podobieństwu po prostu gdzieś przeczytałam?) – super klimat, zwłaszcza wieczorową porą: masa urokliwych knajpek, antykwariaty i księgarnie. Odwiedziłyśmy też słynny Zamek Sforzów, Plac Mercanti (Kupców), znalazłyśmy kopię Łuku Triumfalnego rodem z Paryża i zachwycałyśmy się kolorowymi tramwajami. Było super pod absolutnie każdym względem!

Jeszcze kilka wrażeń:

• jakie to jest miłe, że ludzie uśmiechają się do siebie na ulicy! Tak po prostu! Cudowne!

• zaskoczyło mnie, że Włosi zdecydowanie lepiej od Francuzów z Paryża mówią po angielsku – czy to chłopak w sklepie czy straszy pan w knajpce – naprawdę komunikacja na świetnym poziomie!

• zauroczyły mnie kawiarki, idealne do zrobienia jednego espresso 😍 gdyby nie to, że owszem, lubię siekierę, ale zazwyczaj rozmiaru XL, więc takich malutkich kawiareczek musiałabym sobie zrobić z dziesięć, to skusiłabym się i taką sobie sprezentowała 😆

• Włosi też dobrze umieją w słodycze! Makaroniki były droższe, niż w Paryżu (1,8 euro), to jednak smak cappucino to niebo w gębie 😍

• nauczyłam się kilku nowych do niczego niepotrzebnych słówek po włosku typu: uscita (wyjście), nadal jednak nie wiem, (zapomniałam!!!) jak jest „na zdrowie” 😁 (gdy wracałam z Erasmusa 9 lat temu (sic!), umiałam powiedzieć „na zdrowie” w 19 językach… do dziś żałuję, że tego wtedy nie spisałam!)

Krótkie podsumowanie:

• bilety lotnicze dla dwóch osób tam i z powrotem wyniosły mnie 360 zł;

• noclegi w tym (długi weekend) terminie były dość poprzebierane, rezerwowałam też dość późno – płaciłam 32 euro za noc za osobę;

• dojazd z lotniska Malpensa do centrum (rejon Dworca Centralnego) bardzo prosty – wychodzi się poza terminal i zaraz w kolejce czekają autobusy firmy Malpensa Shuttle, Terravision lub Malpensa Bus Express. Bilety kupuje się online lub u kierowcy – 10 euro w jedną stronę, tam i z powrotem za 16 euro;

• bilet na metro (śmigają dwie linie) kosztuje 2 euro i jest 90-minutowy;

• bilety na zwiedzanie Katedry Duomo warto kupić sobie online – kolejki w dobrą pogodę są dość długie 😁na stan 1.11.2022 za wejście na dach Katedry płaciłam 10 euro;

• pizza neapolitana – koło 8-9 euro, pasta – koło 12 euro ALE BYŁO WARTO XD

Ogólnie – najtańsze to do Mediolanu były bilety, ale nie ograniczałyśmy się totalnie w niczym, spędziłyśmy czas tak, jak lubimy, odhaczyłyśmy kolejne miasto na mapie Europy, a tak w ogóle to kocham swoje dzikie pomysły i ich realizacje! Dzikie Wojaże rządzą i byle więcej!

Dzikie wojaże

Tam w dole w dole nie ma nic

Pamiętam, jak gdzieś od połowy stycznia zaczęłam odliczać dni do wiosny. Codziennie rano witałam się z Martyną (polecam serdecznie @faktybiologiczne) słowami: „Dzień dobry, 70 dni do wiosny!” 69, 68… 3, 2, 1… Jest! Przyszła! A tu pstryk, chwila-moment i patrząc na opadające liście i słońce zachodzące już przed 18 wypadałoby rozpocząć kolejne odliczanie. Do wiosny pozostało 156 dni… To wszystko unaocznia mi jeszcze dosadniej, jak krótko trwa wiosna i lato. Ten najpiękniejszy czas, kiedy dzień jest długi, jest zielono, wszystko kwitnie, nie trzeba rano skrobać szyb w aucie (zaczęło się…) i grzać silnika… Owszem, jesień jest piękna, ale ja zawsze jestem, byłam i będę za wiosną 😉

Od ostatniego wpisu minęło trochę dni. Baaa, minęły dwa bite miesiące! Hala Gąsienicowa z różowej zmieniła się na rudo-brązową… Miałam nosa jak fix, ciągnąc początkiem sierpnia Ewelinę na Orlą – po załamaniu pogody, późniejszych opadach śniegu i oblodzeniach nie byłoby to możliwe. Nie byłoby to możliwe również z tego względu, że moja najwierniejsza towarzyszka tatrzańskich wojaży – Ewelina – rozpoczęła studia w Krakowie, więc wolne w środku tygodnia dla niej raczej nie wchodzi w grę 😄 trzymajcie kciuki, żeby się jej tam wiodło, bo już za rok-za dwa obiecała mi wyprawę w Dolomity, gdzie zagada wszystkich lokalsów! 😉

Pogoda w Tatrach trochę pokrzyżowała plany, ale cóż – na to totalnie nie mamy wpływu. I tak dużo udało nam się przejść, a tym samym zrealizować dobre kilka celów, które tak jak chociażby Mała Wysoka ciągły się za nami dwa lata! Nie ma więc na co narzekać. A! Udała mi się jedna bardzo istotna rzecz – zrealizowałam swoje postanowienie na rok 2022: weszłam na Babią Górę w mniej niż 60 minut! Tak właściwie w 57:02 minuty. Niemożliwe nie istnieje! Dobrze jest sobie stawiać cele – radość z ich realizacji jest niesamowita i daje mega pozytywnego kopa! To co, na 2023 Babia w 53 minuty? 😉

W międzyczasie od załamania pogody udało mi się też podziwiać wschód słońca na Sławkowskim Szczycie (tym samym moja Wielka Korona Tatr liczy już 3 szczyty – teraz kolej na poza szlaki!) Podejście może jest mozolne, chociaż nocą tak się tego nie odczuwa, ale zejście w niesamowitym upale to już dało w kość. Najlepsze, jak na zejściu ktoś się mnie zapytał, czy szczyt jest „już tam” i wystękał jedynie głośne: „uff!!” – ale jak się obróciłam i spojrzałam za siebie, to zdałam sobie sprawę, jak bardzo gościa okłamałam – przedwierzchołek, Sławkowski Nos jest bardzo zwodniczy 😆 Za to widoki na górze po prostu miazga, wynagradzają wszystko i naprawdę warto się pomęczyć! I znowu upatrzyłam sobie górę, w którą wpatrywałam się jak zaczarowana. O ile na przykład na Małej Wysokiej był to rogaty jak moja dusza Staroleśny Szczyt, tak na Sławkowskim spektakl skradła Pośrednia Grań. Cały czas aparat sam kierował się w tamtą stronę… Magia. Zobaczcie sami:

Potem przyszła pora na deszcze, borówki na Potrójnej zamiast zachodu, pienińskie mgły, ogólnie mówiąc niepogodę – lato zamierało, a jesień coraz bardziej brała świat w swoje władanie. Wrzesień – jeden z najpiękniejszych zazwyczaj miesięcy roku tym razem się nie popisał. Kiedy taka aura ciągnie się przez dłuższy czas, nigdzie nie jadę, nawet z rowerem kiepa, to dni zaczynają zlewać się w jedną masę, z której nawet ciężko coś wyłowić istotnego. Ble. Tuż przed wyprowadzką Eweliny do Krakowa wyhaczyłam okienko pogodowe, namówiłam ją więc na wschód słońca na Wysokim Wierchu – chyba tylko dlatego, że był o 6:40 i szłyśmy z Przełęczy pod Tokarnią po słowackiej stronie, gdzie dojście do punktu widokowego zajmuje niecałe 30 minut 😉 To był niesamowity dzień. Taki totalnie bez spiny, na luzie, a jednocześnie wypełniony atrakcjami – począwszy od tych na drogach – jak nie lis na serpentynach w Jordanowie, to cztery łanie i jeleń na środku puściutkiej drogi, to znowu kolejna łania, wyłaniająca się z mgły… Czujność i koncentracja na maxa! Mgły też zdawały się być dość gęsto wiszące nad ziemią. Na parkingu na Tokarni krzywiłam trochę nosem i stwierdziłam, że albo się to podniesie i mamy szansę na wschód życia, albo będzie siedzieć i będzie takie gówno, że nie warto było jechać dwie godziny, tak delikatnie parafrazując. Idąc, co chwila czuje oglądałam się za siebie – podnoszą się? Widać więcej? Będzie co z tego…? Pan Bóg chyba wysłuchał moich modłów – mgła zaczęła opadać i odsłoniły się czubki Tatar – o matko, co też wyszło… Mgła niczym ubita kremówka zatrzymała się na pewnym poziomie, światło dało czadu i ogólnie spektakl taki, że stałyśmy tam chyba z dwie godziny

Potem jeszcze sam Wysoki Wierch i pienińskie mgiełki na drugiej stronie… Po prostu coś pięknego, tego mi trzeba było! W ogóle zauważyłam, że po tych ostatnich opadach trawa się tak zazieleniła – było bardziej zielono, niż na wiosnę! Frytek w Durbaszce nie było (o 9 nie mieli rozgrzanego oleju, za wczas 😄), za to szarlotka na śniadanie weszła jak złoto.

Ten dzień można uznać za spełnianie dawno danych obietnic. Kiedyś obiecałam Ewe, że pokażę jej huśtawkę na Przełęczy pod Tokarnią z widokiem na Tatry – trochę to trwało, ale jak powiedziałam, tak i zrobiłam! Potem wymyśliłam pizzę w Sromowcach Niżnych – najlepszą włoską pizzę jaką jadłam na polskiej ziemi!!! L’Arte del Sud – jeszcze taki fart, bo to był ostatni weekend sezonu, przed zamknięciem na zimę. Zrobiłam taki myk, że auto porzuciłam pod Czerwonym Klasztorze na Słowacji, przeszłyśmy kładką na stronę polską, prosto do Pizzerii, pożarłyśmy jak dzikie świnie z trzęsącymi się uszami i tak samo wróciłyśmy do auta. To był dobry dzień!

Potem znowu przeszły dwa tygodnie, rozpoczął się październik, a ja cierpliwie wypatrywałam okienka pogodowego. Uzależniłam się od sprawdzania pięciu prognoz pogody rano i wieczorem, kamery topr to samo. Ale udało się – w końcu zaczęło robić się ładnie – złoto i kolorowo, czyli to, co w jesieni kocham najbardziej! A jak jesień, to najlepsza ta w Pieninach… Tradycji stało się zadość i pojechałam z Mamą i Eweliną pochłonąć trochę pienińskich widoków. A po drodze nawet kilka podhalańskich – bo pierwsze co zahaczyłyśmy o urokliwą wioskę – Gliczarów Górny, do którego pierwsze przymiarki robiłam już w styczniu, ale ze względu na porę dnia – południe – jedyne co wtedy to stwierdziłam, że to miejsce ma potencjał – idealna okazja sprawdzić nadarzyła się właśnie teraz. Dzień już krótki, ale nie dość że po robocie, to i tak udało się pochodzić i zobaczyć! Doszłam do wniosku, że kolejna baza noclegowa, jaką muszę obczaić to koniecznie Gliczarów Górny – wschód słońca z okna brzmi kusząco! W ogóle to stwierdziłam sobie tak cicho w duchu, że jakby pewnego dnia jakiś magiczny dżin chciał spełnić moje marzenie i zapytał się mnie, gdzie bym chciała mieszkać, powiedziałabym że właśnie w jakimś Gliczarowie lub innej Łapszance, z widokiem na te skalne kolosy, prosto z salonu, oprószone śniegiem, połechtane złotymi promieniami. Cóż, tyle mamy, co sobie pomarzyć 😉

Nocowałyśmy w Łapszance – stęskniłam się za tym miejscem, nie byłam tam od maja! ❤ wschód słońca zawsze klasa. Potem połaziłyśmy po Grandeusie, a na zachód skierowałyśmy się na słowacką Osturnię. Chciałam pokazać moim Dziołchom ten piękny punkt na mapie magicznego spiskiego Zamagurza.

Ci fotografowie to są dziwni – wymyślili jakąś Osturnię, parkują se przy kościele i idą na pałę przez jakąś łąkę do samej góry! Nienormalne świry! – skwitowała podejście na punkt widokowy Ewelina. Cóż – muszę przyznać, że trochę racji miała. Fama szybko się roznosi wśród wariatów z aparatami – potem się okazuje, że praktycznie każdy fotograf ma zdjęcie z jesiennej Łapszanki i z Osturni. Co lepsze – każdy kadr praktycznie taki sam – oklepane miejsca, oklepane kadry. Oczywiście, fajnie jest się dzielić z innymi widokowymi miejscami, podawać je w świat. I niby ładnie, bo może sama mam niektóre podobne ujęcia, ale jednak zawsze staram się nadać swoim fotografiom element niezwykłości. Pokazać coś innego, albo chociaż inaczej. Gonię za światłem, szukam ciekawych elementów, mogących wypełnić kadr. „Takie jak wszyscy” nigdy mnie nie interesowało, w żadnej sferze życia. Więc staram się jak mogę i to jest dla mnie większą frajdą i satysfakcją.

Korzystając z dobrej passy przedłużyłam sobie weekend i w poniedziałek również działałam. Musiałam uzupełnić swoje jesienne portfolio o jedną istotą miejscówkę – moją kochaną Litwinkę. A na deser zahaczyć o równie ważną Halę Gąsienicową, jesienią będącą równie piękną jak i w sierpniu. Potem z perspektywy Kasprowego złapałam trochę rudości Czerwonych Wierchów i pakiet szczęścia wypełniony po brzegi! Na deser po deserze jeszcze raz zahaczyłam o Gliczarów – być tak blisko, mieć dobre światło i tam nie zajechać to byłby grzech… Z tą różnicą, że zamiast na prawo poszłam na lewo, przez co całą wieś mam obczajoną 😉 Baterie uzupełnione na maksa! Od razu jaki tydzień piękniejszy się stał – i nie chodzi tylko o cztery dni robocze!

Przede mną w najbliższej perspektywie aż dwa wyjazdy – nadrabiam zaległości urlopowe i wyjazdowe. Będzie o czym pisać, także… stay tuned!

Łapcie jesienne słonko i korzystajcie z ciepełka!

Dzikie wojaże

Niezliczona ilość zachwytów

Wróciłam z Gruzji i znalazłam się w środku ula. Tak niemalże dosłownie, biorąc pod uwagę specyfikę swojej pracy i branżę pszczelarską w szczycie sezonu, który tego roku dopisał wybitnie, co odbijało się na ilości naszej pracy. Dlatego każdą możliwość wypadu w góry skrzętnie wykorzystywałam, by doładować baterie oraz uzupełnić swój poziom energii i tym samym sił życiowych. O matko, uzbierało się tego tyle, że aż straciłam rachubę! Lato przyszło znienacka, trwało zdecydowanie za krótko i już odchodzi, choć niespiesznie, ale pozostawiając za sobą niedosyt i poczucie nostalgii. „Mam summertime sadness”, jak to śpiewają w zasłyszanej piosence.

Ale cofnijmy się jeszcze do czerwca, lipca – chcę się z Wami podzielić zdjęciami, których zrobiłam podczas tych wypraw tak dużo, że nie ogarniam 😉 wrzuciłam na fejsa czy insta po jednym i tyle. Wszystko na bieżąco, bo wypadów było tak dużo – i oby tylko więcej! A bogate archiwa – nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą! Jedno Wam powiem – selekcja zdjęć do kalendarza na 2023 będzie okrutna i mega trudna.

Wróciłam z Gruzji, nie mogłam się pozbierać, a swoim torem to już poszło-pojechałoo… Razu jednego (oczywiście w tygodniu, po robocie) Babia na zachód i kwitnące zawilce na urodziny Mamy, tydzień później znowu Babia na zachód Percią Akademików (wypad 2w1 – zarówno towarzyski i nie chodzi tu tylko o towarzystwo mojego Nikona 😄 , jak i lekko wyczynowy, bo Percią szłam po raz pierwszy, ale za to na pewno nie ostatni!).

Kwitnący zachód na Babiej Górze

Potem, gdy tylko zaczął się sezon na Tatrzańskie Dzikie Wojaże, przepadłam już doszczętnie i bezapelacyjnie, bo nic mnie tak nie wciąga, jak te pozornie niepozorne gołe skały i ściany i strzeliste wierzchołki. Ktoś nazwałby to kupą kamieni, ale dla mnie chyba nie ma nic piękniejszego. Na rozruszanie były słowackie Tatry Zachodnie i Baraniec, ale można powiedzieć, że sezon dopiero otworzył wschód słońca na Kozim Wierchu. Wyjazd  z domu o 21, w środku nocy godzina spędzona pod schroniskiem na podziwianiu nieba pełnego gwiazd i liczeniu tych spadających (normalnie niczym sierpniowe Perseidy), sam wschód o dzikiej porze 4:34, ale ilość piękna, jaką dojrzałam tego poranku przyćmiła wszystkie trudy i samo-zamykające się z niewyspania oczy. Było warto, stokroć warto! (Zawsze warto!) No i wreszcie w Tatrach zaczynało robić się zielono!

Już na zejściu w Dolinie Pięciu Stawów (godzina jakoś po 7) mijamy grupkę chłopaków z linami.

– Nie macie może baterii paluszków? Idziemy się wspinać, a kolega zapomniał do krótkofalówki.

– Oj, ja mam tylko małe baterie.

– O tak te małe! Mogę je od Ciebie odkupić? Proszę?

Roześmiałam się szczerze: – Odkupić? Oszalałeś? Proszę, weź wszystkie!

Dałam chłopakowi paczkę baterii z życzeniem udanego wspinu, a jednocześnie z cichą nadzieją, że karma kiedyś wróci 😉

Kolejny wypad to zrealizowanie naszego z Eweliną celu, który chodził za nami już tak od końca lata 2020 roku, kiedy to coraz śmielej zaczęłyśmy patrzeć na tatrzańskie szczyty i szukać kolejnych zamysłów w naszym zasięgu. Mała Wysoka po słowackiej stronie Tatr. Wybrałyśmy trasę wiodącą z Łysej Polany przez Dolinę Białej Wody i powrót tą samą drogą – może długi i z tymi samymi widokami, ale za to wygodny ze względu na auto na parkingu. Czytałam opisy tego szlaku z tytułami w stylu „najnudniejsza dolina ever”, „jak to 12 km się dłużyło”, ja jednak byłam zachwycona i nie narzekałam ani trochę – ani na te same widoki, ani na długość, ani na jakikolwiek stopień nudy. Jedynie troszeczkę na słońce, bo na zejściu mi przygrzało, ale to tak tylko troszeczkę!

Dzień wcześniej padał deszcz i pogoda w Tatrach była lekko denna, nic nie było widać, ale tak jakoś wyczułam nosem, że warto zawierzyć prognozom i pojechać. Intuicja. No i kurde, miałam rację. Idziemy, idziemy przez tą „niby nudną” dolinę (jak dla mnie szlak do Morskiego Oka lub Chochołowska są sto razy bardziej nudne), lekka mgła, rosa na około, a tu nagle, w momencie, mgła się rozstępuje i wyłania się ściana. Wielka ściana. Agusię w tym momencie wmurowało razem z salomonkami.

O ku.wa, o ku.wa, o ja nie mogę, to jest Młynarz, ściana Młynarza! – gadam przejęta, przeklinając pod nosem, a Ewelina spokojnie odpowiada: Nie Agusiu, to tylko ściana Małego Młynarza. Małego!

Z mgły wyłania się ściana Młynarza. Małego Młynarza.

O matko. Ilość przekleństw zachwytu, wypowiedzianych tego dnia przerosła nawet mnie samą i moją niewyparzoną gębę również.

Idziemy, idziemy, pytam Eweliny, jak się czuje, bo było dość ciepło i ja na przykład czułam się trochę przygrzana i przyjarana (jakkolwiek to brzmi), a ona mi odpowiada: Dyszę sobie, ale idę – nie muszę siadać i jest dobrze. No i w końcu dolazłyśmy – na Polski Grzebień, a potem na Małą Wysoką, po słowacku zwaną Vychodną Vysoką. O matko, tyle się naoglądałam zdjęć z tamtego miejsca, tak cudownie było je zobaczyć na żywo! I te wszystkie tatrzańskie kolosy – od Gerlacha, Wysokiej, poprzez Lodowy i Łomnicę, aż po wspaniały i rogaty Staroleśny na pierwszym planie! Oczopląs! I to jeszcze z dynamicznymi chmurkami, które sprawiały, że cały czas coś się działo. Na szczycie przesiedziałyśmy chyba ze dwie godziny, które nie wiadomo kiedy zleciały. Dobrze jest się nigdzie nie spieszyć!

Rozkręciłam się. Tak cudownie dopisała pogoda, że kolejny weekend również zapowiadał się ładny,  przynajmniej sobota. Taki z możliwymi chmurkami, ale i słoneczny, choć chłodny, więc zaopatrzyłam się w długie portki i puchówkę (oraz nieodłączne dwie pary rękawiczek, których już w ogóle z plecaka nie wyciągam – czy luty, czy lipiec). Grzech było nie wykorzystać nadarzającej się okazji! Trójka szalonych fotografów hobbystów ( zerknijcie na profile @moocharsky i @matimomot na Instagramie) wybrała się na kolejny wschód. Tymczasem rudy Aganiok spełnił swoje kolejne życiowe marzenie – wschód słońca na Rysach! To było coś niesamowitego. Trzeci raz byłam na Rysach i dopiero teraz, za trzecim razem, warun siadł idealnie (pierwszym razem mleko i ulewa, za drugim wiatr urywający głowę i spychający w przepaść). Co więcej – zostałam odczarowana! Po raz trzeci widziałam Widmo Brockenu! A potem czwarty, siódmy i już straciłam rachubę ile ich tam jeszcze było 😉

Brocken po raz trzeci, nieostatni!

Tego dnia na Rysach działa się istna magia. Stałam tak jak zaczarowana i nie mogłam oderwać oczu od tego spektaklu. Co się tam działo, to głowa mała! Brak słów – z resztą zobaczcie sami małą namiastkę tego 😄

Magia!

Można powiedzieć, że po Rysach trochę „doszłam do wprawy” z tymi wschodami, bo nawet już mi się spać tak bardzo nie chciało, jak poprzednim razem na Kozim po zarwanej nocce 😉 To w sumie tak jak ze wstawaniem o 1 w nocy, by standardowo jechać w góry – idzie się do tego przyzwyczaić i budzik o tak dzikiej porze nie jest już nawet taki straszny. A najlepsze (najgorsze?) jest to, że apetyt na te wszystkie wschody rośnie w miarę jedzenia…

Jednym z moich postanowień noworocznych końcem zeszłego roku było „trza cisnąć” – realizuję je więc jak tylko mogę, no i cisnę… W ogóle wtedy miałam taki ciąg aktywności, że jak nie góry, to rower, znowu górki (nawet jeżeli jest to szybki wypad po pracy na Leskowiec na borówki), znowu rower, jeszcze więcej roweru… Trza cisnąć, tym bardziej, że to lato jest tak krótkie, ładnych i słonecznych dni mamy tak niewiele… Smutne to trochę. A na pewno nostalgiczne.

Z serii: najpiękniej za miedzą

Kolejny wypad – realizacja kolejnego celu z Eweliną. Wymarzyłam sobie Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem w pełnej zieloności – uff, udało mi się o rzut beretem! Bo nie chcę nic powiedzieć, ale zaczynam zauważać pierwsze przejawy rudej trawy pomiędzy tą zielonością i letnimi kwiatami…

Tak w ogóle to jest straszne – wyjątkowo wcześnie łapie mnie takie poczucie, bo tak od połowy lipca, jak wyszłam rano z domu i uderzył mnie lekki powiew… jesieni? Jeszcze nie zrobiłam rytualnego odsłuchu piosenki „Kończy się lato” rosyjskiej grupy Kino, ale chyba pora to uczynić – jesień jak fix, z każdym dniem coraz bardziej ją nie tylko czuć, ale i widać! Ok, włączam… https://www.youtube.com/watch?v=iOvYGQtFBNM

Morskie Oko o 6 rano zawsze robi wrażenie – bez tych dzikich tłumów, które można spotkać tam po południu… Ale za to tak spokojnie od Czarnego Stawu pod Rysami, zielonym szlakiem pod Chłopka… Jak to stwierdził napotkany na zejściu pan –wreszcie cisza i nie będzie już ludzi w sandałach” – trafił w sedno! Tam nie ma przypadkowych turystów, nie ma dzikich tłumów, więc jest spokojnie, a nade wszystko – bajecznie pięknie! Kto jednak ma zawirowania głowy od patrzenia w przepaść – polecam najpierw oswoić się na mniej eksponowanym szlaku. Dla nas jednak adrenalinka pierwsza klasa i aż chce się więcej 😄

Posiedziałyśmy spokojnie na Przełęczy, popatrzyłyśmy na Mięgusza Czarnego, na którego to szczyt wlazłyśmy zeszłej jesieni – lubię taką formę szczytowania i chilloucik 😉 w dodatku kupiłam sobie ostatnio termos obiadowy – powiem Wam, że spaghetti na szczycie smakuje wprost wybornie i wręcz wyrywałyśmy sobie ten termos z rąk, ale całe szczęście starczyło na nas dwie. Polecam taki zakup 😄 Po tym wypadzie stwierdziłam, że kolejny raz nad Morskim Okiem będę w październiku, nie wcześniej 😆

Nie zdążyłam sobie dychnąć na spokojnie, a tu kolejny weekend na horyzoncie… W dodatku 23.07 – Dzień Włóczykija, a dzień święty trzeba święcić!! Miał być wschodzik w Pieninach, może Babia, bo blisko… a skończyło się na kolejnej nowince w moim górskim CV – na Koprowym Wierchu w Tatrach Słowackich! Ledwie tydzień wcześniej pokonywaliśmy połowę tej samej trasy idąc na Rysy, kiedy to na rozwidleniu przy Żabim Potoku skręcaliśmy na prawo – na Koprowy szlak prowadził na lewo. Dużo słyszałam o tym szczycie, równie dużo zdjęć się naoglądałam, więc dobrze było zweryfikować te wyobrażenia z rzeczywistością. Zapowiadali cieplej, niż tydzień wcześniej, więc poszłam na żywioł i ubrałam krótkie gacie, a potem, oczekując godzinę na wschód, szczękałam zębami z zimna (dzięki czemu wybudziłam się już totalnie). Po ostatnich upałach było to bardzo orzeźwiające i wręcz przyjemne 😄 Może ten wschód na Koprowym nie był tak bardzo spektakularny, jak na Rysach, ale również miał swój urok. Bardzo widokowe miejsce – trzeba będzie tam powtórzyć jakiś jesienny zachodzik 😉

Pomiędzy tym wszystkim był jeszcze zachód słońca na Wysokim Wierchu (w Pieninach nie byłam od maja!), borówki na Leskowcu i na Potrójnej, przetwory, rower i inne takie atrakcje.

Kończy się lato?

Po tym wszystkim rzuciłam paskudne wiedźmie zaklęcie: Oh, ale bym chciała deszczowy weekend, posiedziałabym w domu i se dychnęła, nalewki trzeba poprzelewać. Mówisz i masz Ruda Wiedźmo – cały, caluteńki weekend deszcz padał jak z cebra, aż trzy beczki na deszczówkę nam przelało w ogródku. Hm. No dobra, jednak przesadziłam. Nie powinnam pewnych rzeczy wypowiadać na głos i rzucać tak silnych zaklęć. 😉planowałam wolne w tygodniu i wypad w Tatry – wierzbówka w rozkwicie!! – a u rzeki płyną szlakami. Nie mówiąc o suchej skale. Całe szczęście do czwartku zdążyło się wypogodzić. Uwielbiam jednodniowy urlop w środku tygodnia – dzida w góry o 2 w nocy. Zdążyłam nawet na wschód! Niech nam będzie różowo, niech róż będzie z nami… Patrzymy na świat przez różową wierzbówkę… W takim miejscu i takim czasie można przywoływać z pamięci wszystkie powiedzenia związane z różem – macie coś jeszcze na myśli? 😆 Popatrzcie sami. BTW – poniższe zdjęcie zostało wybrane przez Ekipę ze Schroniska Murowaniec jako jedno z trzech najlepszych, obrazujących szczyt kwitnienia wierzbówki tego roku. I ja w tym zaszczytnym gronie!

Rożowo mi!

 Różowe łany wierzbówki kiprzycy na Hali Gąsienicowej były tylko przedsmakiem tego, co czekało na nas później. Po raz kolejny chciałam zmierzyć się z Orlą Percią. Tym razem nie na raz jednego dnia, jak zrobiłam to końcem października zeszłego roku, ale z  Eweliną – przedłużając jej „najdłuższy fragment”. W 2020 przeszłyśmy razem Granaty, w 2021 odcinek Kozi Wierch-Granaty, to w 2022 musiał paść Zawrat-Granaty. Na 20-te urodziny Eweliny (rocznikowo w 2023) przejdziemy razem całość, to już postanowione 😉 Śmiałam się, że kuuurde – ledwo się świstaki obudziły, a tu zaraz pójdą spać (sic!), a ja jeszcze w tym roku żadnego nie widziałam! Chwilę później Ewe wypatrzyła jednego grubasa wśród skał – uf, zaliczone! Oczywiście widziałyśmy też kozicę – to zawsze dla mnie jest takie swoiste uspokojenie i znak, że tego dnia wszystko w górach będzie dobrze. Ot, zwykła kozica na szlaku.

Tym razem Orlą Perć (ok, jej 2/3, ale w tym najtrudniejszy technicznie fragment Zawrat-Kozi – btw – szlak Skrajny Granat-Krzyżne był zamknięty z powodu remontu, więc nawet jakbyśmy chciały przejść całość nie byłoby to tego dnia możliwe) przeszłam dużo bardziej świadomie i już nie miałam w głowie „tylko nie patrz w dół” i że się zdupcę (za przeproszeniem) od tego samego patrzenia, chociaż tak prawdę mówiąc to od tych przepaści można dostać zawrotów głowy. Wiedziałam, jaki fragment teraz przechodzimy, gdzie się znajdujemy i w ogóle. Przed pierwszym krokiem nad przepaścią i dotknięciem łańcucha poprosiłam Ewe, żeby szła przede mną – jakoś lubię mieć świadomość, że przede mną jest ktoś, kto to przejdzie – wtedy wiem, że ja też dam rady. Chyba nie poszłabym na Orlą solo – bałabym się. Przed Żlebem Honoratka westchnęłam głośno, a potem to już poszło-pojechało. Dużo lepiej, niż za pierwszym razem. Na spokojnie, ale z buzującą we krwi adrenaliną, z dziką frajdą dałyśmy radę! Cóż – Orla tylko dla Orłów, ewentualnie dla dwóch Kozic z Witanowic 😉

Słowem dnia został „upierdek” – powtarzałam je notorycznie, określając tak chociażby Giewont czy Kozi Wierch od Doliny Pięciu Stawów – bo ten Kozi od Orlej to miażdży i wbija w salomonki. A, tak przy okazji – jeden pan, widząc dwie młodo wyglądające kozice w kolorowych kaskach i krótkich spodenkach skwitował, że mamy nieodpowiednie buty jak na Orlą Perć. NO NIE ZGODZĘ SIĘ Z PANEM – wypaliłam, gotowa bronić swoich różowych biegówek salomonków z najlepszą podeszwą pod słońcem i jeszcze bym się z gościem pokłóciła tuż przed Kozimi Czubami 😉 nie lubię, gdy ktoś, totalnie niemający pojęcia próbuje mi wciskać swoją rację. To, że mam niskie buty „niechroniące kostki” jeszcze nie świadczy o mojej nieodpowiedzialności! Polecam przyczepić się kogoś idącego na Rysy w adidaskach, bo pan chyba złych butów w Tatrach nie widział.

Widok ze Skrajnego Granatu – chyba najpiękniejszy z całej Orlej 🙂

Czy Orla była kwintesencją tego lata? Myślę, że poniekąd tak. Intuicja po raz kolejny mnie nie zawiodła, bo warunki były świetne, pogoda dopisała – a teraz za to pada deszcz i prognozy nie zapowiadają szybkiej poprawy. Teraz to już dupówa może być, jesień na całego. Poza tym byłam bardzo dumna z Eweliny, jak dobrze sobie poradziła na tym szlak. Zuch, maładiec. Otwarli remontowany szlak Skrajny Granat-Krzyżne, więc pewnie jakiegoś pogodnego wrześniowego dnia wybierzemy się tam dla czystej przyjemności, zanim Młoda pojedzie na studia… Wtedy plan lata będzie zrealizowany w 100%. 😄

A na deser – jeszcze więcej różu!

Teraz to już tylko jesień! 💛

Trzymajcie się ciepło!

Dzikie wojaże

Choczalada! Gruzja ’22, odsłona 2 – Swanetia*.

*Pisane pod lekkim wpływem domowego saperavi wprost z bazaru w Kutaisi

Na środę, czyli tak właściwie piąty dzień naszego pobytu w Gruzji zaplanowałyśmy całodzienny przejazd z Tbilisi do Mestii, do Swanetii, gdzie miałyśmy spędzić resztę naszego wypadu. Skutki pandemii – na pewniaka planowałam (nie planując), jak za „starych dobrych czasów” pociągiem nocnym pojechać z Tbilisi do Zugdidi, by z samiutkiego ranka złapać busa do Mestii i bladym przedpołudniem być na miejscu, by najlepiej od razu pocisnąć w góry. Dupa blada. W Gruzji jednym z pandemicznych obostrzeń była godzina policyjna, przez co pociągi nocne zostały zlikwidowane – i dotychczas nie zostały przywrócone (maj jeszcze nie jest turystycznym szczytem sezonu…), co pokrzyżowało moje plany i dlatego chcąc dostać się do stolicy Swanetii, najpiękniejszego moim zdaniem rejonu Gruzji, musiałyśmy przed 7 rano upolować marszrutkę z Tbilisi. Czekało nas 11 upojnych godzin drogi.

Ale zanim o tym opowiem (bo warto…) to dwa słowa o pamięci, która siedzi w zakamarkach mojego rudego mózgu i jak wspominałam już poprzednio, ma się całkiem dobrze. Tak w ogóle to uświadomiłam sobie, jak wiele gruzińskich słów nadal pamiętam! Oczywiście, są to słowa podstawowe, totalny basic, ale ich użycie ma skutek natychmiastowego uśmiechu na twarzy każdego Gruzina, a co za tym idzie – otwarcie każdego gruzińskiego serca. Gdybym tylko nie byłą takim roztrzepanym leniem, to mogłabym się kształcić i uczyć gruzińskiego ot tak, hobbystycznie. Ale po co, przecież nie mam czasu 😆 wystarcza więc to, co się sama nauczyłam i dobra pamięć.

Na dworcu byłyśmy już przed 6:20. Jeszcze nigdy nie jechałam pierwszym możliwym metrem, ale jak to w Gruzji bywa – tam ogólnie jest dużo szans robić coś po raz pierwszy w życiu 😆 okazało się, że marszrutka zapełniła się pół na pół – ośmioro turystów (Polska, Czechy, Szwajcaria i Francja) i tyle samo lokalnego kolorytu Gruzinów. Przez 11 godzin drogi zdążyliśmy się zintegrować – częstowali nas jedzeniem, kupili lody, na kolejnym przystanku po energetyku, a skończyło się na piwku i chaczapuri. Zanim jednak wyruszyliśmy, trzeba było upchać bagaże. A tych było… dużo. Z Tbilisi do Mestii prócz plecaków „turystów” jechały opony (wielkości tych do traktora lub jakiegoś innego kamaza), a także pralka i…

Popatrzcie teraz na zdjęcie i zastanówcie się:

co takiego jest w torbie?

co takiego jest w torbie, położonej na ziemi, nad którą stoi sześciu gruzińskich chłopa? Quiz:

  1. Miliony monet
  2. Wino
  3. Szczeniaczek
  4. Czacza

Ja nie zgadłam. Prawidłowa odpowiedź wygląda tak:

Piesek

No kurde. Trzeba mieć gruziński łeb, żeby wpaść na to, by z Tbilisi wieźć małego pieska w torbie do Mestii. Oczywiście o tym, że piesek chce się wysikać lub napić na postojach, myśleli turyści z Czech, a nie oni. Szczegół. Rozumem czasem nie ogarniesz 😉 albo i zazwyczaj.

Zatrzymałam się na upychaniu bagaży. Wiecie, gdzie jechał mój plecak? Na dachu marszrutki. Ewelina z przerażeniem w oczach spojrzała, jak zostaje przywiązywany linami obok opon, pralki i innych plecaków oraz walizek. A nie spadnie? Nie zmoknie, jakby padało? Ja tak tylko spojrzałam ze stoickim spokojem, westchnęłam i stwierdziłam: Spoko, Gruzja. Wiedzą, co robią. Pomyślałam sobie jedynie o tym, czy dobrze zakręciłam czaczę, którą dzień wcześniej (po uprzedniej degustacji) nabyłam na bazarze na Didube – szkoda by było, smaczna była. Logistyka pakowania trochę tych biednych Gruzinów przerastała, upychali te bagaże chyba z godzinę, kręcili się, wchodzili na dach, schodzili, znowu kręcili jak wrzody w gaciach, ale koniec końców, oczywiście z opóźnieniem (bo jakby inaczej…) koło 8 wyjechaliśmy w drogę do Mestii. Przerwa na siku i jedzenie średnio co 2,5 godziny, także zazwyczaj wyrywało to ze snu albo przemyśleń – w najmniej oczekiwanym punkcie. Mam wrażenie, że czasami Gruzini są jak dzieci. Wstanie który, powie coś kierowcy, ten staje na pierwszym lepszym kraju drogi, tamten gdzieś wybiega i wraca po chwili, po czym sytuacja taka powtarza się notorycznie. Spoko, Gruzja. Wiedzą, co robią 😝

Logistyka upychania bagaży

Jedziemy tak, jedziemy, jeden starszy Gruzin, mówiący jako tako po rosyjsku (normalnie niekwestionowany lider wyprawy!) ogłasza, że właśnie przekroczyliśmy granicę Megrelii i Swanetii. Zarządza postój w knajpie, kupuje każdemu po piwie, ale wcześniej gdzieś dzwoni. Swoim zwyczajem słucham, nic nie kapuję, ale samo brzmienie mnie ciekawi, wyłapuję jednak jedno słowo, na samym początku rozmowy, przez które po prostu popadam w stupor. CHOCZALADA! Blablablala-bla. Choczalada, choczalada – grzebię sobie w pamięci, znam to słowo, pięknie brzmi, choczalada, gdzie ja jestem, co ja robię… Mam, wiem! Eureka! Choczalada to nic innego, jak „dzień dobry” w języku swańskim! Witamy w Swanetii!

Swanetia skradła moje serce już podczas pierwszego wyjazdu do Gruzji, w 2016 roku. Ten wysokogórski region ze względu na liczne zabytkowe cerkwie i wieże obronne (po gruzińsku koszki) oraz wyjątkową kulturę i silnie kultywowaną tradycję swańskich górali z krwi i kości został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Cały czas powtarzałam Ewelinie, że Kazbegi jest ładne, Kazbek robi wrażenie, ale dopiero jak zobaczy Swanetię, to przepadnie. Ostatniego dnia wyjazdu przyznała mi rację. 😉  Nie wiem, co ta kraina ma w sobie takiego, że przyciąga i niesamowicie hipnotyzuje. Może to lasy, ostre szczyty i całe górskie pasma, dzika przestrzeń, zadbane obejścia i porządek – czyli na dobrą sprawę wszystko to, czego jakoś tak brakuje czasem w Kazbegi. Niby ciągle to jedna i ta sama Gruzja, ale taka inna, która ciągle zachwyca, za każdym razem.

Swanetia, ze względu na swoje górskie i trudno dostępne położenie przez lata była odizolowana od Gruzji. Wiele autonomicznych tradycji zachowało się po dziś dzień, czego głównym przykładem może być chociażby język swański – całkowicie odrębny, do niczego niepodobny, w codziennym użyciu.  Wspominałam, że „Dzień dobry” to „choczalada”, a dzięki naszemu gospodarzowi i przyjacielowi – Merabowi, dowiedziałam się jeszcze, że „dobranoc” to dźwięczne „choczalet” 💚 póki co dwa słowa w svanuri mi wystarczą, następnym razem poznam ich więcej 😉

Jakoś ciężko to sobie wyobrazić, że 20-30 lat temu w Swanetii władzę sprawowała mafia, której główną zasadą, jaką się kierowała była zemsta rodowa i porywanie ludzi dla okupu. A może to tylko część mitu, legendy o swańskich góralach? Dziś w Mestii, stolicy regionu, jest porządek, hotele w stylu zakopiańskim, masa przytulnych knajpek, a ludzie są… No właśnie. Są tacy inni – niby górale z krwi i kości, a tacy inni – uśmiechnięci, otwarci, energiczni. Chyba, że po prostu jestem jakaś spaczona po całym sezonie, zbyt wielu ludzi spotkałam i każdy przejaw odbiegający od normy był dla mnie zaskoczeniem, to też możliwe…

Kilka ciekawostek:

  • Dawno temu w każdym swańskim domu stał tron, na którym siadał tylko gospodarz.
  • Swanetia – kraina tysiąca wież. Do dziś przetrwała zaledwie garstka, ale i tak stosunkowo dużo – w końcu to niemalże 1000 lat. Są dwa typy wież – mieszkalne, kilkupiętrowe i obronne strażnice – to zazwyczaj te samotne, których głównym celem było informowanie o nadejściu wroga. Choć tak naprawdę nikt nie wie po co i dlaczego – główną zagadką ich budowli jest chociażby brak okien, z których można by cokolwiek obserwować.  i żyć w nich ciężko, bo ani pieca, ani komina… dlatego swańskie wieże to zagwodzka. W Mestii wież zostało koło 40 – głównie mieszkalno-prestiżowych – przez wieki należały one do bogatych lokalnych klanów.
  • W całej Swanetii znajduje się aż 299 lodowców.
  • Drogę do Mestii wybudowano dopiero w 1935 roku.
  • Swańska tradycja nakazuje  wypić nie mniej niż trzy kieliszki. Oczywiście najlepiej czaczy. Gdy wszystkie kieliszki się stukają, Swanowie z radością wołają: buczki buczki! Cokolwiek to oznacza.
  • Szchara (5193m n.p.m.) to najwyższa góra Gruzji i trzeci co do wielkości szczyt całego Kaukazu. „Shkhara” – to po swańsku szczelina. Po gruzińsku „shkhara” to cyfra 9 – stąd często można usłyszeć, że Szchara ma 9 wierzchołków, co nie jest prawdą, bo jest to masyw. Z jej lodowców bierze początek rzeka Inguri.
  • „Matterhorn Kaukazu”, schronienie bogini łowów Dali, „Wiedźma” to tylko niektóre nazwy dwuwierzchołkowej Uszby,  jednej z najbardziej charakterystycznych i najtrudniejszych gór całego Kaukazu. Na szczycie, wedle miejscowych podań, odbywały się sabaty czarownic. Brzmi zachęcająco.*

*pisałam o tym w tej notce: https://agawielinska.wordpress.com/2018/11/07/swanetia/

Po 11 godzinach wysiadłyśmy w Mestii. Plecak dojechał w całości, nic nie wypadło, ani (co ważniejsze) nie wylał się żaden cenny trunek, kupiony dzień wcześniej na bazarze na Didube. Uf. Dobrze jest mieć znajomości – przekonałam się o tym po raz kolejny. 😉Kilka dni wcześniej napisałam do Meraba, u którego nocowałam już dwa razy, będąc w Mestii z Anią.

Hej, będę w Mestii, masz miejsce, czy szukać czegoś na bookingu?

No jasne, że wpadaj! Pamiętasz, gdzie mieszkam?”

Znowu poczułam się, jak u siebie 😆 Co lepsze – wieczorem wyszliśmy z Merabem „na miasto”, zaglądając po drodze w kilka miejsc (Mebo koniecznie musiał się przywitać). Okazało się, że od ostatniego razu rudą Agę pamiętało pół Mestii, a gdybym pobyła tam jeszcze ze dwa tygodnie, na pewno zapamiętałoby mnie drugie pół 😝 nie mam szans być incognito! Wiosna okazała się być w dużo bardziej zaawansowanym stadium, aniżeli w Kazbegi, mogłam się więc cieszyć soczystą zieloną trawką w dolinach i potęgą śniegu wyżej w górach, wąchałam żółte kwiaty azalii i zachwycałam się na każdym kroku.

Na śniadanie owsianka, kubek kwaśnego mleka i herbata z miodem na tarasie z widokiem na idealną piramidę Tetnuldi – tak to ja mogę się odżywiać! I tak żyć, chociaż w czasie urlopu 😉 Trwa ładowanie baterii….

Tetnuldi z tarasu u Meraba

Swanetia ma niesamowity potencjał trekkingowy, jednak tego roku w Gruzji, podobnie jak w Polsce, wiosna przyszła późno, dlatego wiele miejsc było po prostu nieodstępne końcem maja, kiedy tam byłyśmy. Rzut okiem na ilość śniegu szybko zweryfikował plany. 😉 Nie oznacza jednak, że nie było gdzie chodzić – co to, to absolutnie nie! Kozica Agusia zawsze coś wykmini! (na nieszczęście dla wielbicieli polanek i leżakowania, takich jak chociażby Ewelina…)

Na następny dzień po przyjeździe do Mestii zaplanowałam „lajtowy trekking na rozruszanie” – wyjście na Zuruldi. Tak w ogóle to można wjechać tam kolejką, ale po co!

Cóż, „lajtowy trekking” trochę się wydłużył w czasie i przestrzeni, ale to jest właśnie to, co lisiczki i koziczki lubią najbardziej 😆 Oczywiście, jak to w Gruzji bywa, o czym przekonałam się już niejednokrotnie, okazało się, że COŚ, co na mapie wygląda jak szlak, w rzeczywistości niekoniecznie nim jest. Albo jest po prostu bardzo umowny – na przykład obecnie płynie nim rzeka. Bywa. Całe szczęście robotę robi bezlimitnyj intierniet w teliefonie 😆 (BTW, polecam sieć Magti: sim kartę za 3 lari i internet bez limitu na 7 dni za 7 lari. W górach śmiga koncertowo!)

Gdy wyszłyśmy ponad granicę lasu, ukazała się… Uszba! W sumie to miałam jeden bardzo ważny powód powrotu do Swanetii. Taki bardzo prozaiczny – stęskniłam się za widokiem najpiękniejszej góry na całym Kaukazie, tamtejszego Matterhornu, mojej Wiedźmy Kaukaskiej – Uszby! Przez dwa lata wodziłam za nią oczyma z różnych perspektyw, a już najwięcej ze zboczy Elbrusa – pod różnym kątem, z różnych perspektyw, o różnych porach dnia i światła – bez znudzenia, za każdym razem wpatrywałam się w tą jedną jedyną górę, jak urzeczona i zaczarowana. Po czym minęło kolejne 2,5 roku, gdy jej nie widziałam. Tym razem bardzo też chciałam, żeby i Ewelina mogła zobaczyć Uszbę i jej diabelskie różki. Zdjęcia zdjęciami, ale zobaczyć na żywo… I znowu takie szczęście, jak z Kazbekiem! Przecież mogło padać, Uszba mogła się schować za chmurami, a tu taka żyleta, petarda przez cały czas… Oo, jak dobrze Cię widzieć…

Kolejnego dnia  wybierałyśmy się do Uszguli – najwyżej położonej wioski w Europie. Wieczorem Merab zadzwonił do jednego ze swoich kuzynów (nie wiem jednak jakiego stopnia pokrewieństwa – czy rzeczywistego? Tam przecież wszyscy są Braćmi lub ewentualnie właśnie Kuzynami 😁 ) i zapytał, czy nie jedzie z turystami. Akurat jechał – jego ojciec Wołodia – przemiły gość! Bojcyliśmy całą drogę, a turyści z Izraela i Słowacji tylko się przysłuchiwali. Oczywiście parę razy padło: „Aga, a weź im to przetłumacz”, ale potem odpuścił. Wiele ciekawostek mi opowiedział.

Wiedźma Aga, siedząc rano na tarasie: o, jak bezchmurnie!

5 minut później Tetnuldi zakryła chmura.

Wołodia też na to zwrócił uwagę: „Patrz! Jak Tetnudli ubiera czapkę, to do dwóch dni pójdzie deszcz, to pewne”. Miał rację, ale nam i tak się udało, bo deszcz poszedł już samym wieczorem 😉

Miło było wrócić do Uszguli! (Matko Bosko, gdzie tu było niemiło wrócić…?!) Ściana Szchary, najwyższej góry Gruzji zrobiła na Ewelinie oszałamiające wrażenie, za to sama wioska została przez nią określona jako „późne średniowiecze”. Cóż, zbyt wiele się nie pomyliła. Śniegu jeszcze co nie miara, także trekking aż do samego jęzora lodowca nie był możliwy, z resztą czasu też nie było zbyt wiele. Byłyśmy świadkiem żywej reakcji Słowaków na widok Szchary, którzy jechali z nami w busiku: „Wow! Przecież to prawie takie nasze dwa Gerlaszki!” Jakby nie patrzeć – mieli rację – Szchara ma prawie 5200m 😉

Przed odjazdem obiad w lokalnej knajpie – Ewelina podczas pobytu w Gruzji stałą się fanem sałatki krabowej i jadła by ją na każdym kroku, na zmianę z chinkali, a ja znowu stęskniłam się za smakiem najbardziej sztampowej sałatki całego Kaukazu, czyli „ogórki-pomidory”.

W Swanetii jeszcze raz zwróciłam Ewelinie uwagę na to, by za bardzo nie przyciągała wzroku Swanów, zbitych w kupkę i taktycznie obserwujących otoczenie. „BO CIĘ PORWĄ!” uprzedzałam, na co Ewelina odparowała: „Tak, a Ty z pijanymi gadkę ciągniesz!” Merab potem się śmiał, że traktuję ją jak mamuśka i tym samym pozbawiłam jej najlepszej atrakcji Gruzji, czyli „dawaj paguljajem” („chodź, zabawimy się”) 😜 Pojedzie sama, bez starszej siostry, to będzie doświadczać, ile dusza zapragnie 😅 Uświadomiłam sobie jednak, jak łatwo podbić serca Swanów. Gadam po rosyjsku, ale każdą rozmowę zaczynam od uśmiechu i dźwięcznego „choczalada!”. Odpowiedzią jest gwar i ich uśmiech od ucha do ucha. Potem można kontynuować z konkretami. 😉 Ale ja to ja.

Ewelina miała jednak tego przedsmak, jak na trasie pod Szcharę mijał nas na koniu młodziutki Swan. Mijając nas, taktycznie zwolnił, a potem zatrzymał się i obrócił. Choczalada-choczalada, widać, że po angielsku ni-chu-hu, po rosyjsku trzy słowa na krzyż, ale wpatrzony jak w obrazek, jak ciele na malowane wrota i jeszcze chwila, a chętnie zaproponowałby jakiś „horse riding” czy coś w tym stylu. O matko, jak pięknie było być obserwatorem i przyglądać się temu z boku!

Konie pod Szcharą

Na następny dzień, czyli na trzeci pobytu w Swanetii, wybrałyśmy się z Merabem na Jeziora Koruldi. Troszkę było mi żal, że są przykryte jeszcze dość grubą śniegową pierzynką, ale w każdym razie szlak tam jest bardzo przyjemny, a widoki zacne. Z resztą – z widokiem na Uszbę przed sobą wszystko wygląda zacnie, a nogi same Cię niosą! Dogrzało nam wtedy nieziemsko, więc popołudnie spędziłyśmy leniwie, siedząc na tarasie i popijając kwaśne mleko, a Wołodia miał rację – wieczorem zaczął padać deszcz. 

Za to kolejny poranek znowu był piękny! Tetnuldi zrzuciło czapkę, trochę więc bez planu, a trochę tak przypadkiem znowu poszłyśmy w stronę Zuruldi, gdzie byłyśmy pierwszego dnia i po pewnym czasie odbiłyśmy w stronę Heshkili, skąd odkrywa się przepiękny widok na jeszcze inny fragment gór Kaukazu – masyw Lajli. Łąki pełne drobnych, wiosennych kwiatów w otoczeniu tych zaśnieżonych kolosów robią niesamowite wrażenie! Chłonęłam te widoki, by się napatrzeć. Tak w ogóle to stwierdziłam, że wiosnę roku 2022 przeżywałam trzykrotnie – pierwszy raz u siebie w Witanowicach, potem w Pieninach, gdzie znów byłam na etapie kwitnących jabłoni, a potem raz jeszcze powtórka z rozrywki w Gruzji.

Kwitnąca łąka z widokiem na Lajlę

Zaszłyśmy więc sobie elegancko, ludzi na szczycie jak mrówków, ale wszyscy wjechali tutaj autami. Traf chciał, że spotkałyśmy znajomą twarz – Giorgiego, syna Wołodii, z grupą z Japonii. Oczywiście choczalada-choczalada, ooo, Agnieszka, jak miło i te sprawy i całkowicie poważne pytanie – „Wy tak na serio przyszłyście tu na nogach?” On zdziwiony, ja zdziwiona – no tak, a jak, a dlaczego inaczej… Ja nie rozumiem tych jadących autem, on nie rozumie tych idących na nogach – no nie przeskoczy tej bariery niezrozumienia! 😁 Miałyśmy ciekawą sytuację, bo para Japończyków słyszała, jak rozmawiałam z Gio po rosyjsku i łamanym angielskim pyta: RASZJA, RASZJA? Ja mówię, że nie, Poland, a oni swoje, z takim lekkim oburzeniem – Raszja in Poland? Nie, czyste Poloki, ale ciężko im było przegadać, że to, że mówię po rosyjsku, nic nie oznacza. Btw – nie spotkałam się z żadnym przejawem tego, że Gruzini po agresji Rosji na Ukrainę nie chcieliby rozmawiać ze mną po rosyjsku. Jest to dla nich w dalszym ciągu język, zapewniający w miarę swobodną komunikację z całym gronem turystów, z którymi nie potrafiliby porozumieć się w żadnym innym języku. Nadal uważam i mam na to masę potwierdzeń, że rosyjski w Gruzji (i ogólnie na Kaukazie – czy to w Armenii, czy w Azerbejdżanie, o Elbrusie nie wspominając) – po prostu ratuje dupę. Byłam świadkiem, jak jadąc marszrutką kierowca zakomunikował pół godziny przerwy – biedny chłopak z Niemiec nie rozumiał ni w ząb i dopiero musiałam mu ten prosty komunikat przetłumaczyć, bo totalnie nie wiedział, co się dzieje.

Wszystko co dobre kiedyś się kończy i w poniedziałek z samego rana przyszło nam się zwijać i łapać marszrutkę do Kutaisi, skąd we wtorek miałyśmy samolot. Jeśli ktoś jest zdania, że miasto Kutaisi jest warte odwiedzenia, chętnie wejdę z nim w głęboką polemikę, bowiem po raz kolejny przekonałam się, że prócz fontanny Argonautów w centrum nie ma tam totalnie nic, wartego zobaczenia. Porażka! Nie dość, że dzikie tłumy, to gorąco jak diabli, po przyjemnym górskim chłodku i lekkim wiaterku nie zostało nawet wspomnienie, od razu źle się zaczęłam czuć, z tymi wielkimi plecakami idąc z dworca – no dramat. Potem ostatni shopping (uzupełnienie trunków i innych souvenirów..), w knajpie zamówiłyśmy sobie chaczapuri adżarskie (Kutaisi dość blisko od morza, więc stwierdziłam, że będzie smakować dobrze i tak też było) – potwierdziła się zasada, że jedno adżarskie na rok smakuje wyśmienicie, ale więcej to już przesada 😁 i to chaczapuri w sumie było najlepszą rzeczą tego dnia w Kutaisi. Resztę dnia spędziłam na upychaniu rzeczy w plecaku – grunt to dobra logistyka! I ogólnie wtedy poczułam, że jestem już zmęczona Gruzinami i przypomniałam sobie, dlaczego czasami doprowadzali mnie do nerwicy. To był znak, że trzeba wracać 😆

We wtorek o 12:20 miałyśmy lot, jechałyśmy na lotnisko Georgian Busem (który spóźnił się pół godziny i zdążył przyprawić mnie o palpitacje serca, bo już miałam wizję, że się spóźnimy, a za nic w świecie nie chciałam dać zarobić chciwym i pazernym taksówkarzom ZA JEDYNE 20 EURO) – na wszystko jednak zdążyłyśmy, bo chaos na lotnisku, związany z czterema odlotami w niemalże identycznym czasie definitywnie przerósł obsługę. Taaak, Gruzja w pełnej krasie! Miałam za to niesamowite spotkanie, bo spotkałam znajomego – Janusza z Rescue, uczącego Gruzinów – nie widzieliśmy się od września 2019, po czym okazało się, że lecimy razem jednym samolotem! Świat jest mały, przekonałam się po raz kolejny 😆 Janusz spędził w Gruzji znacznie więcej czasu niż ja (a i ja przecież spędziłam niemało…), więc jego stoicki spokój działał kojąco na moją nerwicę i migającą myśl – nie zdążymy, samolot odleci bez nas. Oczywiście jednak zdążyliśmy, samolot i tak miał godzinę opóźnienia, przed startem jakiś Gruzin zatrzasnął się w kiblu, co jeszcze wstrzymało start, ale w końcu się udało – alleluja! Dobrze było lecieć do Gruzji, ale dobrze i było wrócić do domu – to jest chyba najpiękniejsze w podróżowaniu! DOBRZE WRACAĆ – pod każdym względem! Gdy z okien samolotu zobaczyłam stawy, pomyślałam, że to Dolina Karpia, czasowo to pasowało i pomyślałam – jestem w domu! A jutro do pracy 😆

Podsumowując:

Stwierdziłam, że jak następnym razem będę jechać do Gruzji, to już tylko do Swanetii. Pewien rozdział zamknięty definitywnie, ale jak to mawia Sapkowski – coś się kończy, coś się zaczyna. A w dobre miejsca wracać zawsze dobrze.

W Gruzji, przez 10 dni, codziennie robiłyśmy średnio 14,7 km (22 000 kroków) 🤙

Ewelina przestała bać się psów! Żaden Kaukaz ani Biszkopt jej niestraszny! 😉 oczywiście nacji gruzińskiej, bo z polskiej lubi tylko pinczera Tapsona! 😉

Marszrutka Tbilisi-Kazbegi z dworca Didube, pierwsza o 8 rano, 15 lari

Tbilisi-Mestia start 7:00 z placu przy Dworcu Kolejowym (metro Sadguris Moedani), koszt 50 lari za osobę, w drodze około 10-11 godzin 😉

Marszrutka Mestia-Kutaisi, start 8:00 z centrum, koszt 35 lari za osobę, w drodze około 5-6 godzin.

Drukowanie kart pokładowych na lotnisku nie było potrzebne, swoje w kolejce i tak każdy musi odstać (chaos do potęgi). W maseczkach nikt nie chodził, teraz nie potrzeba już nawet zaświadczeń o szczepieniu.

PS. Gratuluję tym, którzy dobrnęli do końca – chylę nisko czoło, bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam, popijając Wasze zdrówko resztką saperavi z bazaru w Kutaisi!

Znajdź co najmniej dwie Wiedźmy 😉
Dzikie wojaże

Lubię wracać tam, gdzie byłam. Gruzja ’22

„Lubię wracać w strony, które znam
Po wspomnienia zostawione tam
By się przejrzeć w nich, odnaleźć w nich…”

Takie słowa piosenki Zbigniewa Wodeckiego siedzą mi w głowie, gdy zasiadam do spisywania refleksji na temat Gruzji, z której niedawno wróciłam. Wróciłam i nie mogę się pozbierać. 😄

Nie było mnie tam ponad 2,5 roku – tak właściwie to całe 950 dni. Aż się sama dziwię, że to aż tyle czasu! Pamiętam, jak po tych 7 miesiącach, spędzonych w Gruzji w 2019 roku, bardzo chciałam już wracać do domu. Wszystko, co gruzińskie, wyłaziło mi uszami i miałam serdecznie dość. Przesyt. Musiało minąć trochę, zanim to sobie przetrawiłam i poukładałam, by wrócić tam z radością i czerpać przyjemność. Przeczytałam ostatnio dobre zdanie Wojciecha Góreckiego, świetnego reportażysty, którego konikiem jest właśnie Kaukaz (polecam z całego serca tzw. „Trylogię Kaukaską”!):

„Gdy pobyt w jakimś kraju się przedłuża, można wpaść w pułapkę utraty dystansu lub zbytni krytycyzm. Dopiero upływający czas, który pozwala przetrawić te przeżycia i wspomnienia, zamknąć burzliwe etapy zbytniej fascynacji i niepotrzebnej irytacji, umożliwia podjęcie próby w miarę wyważonego opisu”.

Ot co, kropka w kropkę moje doświadczenia i odczucia!

Jednym z argumentów konieczności powrotu do Gruzji (sic!) był powrót po torbę z moimi rzeczami, pozostawionymi w Kazbegi. Śmiałam się, że może myszy nie zjadły przez te 2,5 roku, rzeczywistość na miejscu okazała się jednak zgoła inna, bo torba i rzeczy „uległy awarii i poszły do śmieci”, jak powiedział mi Nika. Ah tak, Gruzja. Roześmiałam się, taki to przewrotny los i przecież czego innego w swoim przypałowym życiu mogłam się spodziewać? Że odbiorę rzeczy po 31 miesiącach, całe i zdrowe? Może jeszcze nadające się do jedzenia 😂 A takiego wała, noł łej! Ale argument był dobry, przekonywujący – przynajmniej mnie.

Tuż przed wylotem z Polski zapytałam Keti, Gruzinkę z biura Mountain Freaks, czy da radę zadzwonić do Tamriko i zarezerwować mi nocleg w Kazbegi. Gdy usłyszałam, że Tamriko powiedziała, że dla mnie miejsce znajdzie zawsze, zrobiło mi się tak ciepło na sercu, że aż się wzruszyłam.

Cały tydzień przed wylotem chodziłam jak rozedrgany paralityk, tak bardzo nie mogłam się doczekać. Oczywiście na lotnisku nie obyło się bez przebojów, od razu wiadome było, gdzie lecimy. Dzikie tłumy Gruzinów, przepychających się z tobołami, jakby samolot miał wyruszyć bez nich. Norma – po prostu trzeba się było uzbroić w cierpliwość i przestawić na czas GMG*. Z prawie dwugodzinnym opóźnieniem wylądowałyśmy w Kutaisi, tego samego dnia dostałyśmy się do Tbilisi, tam nocka i na następny dzień, pierwszą marszrutką ruszyłyśmy do Kazbegi.

*georgian maybe time 😅

Nakreśliłam Ewelinie na szybko główne zasady, panujące w Gruzji. I poleciłam, że najlepiej, żeby nie nawiązywała kontaktu wzrokowego z żadnymi Gruzinami i się do nich nie uśmiechała, jeśli chce mieć spokój i nie być porwaną 😉 Ale za to największy HIT! Co najmniej kilka osób myślało, że Ewelina jest moją córką… Jeszcze nigdy w życiu chyba nie poczułam się tak staro! No więc jej matkowałam, jak przystało!

O matko, jakie to było niesamowite uczucie – wrócić! Co najlepsze – okazało się, że pamięć, nawet po takim czasie mnie nie zawodziła. Znajome uliczki, przejścia – tędy na Stare Miasto, tutaj na drugą stronę rzeki… Nawet na dworcu Didube, z którego odjeżdżają busy do Kazbegi – przebrnęłam przez tłum nawołujących taksówkarzy i jak po omacku trafiłam centralnie pod marszrutkę. Tyle razy pokonywałam drogę z Tbilisi do Kazbegi, że cóż – nawet, jeżeli pamięć była przykurzona, to ma się jednak to we krwi.

Z jakimś takim wewnętrznym spokojem, wracając jakby do siebie, jadę przez te gruzińskie wertepy. I tylko zachwyt w oczach Eweliny przypomina mi mój zachwyt sprzed kilku lat i mój pierwszy przejazd Gruzińską Drogą Wojenną na trasie z Tbilisi do Kazbegi. I że naprawdę ciągle i nieustannie JEST SIĘ CZYM ZACHWYCAĆ, ile razy bym tamtej trasy nie pokonywała (rachubę już dawno straciłam). Zdumiewa mnie tylko cisza w marszrutce – żadnej ruskiej popsy, żadnych gruzińskich pieśni? Jakoś się wyciszyła ta Gruzja po pandemii…. 😉 Jadę więc w ciszy, nawet książki nie wyciągam, chłonę drogę, wspominam, napawam się. „Czerpię energię z ruchu: z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów” – jak to pisała Olga Tokarczuk w „Biegunach”.

W niedzielę przyjechałyśmy do Kazbegi. Ewelina miała niesamowite szczęście – pierwszy raz w Kazbegi i od razu taka żyleta – Kazbek po samiutki czubek jak na dłoni! Cześć, Mkinvartsveri, jak dobrze Cię widzieć… O jak dobrze Cię widzieć… – to już powtarzałam, nucąc w takt piosenki 😉 Herbaty i posiłku w Gruzji się nie odmawia, więc jak najszybciej udało nam się zebrać, od razu wyruszyłyśmy w trasę – korzystając z dobrej pogody. Najlepsze – hit po prostu – idziemy z plecakami przez centrum do Tamriko, mijamy hordy taksówkarzy (norma, to akurat nie uległo zmianie…), a nagle zwalnia jakiś samochód, my idziemy dalej, a auto nas dogania i wychyla się jakiś Gruzin i mówi:

– Aga, to Ty?

– O matko, Levan!

– Aga! Nie wierzę własnym oczom! Jak dobrze Cię widzieć!

Ja też nie wierzyłam własnym oczom. Ni z gruchy ni z pietruchy spotkałam Levana, znajomego przewodnika! Kogo jak kogo, ale jego się tam totalnie nie spodziewałam – jakiś czas wcześniej widziałam, jak wrzucał zdjęcia z USA! No co za spotkanie! Nie da się być niezauważonym i przejść incognito 😅

Jadąc w maju, zdawałam sobie sprawę, że ze śniegiem może być różnie. Ale po prostu bardzo potrzebowałam jechać  j u ż, a z resztą bilety były znacznie tańsze, niż chociażby na wrzesień. Piękny był to dzień w Kazbegi. Pokazałam Ewelinie Gergeti i dom, w którym mieszkałam – Ewelina dziwiła się, jaką trasę musiałam codziennie pokonywać w drodze z pracy i skwitowała to słowami: „Teraz rozumiem, jak wyrobiłaś sobie taką kondycję” 😆 Ewelinie udało się wejść na wysokość ponad 2800m n.p.m. – była wyżej, niż kiedykolwiek w życiu w Tatrach 😄 Jednak najbardziej zachwycił ją potężny masyw Kuro.

Miło było wrócić na szlak w stronę Kazbeku – doszłyśmy niemalże do samej Przełęczy Arsza. Niemalże – bo nie tyle śnieg, ile silny wiatr zasugerował odwrót 100m przed celem. Cieszyłam się jak dziecko, hasając sobie po znajomych kaukaskich szlakach-pozaszlakach, jak koziczka za dawnych czasów.

Agusia i Kazbek

A: Czy na tym zdjęciu wyszłam jak debil?
E: Niee, eee, może troszkę…

A: Ale jak zazwyczaj?

E: No tak, tak, tak jak zawsze.

Dzięki, Siostrzyczko.

Tego dnia miałyśmy wszystko; kwintesencję Kaukazu, jaki kocham: niebieskie niebo, chmurki, Kazbek jak żyleta (choć zapewne pizgało na nim niemiłosiernie), konie, a nawet stado owiec! Wzięłam ze sobą setkę bursztynowej pigwóweczki, by móc celebrować Chwile i Miejsca. (Dawkowałam sobie, a w zamian przywiozłam diabelską czaczę…) Za wszystkie Ptysie świata! I za powroty – GAUMARDŻOS! ❤️

Łowiecki, hej!

Cały czas zadziwiało mnie w Kazbegi wyciszenie Gruzinów. Momentami aż czułam się nieswojo. Całe szczęście brak głośnych kaukaskich bitów, kłujących uszy, rekompensowały niezmienne wrzaski taksówkarzy i ogólny gwar. Najśmieszniej, że naopowiadałam Ewelinie, ile to krów na ulicach i na szlaku można spotkać – a tu, jak na złość – ani jednej! Idziemy przez całe Kazbegi, Gergeti i zero krów!

– NO I GDZIE TE KROWY? – pyta Ewe.

-Zakamuflowały się! One naprawdę tu są!

-Tak jak ruska popsa w marszrutce…

Nie chciała mi wierzyć 😅 Kazbek się jej odsłonił, ale krowy schowały. To też było dziwne.

Kazbek

Na następny dzień pojechałyśmy do Juty, zobaczyć Chaukhi – Gruzińskie Dolomity, ale niestety, nie można mieć wszystkiego: Ewelina poznała, co to oznacza deszcz na Kaukazie. Ubrałyśmy nasze żółte pelerynki i byłyśmy jak dwie Buki. Resztę wolnego czasu spędziłyśmy w 5th Season Hut, słuchając transowej muzyki i popijając piwo – lubię tą knajpę, tam również było dobrze wrócić! Nawet, jeżeli pogoda nie dopisała – miło było sobie tak po prostu, bez zobowiązania pochillować. W końcu miałam urlop 😅 Prawdę mówiąc był to jedyny deszczowy dzień podczas wszystkich dziesięciu, jakie spędziłyśmy w Gruzji. Fart jak sto pięćdziesiąt!! (oczywiście głupi ma zawsze szczęście…)

Na zdjęciach kilka ujęć (nie)typowej Gruzji, jaką lubię 😅 nie zapominajcie, że KAUKAZ TO STAN UMYSŁU….

Wieczorem zabrałam Ewelinę, by pokazać jej najbardziej fancy hotel w całym Kazbegi – Rooms Hotel, gdzie chadzałam z Anią na lemoniadę lub brownie – w zależności od bycia „przed” lub „po” wypłacie 😆 Przyszłyśmy w górskich ciuchach – obok przechadzają się Rosjanki w kusych sukienkach, wypinając dupy na tle Kazbeku, zasnutego mgłą. Czekamy, czekamy, żaden kelner nie przychodzi. Już zaczęło mnie to bawić i miałam wychodzić, gdy w końcu ktoś się zlitował i mogłyśmy zamówić po lampce najtańszego wina (i tak drogiego jak na Kazbegi, hahaha). Całe szczęście, że było dobre, ale Ewelina była zszokowana tym dziwnym miejscem i tamtejszą atmosferą. Cóż, chciałam jej po prostu pokazać ciekawostkę kulturalną, jaką jest Rooms Hotel w Kazbegi 😆

We wtorek z rana ruszyłyśmy marszrutką do Tbilisi, w poszukiwaniu słońca. Wyjeżdżając z Kazbegi poczułam, że zamykam w życiu pewien niedomknięty rozdział. Nic już tam na mnie nie czeka, nie mam po co wracać. Oczywiście tak to brzmi w teorii. Przemyślałam sobie jednak parę spraw, pogodziłam się, przybiłam pionę z Kazbekiem i sajo nara. Do słonka.

Stare Miasto Tbilisi

Droga powrotna przebiegła typowo – turyści z Japonii z drżeniem serca wzdychali na serpentynach, kazali mi tłumaczyć i przekazywać kierowcy, kierowca im odpowiadał, ja znowu tłumaczyłam, po czym stwierdziłam, wzorem Gruzinów, że mam to wszystko gdzieś i zapadłam w drzemkę, ale obudził mnie wręcz krzyk jednego Japończyka, do którego zaraz dołączyło głośne westchnięcie żony. Pomyślałam sobie jedynie: Ech, biedni, pierwszy raz w Gruzji. Dla mnie wyprzedzanie na trzeciego nie zrobiło już najmniejszego wrażenia, te dwa sezony na Kaukazie straszliwie stępiły moją wrażliwość na szaleńczą jazdę po wertepach i zakrętach 😉

Tbilisi ma swój urok. Powtórzę się, ale tam też dobrze było wrócić 😆 Poszłyśmy znowu na chinkali – Ewelinie bardzo zasmakowały, była wręcz tak zaaferowana ich smakiem, że gdzieś na mieście zgubiła swojego buffa z Roztoki – cóż, oznacza to jedno – do Gruzji będzie musiała wrócić no i szach mat! Kolejna trafiona zatopiona! 😅

Na następny dzień, czyli na środę, zaplanowałyśmy całodzienny przejazd z Tbilisi do Mestii, do Swanetii, gdzie miałyśmy spędzić resztę naszego wypadu. O tym jednak opowiem w kolejnej części, ponieważ ilość zdjęć stamtąd jest hmmm… dość przytłaczająca 😉 już teraz miałam problemy, by się zebrać w sobie…

Do następnego więc! Postaram to ogarnąć w miarę szybko, jak znowu zbiorę myśli! 😅