Ostatnie kilkanaście godzin w Gruzji. Odliczamy. I jakoś tak, w przededniu powrotu do Polski, przypomina mi się wiersz Gałczyńskiego:
Ile razem dróg przebytych?
Ile ścieżek przedeptanych?
Ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?
Ile listów, ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu?
I znów upór, żeby powstać
i znów iść, i dojść do celu.
Ile w trudzie nieustannym
wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?
Ile chlebów rozkrajanych?
Pocałunków? Schodów? Książek?
Ile lat nad strof stworzeniem?
Ile krzyku w poematy?
Ile chwil przy Beethovenie?
Przy Corellim? Przy Scarlattim?
Twe oczy jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.
Taka kwintesencja. Po 199 dniach w Gruzji zabieram manatki (o matko, już pakując się w domu wiedziałam, że będzie ciężko upchnąć to z powrotem, nienawidzę pakowania!) i wracam do Polski, do Domu. W Kazbegi miałam dom, w Witanowicach czeka na mnie Dom. Rodzina, Vincent i Lisa (moje Koty), Czacza i Bimber (Papugi) i rybki w akwarium, których nie rozróżniam, więc nie mają imion. Zanim przetułam się ze stolycy na południe pewnie minie pół dnia, ale najważniejsze, że JUTRO O TEJ PORZE BĘDĘ JUŻ W DOMU. Wróci stęskniona Agusia po swoich szalonych wojażach.
Niewyobrażalne, jak dużo wydarzyło się przez te 199 dni. To nie jak 6,5 miesiąca mojego życia, ale jak z 5 lat. Tyle ludzi, tyle historii, tyle opowieści, tyle atrakcji… Równie dobrze można kontynuować wyliczankę: tyle wina, tyle sałatki z pomidorów i ogórków, tyle chinkali – na żadne z nich nie mogę już patrzeć, bo wychodzą mi bokami! A wrażenia nie. Ich nigdy dość, bo lubię, jak się coś dzieje. Jestem wtedy w swoim żywiole. Odważyłam się i jestem z tego cholernie dumna. Myślę, że odnalazłam tu pracę swoich marzeń. W sumie to nawet nie spodziewałam się, że to będzie AŻ TAK wspaniały czas. Pod każdym względem.
Zrobiłam masę dobrych zdjęć, ciężko wybrać najlepsze – mam jedynie ulubione. 😉 Byłam na Kazbeku, Elbrusie, jednym z wierzchołków Chaukhi (nigdy wcześniej nie będąc nawet na ściance wspinaczkowej), zostałam okrzykniętą przez Gruzinów szaloną-rudą-wariatką-chuliganką-alpinistką i prosta super dziewuszką, zobaczyłam i poznałam lepiej kawał Gruzji: Chewsuretię, Tuszetię, raz jeszcze odwiedziłam Swanetię (o której napiszę więcej, jak już wrócę, nie ogarnę tego tak szybko!)… Tbilisi znam prawie jak Kraków (tak, to dobre porównanie. Wiem, gdzie co jest i w głównych ulicach się nie pogubię 😀 )…
Gruzja wciąga. Jest tak pełna paradoksów, że to aż niewyobrażalne, a żyjąc tutaj jeszcze pełniej to sobie uświadomiłam, a zwłaszcza – przekonałam się na własnej skórze. Ania rzuciła słuszną uwagą: „PRZEKLINAM DZIEŃ, W KTÓRYM PIERWSZY RAZ POSTAWIŁAM NOGĘ NA GRUZIŃSKIEJ ZIEMI”. 😀 To jak narkotyk. Wiesz, że to w pewnym stopniu złe, ale dalej tu wracasz i przyjmujesz kolejną dawkę. Półroczną.
Są turyści i są mieszkańcy i jest coś POMIĘDZY – ludzie tacy jak ja. Mieszkający, pracujący i przez to widzący z nieco innej perspektywy. Nigdy nie nazwą mnie mieszkanką, ale daleko mi od turystki. Takie pomiędzy – zawieszenie w czasoprzestrzeni.
Mimo to jest wiele rzeczy, których będzie mi brakować.
● Ludzie. To naturalne. Nie tylko ludzie gór, szalone świry, ale i zwykli kazbeccy. Wszyscy mówią, że Mochewcy (czyli mieszkańcy regionu Kazbegi) są trudni, zatwardziali i niemili. Owszem, jak to prawdziwi Górale. Zjednać Mochewca to wyzwanie. Ale zaskarbić sobie serce takiego, to znaczy znaleźć przyjaciela, który pomoże Ci o każdej porze dnia i roku i przenigdy nie zostawi na lodzie. Żadna sztuka zjednać sobie mieszkańca Kacheti, który po lampce wina kocha Ciebie i cały świat, będzie tańczył i śpiewał, opowiadając płaczliwe toasty. Nigdy nie zapomnę wzroku przewodników na Meteo, gdy pierwszy raz przyszłam tam w czerwcu, grzecznie się przywitałam, po czym postawiłam na stół flaszkę Soplicy. Wiadome, to tylko detal, który dopełnił całości, ale potem już za każdym razem miałam herbatę i kawę w ilościach hurtowych, podawane niemalże z ucałowaniem rączek 😀
● Miejsca. Jak wyżej. Góry, przede wszystkim góry i raz jeszcze góry. Wysokie przełęcze, Saberdze, najbardziej zasyfiałe, a jednocześnie tak magiczne Meteo… Wiele tego. Co miejsce, to wspomnienie.
● Sposób bycia. Życie z zasadą „miej wyjebane, będzie Ci dane”. Czasem się go nienawidzi, ale z czasem zaczyna się zauważać, jak wiele korzyści on przynosi i zupełnie nieświadomie zaczyna się powielać schematy, które jednocześnie doprowadzają do szału i sprawiają, że żyje się jakoś prościej. Bez pośpiechu, z uśmiechem i tym południowym, lajtowym podejściem do wszystkiego. „Przewróciło się? Niech leży!”
Kurde! Nawet za tymi posranymi taksówkarzami, co wołali do mnie przez 199 dni TRUSO? JUTA? VODOPADY?! będę tęsknić!
Czy to nie jest paradoks – teraz beczeć za Polską, a w Polsce za Gruzją? To jest zboczona miłość, doprawdy. Nie polecam. 😉
No cóż. Pora wracać do Polski. Mój rudy kolor włosów wyblakł od wiatru i słońca, trzeba sprawić, by znowu stał się płomienny. Cholernie stęskniłam się za widokiem Babiej Góry z okna, za kotami i papugami, kubkiem mleka zamiast śniadania, za karpatką, za szarlotką i kruchym ciastem, nawet za piwem z sokiem i schabowym z kapustą. Byle kiszoną!! Najbardziej jednak stęskniłam się za tymi, co na mnie czekają. I to doceniam, za to dziękuję, bo nie ma łatwo żyć z człowiekiem, którego cały czas gdzieś nosi i nigdzie nie może zagrzać miejsca. Taki mój urok, taki los. Carpe diem!