Dzikie wojaże

Sakartvelos gaumardżos.

Ostatnie kilkanaście godzin w Gruzji. Odliczamy. I jakoś tak, w przededniu powrotu do Polski, przypomina mi się wiersz Gałczyńskiego:

 

Ile razem dróg przebytych?
Ile ścieżek przedeptanych?
Ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?

Ile listów, ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu?
I znów upór, żeby powstać
i znów iść, i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym
wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?
Ile chlebów rozkrajanych?
Pocałunków? Schodów? Książek?

Ile lat nad strof stworzeniem?
Ile krzyku w poematy?
Ile chwil przy Beethovenie?
Przy Corellim? Przy Scarlattim?

Twe oczy jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.

 

Taka kwintesencja. Po 199 dniach w Gruzji zabieram manatki (o matko, już pakując się w domu wiedziałam, że będzie ciężko upchnąć to z powrotem, nienawidzę pakowania!) i wracam do Polski, do Domu. W Kazbegi miałam dom, w Witanowicach czeka na mnie Dom. Rodzina, Vincent i Lisa (moje Koty), Czacza i Bimber (Papugi) i rybki w akwarium, których nie rozróżniam, więc nie mają imion. Zanim przetułam się ze stolycy na południe pewnie minie pół dnia, ale najważniejsze, że JUTRO O TEJ PORZE BĘDĘ JUŻ W DOMU. Wróci stęskniona Agusia po swoich szalonych wojażach.

 

Niewyobrażalne, jak dużo wydarzyło się przez te 199 dni. To nie jak 6,5 miesiąca mojego życia, ale jak z 5 lat. Tyle ludzi, tyle historii, tyle opowieści, tyle atrakcji… Równie dobrze można kontynuować wyliczankę: tyle wina, tyle sałatki z pomidorów i ogórków, tyle chinkali – na żadne z nich nie mogę już patrzeć, bo wychodzą mi bokami! A wrażenia nie. Ich nigdy dość, bo lubię, jak się coś dzieje. Jestem wtedy w swoim żywiole. Odważyłam się i jestem z tego cholernie dumna. Myślę, że odnalazłam tu pracę swoich marzeń. W sumie to nawet nie spodziewałam się, że to będzie AŻ TAK wspaniały czas. Pod każdym względem.

Zrobiłam masę dobrych zdjęć, ciężko wybrać najlepsze – mam jedynie ulubione. 😉 Byłam na Kazbeku, Elbrusie, jednym z wierzchołków Chaukhi (nigdy wcześniej nie będąc nawet na ściance wspinaczkowej), zostałam okrzykniętą przez Gruzinów szaloną-rudą-wariatką-chuliganką-alpinistką i prosta super dziewuszką, zobaczyłam i poznałam lepiej kawał Gruzji: Chewsuretię, Tuszetię, raz jeszcze odwiedziłam Swanetię (o której napiszę więcej, jak już wrócę, nie ogarnę tego tak szybko!)… Tbilisi znam prawie jak Kraków (tak, to dobre porównanie. Wiem, gdzie co jest i w głównych ulicach się nie pogubię 😀 )…

 

Gruzja wciąga. Jest tak pełna paradoksów, że to aż niewyobrażalne, a żyjąc tutaj jeszcze pełniej to sobie uświadomiłam, a zwłaszcza – przekonałam się na własnej skórze. Ania rzuciła słuszną uwagą: „PRZEKLINAM DZIEŃ, W KTÓRYM PIERWSZY RAZ POSTAWIŁAM NOGĘ NA GRUZIŃSKIEJ ZIEMI”. 😀 To jak narkotyk. Wiesz, że to w pewnym stopniu złe, ale dalej tu wracasz i przyjmujesz kolejną dawkę. Półroczną.

Są turyści i są mieszkańcy i jest coś POMIĘDZY – ludzie tacy jak ja. Mieszkający, pracujący i przez to widzący z nieco innej perspektywy. Nigdy nie nazwą mnie mieszkanką, ale daleko mi od turystki. Takie pomiędzy – zawieszenie w czasoprzestrzeni.

 

Mimo to jest wiele rzeczy, których będzie mi brakować.

Ludzie. To naturalne. Nie tylko ludzie gór, szalone świry, ale i zwykli kazbeccy. Wszyscy mówią, że Mochewcy (czyli mieszkańcy regionu Kazbegi) są trudni, zatwardziali i niemili. Owszem, jak to prawdziwi Górale. Zjednać Mochewca to wyzwanie. Ale zaskarbić sobie serce takiego, to znaczy znaleźć przyjaciela, który pomoże Ci o każdej porze dnia i roku i przenigdy nie zostawi na lodzie. Żadna sztuka zjednać sobie mieszkańca Kacheti, który po lampce wina kocha Ciebie i cały świat, będzie tańczył i śpiewał, opowiadając płaczliwe toasty. Nigdy nie zapomnę wzroku przewodników na Meteo, gdy pierwszy raz przyszłam tam w czerwcu, grzecznie się przywitałam, po czym postawiłam na stół flaszkę Soplicy. Wiadome, to tylko detal, który dopełnił całości, ale potem już za każdym razem miałam herbatę i kawę w ilościach hurtowych, podawane niemalże z ucałowaniem rączek 😀

 

Miejsca. Jak wyżej. Góry, przede wszystkim góry i raz jeszcze góry. Wysokie przełęcze, Saberdze, najbardziej zasyfiałe, a jednocześnie tak magiczne Meteo… Wiele tego. Co miejsce, to wspomnienie.

 

Sposób bycia. Życie z zasadą „miej wyjebane, będzie Ci dane”. Czasem się go nienawidzi, ale z czasem zaczyna się zauważać, jak wiele korzyści on przynosi i zupełnie nieświadomie zaczyna się powielać schematy, które jednocześnie doprowadzają do szału i sprawiają, że żyje się jakoś prościej. Bez pośpiechu, z uśmiechem i tym południowym, lajtowym podejściem do wszystkiego. „Przewróciło się? Niech leży!

Kurde! Nawet za tymi posranymi taksówkarzami, co wołali do mnie przez 199 dni TRUSO? JUTA? VODOPADY?! będę tęsknić!

 

Czy to nie jest paradoks – teraz beczeć za Polską, a w Polsce za Gruzją? To jest zboczona miłość, doprawdy. Nie polecam. 😉

No cóż. Pora wracać do Polski. Mój rudy kolor włosów wyblakł od wiatru i słońca, trzeba sprawić, by znowu stał się płomienny. Cholernie stęskniłam się za widokiem Babiej Góry z okna, za kotami i papugami, kubkiem mleka zamiast śniadania, za karpatką, za szarlotką i kruchym ciastem,  nawet za piwem z sokiem i schabowym z kapustą. Byle kiszoną!! Najbardziej jednak stęskniłam się za tymi, co na mnie czekają. I to doceniam, za to dziękuję, bo nie ma łatwo żyć z człowiekiem, którego cały czas gdzieś nosi i nigdzie nie może zagrzać miejsca. Taki mój urok, taki los. Carpe diem!

 

 

Dzikie wojaże

W krainie wyniosłych wież.

Jesień w pełni. Jest przepięknie, do czasu, aż nie spadnie śnieg, a wraz z nim złote liście z drzew.

Za mną ostatnia grupa w tym sezonie. Jeszcze nie pora podsumowań, carpe diem póki można i te sprawy… Ostatnie 10 dni września upłynęło w miłej atmosferze i dobrym towarzystwie, pogoda dopisała, widoki jeszcze bardziej, czegoż chcieć więcej! Miałam swoje babie lato, poranne mgły, pajęczynki i złote kolory. Na osłodę dobiegającego końca sezonu miałam w pigułce wszystko to, co najpiękniejsze: Jutę i wejście na Przełęcz Chaukhi, Meteo, raz jeszcze Chewsuretię (porównanie z lipca) i przepiękną, nieodkrytą jeszcze Tuszetię. Kwintesencja. Chłonęłam wszystkie widoki i wrażenia, by jak najgłębiej wryły się w pamięć i by długimi, zimowymi wieczorami w Polsce móc wspominać te chwile pełne złotego światła, ciepła i radosnej beztroski.

W Shatili wspominałam swoją hiszpańską grupę i mój szok na brak kucharza, który miał tam być, w Tuszeti jeździłam konno (a jednak!!! Kiedyś to w końcu musiało nastąpić! Jestem pewna, że z nartami też tak będzie!) i – jak zawsze – taka praca to czysta przyjemność!

 

Jak już wspomniałam, zupełną nowością był dla mnie jeden z nielicznych nieodkrytych jeszcze dla mnie regionów Gruzji – Tuszetia. Kolejne marzenie podróżnicze – odhaczone!

Tuszetia to magiczna kraina. Zatopiona wśród szerokich zboczy Północnego Kaukazu, ze względu na trudnodostępność jeszcze niezepsuta przez hordy turystów, pełna lokalnych wierzeń i szczypty magii. Cała ludność Tuszeti liczy około 100 osób i skupia się w 40 miejscowościach, formą przypominających ufortyfikowane twierdze. Znaczna część mieszkańców żyje tu tylko latem – wraz z pierwszym śniegiem przenosi się w cieplejsze i bardziej dostępne regiony pobliskiej Kacheti lub Tbilisi. Tuszowie słyną z odwagi, waleczności, a także, jak na prawdziwych górskich dżygitów przystało – miłości do koni. Przepastne doliny są idealnym miejscem na rajdy konne, które również i nasza grupa miała w planach.

_DSC0106.JPG
Tuszetia z końskiego grzbietu.

W ramach ciekawostki:

  • dawniej jeździec na koniu, mijający wioskę, winien zejść z konia i przejść przez nią pieszo,
  • do Tuszeti zabronione jest wwożenie i spożywanie wieprzowiny (Tuszetia to ostatni schrystianizowany teren Gruzji, mieszanka lokalnych wierzeń i religii),
  • lokalny napój to aludi – piwo, smakiem przypominające nieco rosyjski kwas,
  • toasty podzielone są na 3 grupy: za Boga, za zmarłych i za żyjących
  • w 2003 roku otwarto Tuszecki Park Narodowy (spotkać tu możemy wilki, rysie, kozice, a nawet lamparty kaukaskie!), największy w tej części świata
  • do miejsc świętych nie wolno zbliżać się kobietom ( bo są nieczyste 😛 dzieci i staruszki mogą 😉 )

Droga, prowadząca do głównej wioski, Omalo, mierzy 72 km. Z racji tego, że wcześniej była jedynie pasterską ścieżką i przez 30 lat użytkowania nie należy do osiągnięć cywilizacji w formie autostrady, a także licznych serpentynem, jedzie się nią około 5 godzin. Zwana Drogą Śmierci, trafiła na listę 10 najbardziej niebezpiecznych dróg świata. Z kolei Przełęcz Abano to najwyżej położona przejezdna droga na całym Kaukazie. Ja to już jestem tak uodporniona i niewzruszona, ludzie mają mnie za wariatkę, ale na mnie ani jeden zakręt nie zrobił wrażenia i nie podniósł ciśnienia 😉

_DSC0643.JPG
Droga Stu Zakrętów z Przełęczy Abano (2900m n.p.m.)

Przez cały okres trwania wycieczki (jak zawsze) miałam niesamowite szczęście i pogoda dopisała. Jedynym wyjątkiem był dzień podróży do Tuszeti –  mgła choć oko wykol, widoczność sięgająca metra. Świetnie! -nie widać przepaści, w które możemy sie stoczyć przy nieostrożnym ruchu kierownicą. Cale szczęście nasz szofer to oaza spokoju i rodowity Tuszyniec, kursujący tą trasą każdego dnia. Oczywiście ja byłam niepocieszona, tracąc tak wyśmienite widoki z drogi, ale cóż. Nie można mieć wszystkiego. 😉 Wpatrywałam się we mgłę, rozmyślając. Niektórzy w górach lub podobnych warunkach cierpią na anoreksję górską, a ja wprost przeciwnie, mam wzmożony apetyt. Tak to jest, kiedy pada deszcz, a dzieci się nudzą. Dorośli jedzą.

Czas się tu zatrzymał. Gdyby nie droga, wybudowana na przełomie lat 70 i 80, ludzie nadal żyliby tu jak przed wiekami. Dziś do wysokorozwiniętej cywilizacji w prawdzie jeszcze daleko, ale dzięki (lub przez…) turystom powoli życie zaczyna nabierać rozmachu. O ile można to tak nazwać. 😉 Ludzie nigdzie, ale to zupełnie nigdzie się nie spieszą. Jest cicho, spokojnie. Nie wiem dlaczego, ale Omalo bardzo skojarzyło mi się z miasteczkiem Czarnobyl – ten sam rodzaj czasem aż kłującej w uszy ciszy na poły wymarłej miejscowości. Wstaje się tutaj nie z pieniem koguta, a rżeniem konia. Siwek, stojący na wzgórzu radośnie rżał co chwila, nie pozwalając spać. Co ciekawe, wieczorem też go słychać – lokalny krzykacz:)

Stare, tuszeckie miejscowości przypominają wioski-twierdze. Ze względów bezpieczeństwa nie leżą w dolinie, lecz wysoko na stromych zboczach. Głównym elementem każdej wsi, częścią jej zabudowy gospodarczej są wieże, zwane koszkebi, które pełniły nie tylko funkcje mieszkalne, ale przede wszystkim obronne. To dzięki nim możliwy był kontakt między wioskami i szybki oraz skuteczny sposób informowania o dostrzeżeniu wroga (bliskość granicy z Czeczenią i Dagestanem).

_DSC0314AAA.jpg
Koszkebi.

Jak już wspominałam, w Tuszeti miałam okazję zasmakować rajdów konnych. To od dawna było moje marzenie! 😀 Agusia wreszcie się wyszalała! Nie wiem, co było bardziej niesamowite: widoki, oglądane z końskiego grzbietu, wiatr we włosach, czy samo obcowanie z tak mądrym, wspaniałym zwierzęciem. W ogóle to najlepszy był jednak pęd. W szaleństwie tkwi metoda, jak zawsze. Bo Gruzja jest taka, ze na drugiej lekcji jazdy konnej płynnie przechodzisz do galopu. Omija podstawy, przechodząc do poziomu zaawansowanego. Muszę jednak przyznać, że był to dla mnie większy extreme niż Kazbek i Elbrus razem wzięte – bo tam ufasz sobie i swoim nogam, a tu musisz w całości poddać się rytmu konia. Jak się nie zgrasz – spadniesz. Całe szczęście, mój Siwek był przekochany, poczułam z nim pełną nić porozumienia, więc czułam się całkowicie bezpiecznie. W galopie zwłaszcza! 😉 Nieco bałam się o mój aparat, przewieszony przez ramię, ale jakoś przetrwał. Za szaleńczą jazdę sam mnie jednak ukarał, bo jak schodziłam z siodła, to walnęłam sama siebie i teraz chodzę z blizną na nosie. Po dwóch dniach, mimo uczucia jakbym siedziała na beczce, nieco poobijana z siniakami, ale w pełni szczęśliwa – nadal nie miałam dość i gdyby tylko była możliwość kontynuacji – byłabym pierwszą chętną! Niestety grupa musiała wracać do domu, już był na to czas… Dla mnie jednak, co się odwlecze, to nie uciecze, bo do koni na pewno wrócę! 😉

Za niedługo w górach spadnie śnieg i droga do Tuszeti znów stanie się nieprzejezdna – na kolejne 9 miesięcy odetnie ją od świata. Tylko kamienne wieże sprzed wieków, dumne, niewzruszone i nigdy niezdobyte, będą trwały na straży, opierając się wiatrom i za nic mając surową zimę i niepogodę.

 

Dzikie wojaże

Na półmetku.

Koniec lipca. Jestem już na półmetku swojego pobytu w Gruzji. Półmetek to dobry czas na refleksję, ale na tę chwilę nie mam natchnienia na takie mądre rzeczy, potrzebuję jeszcze trochę więcej kawy. 🙂 Kiedyś ze zmęczenia zaczęłam myśleć o Polsce, o tym, że Mama robi zaprawy z ogórków i soki z malin, że jarzębina i dzika róża już powoli dojrzewa i jeżeli chcę zrobić nalewkę, ktoś musi mi je zerwać, o tym, że są żniwa i wkrótce sarny rozpoczną swoje gody i nastanie piękny czas dla foto-łowów… i takie tam. Sado-maso i trochę niepotrzebne dołowanie. Dziś mam wolne, więc nie myślę o niczym. Carpe diem! I to jest idealna refleksja.

29.07

Wracałam z tbiliskiego piekła w stronę Kazbegi. Z cudownymi planami na wieczór uciec z dala od cywilizacji, zaszyć się w górach z namiotem i jeść sucharki. DUP. W połowie drogi marszrutka łapie gumę i znowu czuję się jak w piekle. Przypominam sobie mądre słowa, że przecież lubię extreme – więc mam za swoje! Za to upałów nie znoszę – jest to jedna z nielicznych rzeczy, którą można mnie wykończyć. Nie łamie mnie wiatr, mróz, ani wczesne wstawanie. Ale upał momentalnie. Byle do września! 😀

Biwaczek. Takie wolne to ja lubię. Daleko od zasięgu telefonicznego, w sąsiedztwie masywu Chaukhi i wspinaczy, szukających trudnych dróg. Nie ma Internetu, wieje przyjemny wietrzyk, zrobiłam sobie dzień dobroci dla zwierza i jem tylko to, co lubię najbardziej na świecie, czyli słodycze.

-Muszę wreszcie zacząć jeść normalnie, bo po tych grupach i gruzińskich suprach jest mi źle na brzuszku.

Ania patrzy na mnie ze zdziwieniem, jak zagryzam ciastko cukierkiem:

-Normalnie?

-No wiesz, coś w stylu rano owsianka, a potem drożdżówka i wafelki maczane w kawie, to przecież norma.

-AHA.

Tego mi właśnie brakowało! A że w górach ciastka smakują najlepiej – nie potrafię sobie odmówić tej przyjemności ;)) Z resztą w końcu mam wolne.

_DSC702488.JPG
Biwak pod Chaukhi.

Cały lipiec przeleciał mi jak z bicza trzasnął. W ogóle nadal nie ogarniam, że już tu tyle jestem. Kwiecień to dla mnie kraina odległa o sto lat świetlnych, kiedy to było!  Dwa tygodnie z Hiszpanami, kilka dni w biurze potem kolejna grupa… Lubię, kiedy dużo się dzieje – Agusia w swoim żywiole. Potrzebuję ewentualnie dwa dni resetu dla naładowania baterii  i czasu na zrobienie prania, a potem mogę znowu działać i trajkotać jak nakręcona 😀 Moja ostatnia grupa nadała mi nawet przezwisko: AGANIOK. Mistrzostwo świata!!!! Jako dziecko zawsze mi było przykro, że jedyne jak przezywają mnie koledzy, to „Pippi” lub „Agusia Magusia”, ewentualnie „piegowate jak indycze jajo, złe jak szczur” – musiałam czekać 25,5 roku, aż ktoś tak trafnie mnie zdefiniuje jako Aganiok! Znaczy więcej, niż 1000 słów! 😀 Artur, Adam i dwie Małgosie – dziękuję!! ❤

Po raz czwarty byłam też na Meteo. Utrzymuję swą co dwutygodniową częstotliwość odwiedzin – Ruda jak zwykle za każdym razem robi furorę 😛 Od początku lipca w bazie pod Meteo stacjonują też nasi Rodacy – ratownicy z Bezpiecznego Kazbeku. Solidaryzujemy się z chłopakami nie tylko ze względu na polską krew i stacjonowanie pod Kazbekiem, ale i dlatego, bo po prostu są fajni, a to, że odwalają kawał dobrej roboty i zawsze służą pomocą (nie ważne, czy chodzi o przesyłkę do kraju, czy porażenie piorunem) to tylko dodaje im zajebistości. Mając chwilowo dość gruzińskości, po prostu wolałam iść do chłopaków, wypić herbatę i pograć w państwa-miasta (!). Ostatniego wieczoru zaczęliśmy nawet oglądać film (taki to full-wypas na Meteo! Sranie za kamieniem, ale film to sobie mogą oglądać!), kiedy do namiotu wpadł jeden przewodnik, mówiąc, że jego skacowanemu koledze chyba się coś pogorszyło. Przerwaliśmy film i chłopaki, nawet nie parsknąwszy śmiechem, natychmiast rzucili się na pomoc. A’ propos kaca: w Gruzji nikt nie wyśmiewa się ze skacowanego znajomego. Kac wzbudza litość i wymaga troski. „Każdy z nas tak kiedyś miał” – budzi poczucie solidarności i jedności z cierpiącym. 😀 Kolejnego ranka poszkodowany, nafaszerowany elektrolitami i innymi specyfikami, cudownie ożył. Ja piłam w kuchni kawę, a on wszedł i z uśmiechem na ustach zawołał: „Oooch, Agnieszeczka przyszła!” Jednym słowem – Bezpieczny Kazbek przywraca do życia. 😉

Punktem kulminacyjnym naszej grupowej wyprawy tym razem nie było jednak Meteo, a  Rcheulishvili – jeden z wierzchołków Chaukhi. Tego w moim życiorysie jeszcze nie było! Wspinaczka! Jeszcze 5 lat temu chyba nawet bym nie pomyślała, że będę się wiązać liną i kurczowo trzymać się skał, bo z drugiej strony tylko przepaść. Całe szczęście, że pozbyłam się lęku wysokości, ale adrenalina i tak była! Zdobyłam jeden taki szczyt i już myślę, jakby tu wykombinować z kolejnym! (Byliśmy na najprostszym) Na Kazbek sezon w pełni – kolejki nawet za kamień (hahahaha), a na Chaukhi – ani żywej duszy – cisza i święty spokój, to chyba przyciąga najbardziej. Jedynie gruzińscy przewodnicy-wspinacze, którzy na Chaukhi odpoczywają od Kazbeku i tak spędzają swoje wolne dni. Super sprawa! 😉

38139402_1959527257431218_4538654403116138496_n.jpg
Szkoła wspinania 😉

Po Chaukhi byliśmy jeszcze w Kacheti (tradycyjnie David Gareja i Sighnagi) i ostatni dzień w Tbilisi – o matko, tam to masakra, nie ma czym oddychać! Miałam plany wykorzystać z Anią wspólne trzy wolne dni i gdzieś wyjechać, ale ze względu na upał zrezygnowałyśmy z tego pomysłu i z poczuciem ulgi wróciłyśmy do Kazbegi, wzięłyśmy namiot i wypoczywamy na biwaku pod Chaukhi. Do znudzenia, ostatnio tylko Chaukhi i Chaukhi, z każdej strony i o każdej porze, ale jest pięknie i czego chcieć więcej! Czekałam, aż się ściemni, by uchwycić trochę nocnego nieba – w końcu to taki ładny rodzaj fotografii! Nigdy mi się to dotychczas nie udawało, ale tym razem z zawziętością wygramoliłam się z namiotu, znalazłam kamień, służący jako statyw, no i jazda. Efekty przerosły moje oczekiwania – jak na pierwszy raz wyszło super! Przed nami sierpień – miesiąc gwiazd i Perseidów, będę próbować więc dalej, jak tylko nadarzy mi się okazja być z dala od cywilizacji i bliżej rozgwieżdżonego nieba 😉

_DSC7510.JPG
Nie, to nie dorysowane efekty w photoshopie, nie, to nie wschód ani zachód słońca, tak po prostu było, wyszła Wiedźma z namiotu i zaczarowała niebo 😉

Trzeba korzystać, póki warun sprzyja!!

Upisałam się dziś jak natchniona, to wszystko przez te słodycze, które aż nadto dodały mi energii! 🙂

PS1. Kupiłam sobie kapustę. Żaden wyczyn, no tak, ale w warunkach Kazbegi dostać ładną sztukę to nie lada wyzwanie. Ach, zrobię sobie zasmażaną, z ziemniaczkami i koperkiem, popiję kefirem… a kolejnego dnia kapuśniaczek. Potem surówka. Takim to sposobem mam obiadów na cały tydzień – wszystko z jednej małej kapusty, o której tak marzyłam! I widzicie, jak niewiele dziecku do szczęścia potrzeba…. 😉

PS2. A gdyby ktoś chciał poczytać więcej o projekcie Bezpieczny Kazbek i jakoś wspomóc naszych dzielnych chłopaków, zajrzyjcie na stronę: https://polakpomaga.pl/kampania/bezpieczny-kazbek

 

 

Dzikie wojaże

Od Chewsureti po Kazbek.

Po całych dwóch tygodniach wróciłam do cywilizacji!! Jestem teraz jak typowy człowiek XXI wieku,  leżę w łóżku z komputerem, podjadam ciasteczka, słucham popsy i piszę. Takie psychiczne odreagowanie 😉

Ostatnie dni spędziłam z grupą 16 Hiszpanów, a tak właściwie – Basków. Dwa dni przed przyjazdem napisali maila, czy ich przewodnik może nie mówi czasem po hiszpańsku, bo ich angielski jest bardzo słaby? Ulżyło mi wtedy, bo okazało się, że jesteśmy na podobnym poziomie, więc wiedziałam, że się dogadamy 😀  Szczerze mówiąc spodziewałam się grupy 16 gorących junaków, a na lotnisku okazało się, że najmłodszy z nich ma 40, a najstarszy 70  lat. Opadła mi kopara, bo przecież w perspektywie mieliśmy trekking z Chewsureti do Juty, czyli jakieś 60 km po górach, a potem jeszcze chcieli wejść na Kazbek! Okazało się jednak, że kondycji mógłby im pozazdrościć niejeden 20-latek! Z takimi to można chodzić! 😉 Przy tym okazali się ciepłymi, uśmiechniętymi i przesympatycznymi ludźmi. Gdy rozmawiali ze sobą po baskijsku, nie rozumiałam ani słowa, ale czasem śmiałam się razem z nimi, jakbym właśnie usłyszała najlepszy kawał świata! Ja mówiłam do jednego po angielsku, on tłumaczył całej reszcie i tak wyglądała nasza komunikacja, a mimo to otrzymałam tyle przejawów sympatii i wdzięczności, że aż byłam w szoku, że tak się da. Cóż, uśmiech i entuzjazm działa jednak cuda i to ponad barierami! 😀 cudowne, naprawdę! Jak tu nie kochać tej pracy w Gruzji, skoro przynosi tyle pozytywnych wrażeń?

_DSC6537.JPG
Turkusowe jeziorko Abudelauri.

Nasz trekking po Chewsureti rozpoczęliśmy w Szatili. Niestety, nie zrobiłam tam ani jednego zdjęcia, bo w ferworze wszelakich przygotowań do trasy kłóciłam się z Gruzinami, wciąż jeszcze myśląc, że sobie ze mnie (znowu) żartują, twierdząc, że nie mamy lokalnego przewodnika, bo sobie nie przyszedł. Okazało się, że to była prawda. Ja zostałam więc polowym kucharzem wyprawy, a Misza, którego rola miała ograniczać się do rozkładania namiotów, na podstawie map z telefonu wyliczał nachylenia terenu i ogarniał trasy na kolejne dni. I daliśmy radę!! Mistrzowie improwizacji 😉 Upał dał nam się ostro we znaki, oczywiście zjarało mnie w kolejnych dziwnych miejscach, o których bym nie pomyślała (pod kolanami?!), ale to już żadna nowość 😛 stwierdziłam, że lepszy jednak upał, niż deszcz. Nieraz pokonywaliśmy spore dystanse, trzeba było trawersować zbocza i balansować na graniach, po za tym przedzieraliśmy się przez chaszcze pełne dzikiej marchwi i olbrzymich barszczów (potem w głowie pika taka lampka: a jak się poparzę? Ponoć jednak kaukaskie barszcze nie są zmutowane i nie parzą) Całe szczęście obyło się jednak bez problemów. 🙂

Z Szatili w Kistani, potem w Gudani, gdzie wprost z namiotu rozpościerał się najpiękniejszy widok, jaki mogłam sobie wymarzyć, dalej do Roszki i nad jeziora Abudelauri, gdzie miejsce biwakowe było równie magiczne, jak poprzedniej nocy, przez przełęcz Chaukhi, aż do Juty. Było pięknie, naprawdę.

_DSC6405.JPG
Wprost z namiotu rozpościerał się najpiękniejszy widok, jaki mogłam sobie wymarzyć.

Potem szliśmy na Meteo, połowa próbowała swych sił na Kazbeku, a ja siedziałam z przewodnikami (jakby inaczej!) , piłam herbatę za herbatą i znowu co chwila robiłam maślane oczka z prośbą o tłumaczenie ich opowieści 😉 trzeba się tego gruzińskiego jednak zacząć porządnie uczyć :P znowu poznałam tyle niesamowitych ludzi, że szok. Mam teraz takie znajomości w środowisku górskim, że nie pozostaje nic innego, jak tylko zdobywać szczyty! 😉 liczę na to, że już niedługo zdobędę swoje pierwsze 5000 😀 z taką częstotliwością przebywania na Meteo i doskonałą aklimatyzacją, to tylko kwestia dobrego okna pogodowego i sru! Hiszpanom niestety nie udało się stanąć na szczycie ze względu na zbyt silny wiatr, ale droga również była dla nich niezapomnianym przeżyciem, a to przecież w górach liczy się najbardziej.

Liczę, że będą Gruzję wspominać miło! Teraz czeka mnie kilka dni w biurze, popadnę w sam środek tajfunu turystów i zdobywców Mkinvartsveri, potem kolejna grupa, kolejne wyzwania i już sierpień na horyzoncie i jeszcze więcej atrakcji…:)

PS. I oczywiście mam zaproszenie do Bilbao! Nawet z propozycjami matrymonialnymi na podstawie zdjęć ich synów 😉

Dzikie wojaże

Ruda Wiewióra na adrenalinie.

24.06.18

Ledwie rozpoczął się czerwiec: przeżywałam swoją tygodniową grupę, planowałam swój wyjazd do Baku (planowanie = zakup biletów + nocleg ; reszta jest kwestią spontaniczności), a tu za tydzień już lipiec będzie i kolejne grupy, kolejne plany… Dużo się dzieje. Lubię mieć dużo na głowie, bo wtedy, mimo iż czasem chaotycznie, ale jednak kieruję się większym zorganizowaniem swojej czasoprzestrzeni. Wiem, że po prostu muszę. 😀 Także leci, a wręcz pędzi jak szalony ten mój czas w Gruzji. W Kazbegi jest już pięknie zielono, jakby jeszcze dłużej niż do 15 po południu utrzymywała się słoneczna pogoda, to by już w ogóle było idealnie-pięknie-cudownie. Ale cóż. I tak nie ma na co narzekać. Po ostatnim Baku i całym dniu w Tbilisi jestem wygrzana na przynajmniej trzy tygodnie, wystarczy mi tego gorąca. Nasze Kazbeckie 20*C i lekki wiatarek są dla mnie optymalną pogodą. 😉

Miałam naprawdę świetną grupę. Współpracować z takimi ludźmi to czysta przyjemność, a nie praca. Gdy widzę, że komuś się podoba i w dodatku słucha tego, co mówię, staram się dawać z siebie jeszcze więcej. Jestem jak  Ruda Wiewióra na adrenalinie. 😀 😀 Byliśmy w Wąwozie Darialskim, przepięknej i kwitnącej wzdłuż i wszerz Dolinie Truso, Jucie, Dawid Gareji, które przez miesiąc zmieniło się nie do poznania, gorącym Sighnaghi, leniwym Tbilisi, ale jednak numerem jeden i hitem całej wyprawy był trekking do Stacji Meteo. Pierwsze koty za płoty – teraz już wiem, z czym to się je!!

 

Po drodze – wszystkie cztery pory roku. Kwitnące rododendrony, upał, burza z gradem i śnieg – a to wszystko na przestrzeni 15 km, jakie dzieli Cerkiew Cminda Sameba i Stację Meteo, znajdującą się na wysokości 3560 m n.p.m. Droga do Przełęczy Arsza nie przysporzyła żadnych wyzwań – w końcu byłam tam nie raz. Trudności rozpoczęły się po przejściu Saberdze – gradobicie w górach nie należy do przyjemnych doznań 😛 Przejście przez lodowiec było dla mnie ekscytującym przeżyciem . W końcu, jak większość ludzi, miałam do czynienia z najprawdziwszym lodowcem. Jeszcze może przykrytym śniegiem, ale cały czas żywym i aktywnym lodowcem,  pełnym szczelin po drodze. Ostatnia prosta w drodze do Meteo to kupa skał i kamieni. Nie zapamiętałam gruzińskiego określenia na ten odcinek, ale, jak stwierdził przewodnik – „po rosyjsku nazywamy go prosto pizdziec” – strome podejście na dobicie człowieka, który myślał, że po lodowcu to już wszystko pójdzie jak z płatka 😀 Co ciekawe, równie strome podejście wiedzie z rzekomej „toalety” do Meteo. W żargonie przewodnicy nazywają je Everestem. Śmiałam się z tego, dopóki sama nie złapałam tam zadyszki 😉

Czas w Meteo spędziłam w większości z przewodnikami – widać, bliżej mi do gida, niż do turysty 😉 Zobaczyły chłopy Rudą Wiewiórę, to się od razu ucieszyli, no co! O matko, jak oni mnie dbali! Kawusia, herbatka, cukiereczka? Czekoladki? A na śniadanko co byś zjadła? Moja grupa sama musiała sobie śnieg na wodę topić, by wypić herbatę, a ja jak jakaś pieprzona księżniczka na włościach! 😉

Bez telefonu, bez Internetu – czas na Meteo płynie niespiesznie, swoim rytmem. W górze odpoczywasz od życia w dolinie. Przewodnicy rozmawiali głównie po gruzińsku, ja starałam się łowić słowa, które znam, ale w większości gapiłam się jak cielę na malowane wrota, litościwie prosząc o tłumaczenie na rosyjski, do czasu aż jeden przewodnik nie zwrócił uwagi na Nikusia (dla niewtajemniczonych: Nikuś to miłość mojego życia – mój aparat!), zadając mto magiczne pytanie z błyskiem w oczach: „Robisz zdjęcia?!” Wtedy już było pozamiatane i pół wieczoru przegadaliśmy na temat zdjęć nocnych (przy kolejnym spotkaniu na Meteo czeka mnie egzamin!) i kompozycji linowej w kadrze. Podobały mu się moje zwierzęta, a mi jego zdjęcia z drona. Trafił swój na swego, ot co.

W kuchni przewodników na parapecie stoi roślinka. Przecierałam oczy ze zdumienia: nieee, to nie może być to, co myślę. A jednak. Najprawdziwsza konopia indyjska wielkości 10 cm. A obok w doniczkach kiełkuje 7 kolejnych. Chłopaki zastanawiali się nad imieniem dla niej. „Nazwijmy ją Agnieszka! Co Ty na to?” Roześmiałam się. „Tak, dobra myśl! Niech będzie tak piękna i silna jak Ty!” Także ten tego, podjęłam duchową adopcję roślinki na Stacji Meteo. Nikt nie ma takiego chrześniaka!!

_DSC4791.JPG
Agnieszka.

Ciepła atmosfera w kuchni przewodników jakoś przyćmiła niedogodności pokoi i w.w. „rzekomej toalety”. Warunki gorzej jak polowe, proponuję trzymać do ciemności, wtedy jest lepiej, bo nie widzi się dna. 😀 Wszystko jest jednak do przeżycia – jesteśmy ludźmi i z tym, chcąc nie chcąc, nie da się wygrać.

Kolejnego dnia wchodziliśmy do Białej Kapliczki i na wysokość 4000 m n.p.m. – tak właśnie wygląda trening aklimatyzacyjny. (Z moim napędem i turbodoładowaniem kolejnej nocy mogłabym iść na atak szczytowy! Co się jednak odwlecze, to nie uciecze!!) W drodze powrotnej do Kazbegi znów najgorsze było gradobicie i nieustający deszcz, który dobił mnie bardziej niż cała droga fizycznie tam i z powrotem. Uroki gór. Z tym jednak nie wygra, bo na prawdziwe uzależnienie nie ma lekarstwa. Z każdym razem człowiek chce tylko więcej i więcej.

Dlatego jutro znowu tam idę. Widoki uzależniają.