Ciao! Niedawno wróciłam z Włoch i teraz będę szpanować swoją znajomością dziesięciu słówek, jakich się nauczyłam podczas tej wycieczki! Nie no, dobra, ciao znałam już wcześniej.
Mediolan jest drugim co do wielkości miastem Włoch i stolicą Lombardii. Znany przede wszystkim jako miasto mody, pełne przepychu i blichtru, ale również sztuki i kultury. Jak trafiłam do Mediolanu? Cóż, prosta sprawa. Korzystając z długiego weekendu postanowiłam zapolować na jakieś tanie bilety – brakuje mi zagranicznych wypadów, są teraz znacznie rzadsze w moim przypadku niż kiedyś. Przełom października i listopada to dobry czas na dzikie wojaże – przypominałam sobie moje wypady w tym okresie do Sztokholmu, Petersburga czy Budapesztu. Stwierdziłam, że tym razem polecę tam, gdzie bilety będą najtańsze. Padło na Mediolan. Takim to sposobem dwa biedaki – Aga i Ewelinka – trafiły do stolicy mody.

Najpierw jednak przyjechałam wcześniej do Krakowa – zrobiłam sobie taki sentymentalny spacer. Zawsze miałam problem z postrzeganiem tego miasta oczami turysty i zachwycaniem się jego klimatem – w końcu studiowałam tam przez całe 5 lat, najczęściej pędząc z Małego Rynku, gdzie miałam zajęcia, przez rynek na dworzec, by złapać busa do domu. Najpierw z Eweliną pojechałyśmy na ściankę wspinaczkową – wyszalałam się jak dziecko! To jednak zupełnie inny level, niż Taterki – tam bardziej liczą się silne ręce, aniżeli mocne i niezmożone nogi 😉 Po ściance poszłyśmy do knajpy gruzińskiej na chaczapuri adżarskie – Ewe stęskniła się za gruzińską kuchnią, ja, swoją drogą też. Btw – z knajp gruzińskich w Krakowie najbardziej polecam Smaki Gruzji na ul. Dietla 😉 Na kolację (albo deser?) wleciała Pijana Wiśnia – marzyłam o tym wspaniałym likierku już od jakiegoś roku, kiedy to piłam go po raz ostatni. Po wejściu na ogródek otwiera się inny światek – rosyjskojęzyczna enklawa z sercu Krakowa, wszystko w świetle czerwonych lampek na drzewie i oparach cudownego wiśniowego likieru. Magia. Wracając do mieszkania przez głowę przemknęła mi myśl – a gdybym całe studia i po nich mieszkała w Krakowie? Czy moje życie potoczyłoby się inaczej? Czy miałabym więcej szans i możliwości? To były jednak tylko przemykające opary mocnej wiśniówki.😉



Na następny dzień, czyli w niedzielę tuż po zmianie czasu, ruszyłyśmy na podbój Milanu. Oczywiście czasy pandemii nauczyły mnie sceptycyzmu – nie cieszę się prawdziwie, dopóki nie przejdę kontroli na lotnisku. Dreszczyk wanderlusta wzmagał się wprost proporcjonalnie do zbliżania się w stronę samolotu, a wraz z ruszeniem na pas startowy i moim ulubionym podkręcaniem silników osiągnął swój zenit. Lecimy!
Jak to na biedaka przystało, leciałyśmy tylko z małym plecakiem, miejsca również trafiły się z losowego przydziału. Gdybym zapłaciła za to przy oknie, miałabym całe Alpy pod sobą i pewnie z pińcet zdjęć 😉 a tak to tylko się wychylałam – i co widziałam, to moje, ale widok był nieziemski! Na powrocie siedziałam pośrodku, obok śpiącego na pelikana Włocha, mogłam więc zrobić kilka zdjęć 😁


Wylądowałyśmy na lotnisku Mediolan-Malpensa. Połączenie z centrum miasta jest bardzo dobre, przed budynkiem stoi kilka autobusów, które za 10 euro zawożą w okolice Dworca Centralnego, z dojazdem nie ma więc najmniejszego problemu. Nasz hostel znajdował się koło kilometr dalej, zakwaterowałyśmy się więc szybciutko i wygłodniałe ruszyłyśmy na miasto, by coś zjeść. W końcu przyleciałyśmy na foodtripa! Było koło 17, idziemy, idziemy, długa prosta ulica, a tu wszystko pozamykane. Hmm, dziwne. Rozumiem, że po sezonie, ale czy to normalne, że tak absolutnie wszystkie knajpy zamknięte? Trafiłyśmy w końcu na otwartą „gelaterię”. Pyszna i solidna porcja lodów na chwilę stłumiła nasz głód. W końcu zapytałam jednego gościa:
– Czy to z powodu niedzieli wszystko pozamykane?
Spojrzał na mnie jak na przybysza z innej planety.
– Nie, przecież otwieramy się o 18.
I wtedy mnie olśniło: jesteśmy we Włoszech, a jak Włochy, to popołudniowa siesta! Eureka! Wszystko pozamykane, bo Włosi prowadzą nocny tryb życia, jak Gruzini! (sic!) Siesta to święty czas, tradycja od setek lat, jakże mogłam o niej zapomnieć! Witamy w Italii…
W tym miejscu przed oczyma staje mi Ewelina, jedząca makaron i powtarzającą pod nosem: wybrałam złe studia, wybrałam złe studia…! Tak, moja młodsza Siostrzyczka zaczęła studiować filologię włoską! Ona na południe, ja na wschód – jestem ustawiona! Starsza-ruda rusycysta, młodsza-blondynka italianista, tylko Brat się nam środkowy wyrodził i jest magister inżynier mechatronik 😉
Skoro już tak o jedzeniu zaczęłam… BTW – już dawno marzył mi się włoski foodtrip. Wgl mam straszny niedosyt zagranicznych wojaży i łapie mnie nostalgia, jak wspominam bilety do Budapesztu po 19,99 czy do Wiednia Polskim Busem za 10zł w promocji… Te czasy już nie wrócą, inflacja za niedługo sięgnie 20% 😜 ale cieszę się, że wreszcie udało się wyskoczyć gdzieś za rubieże Polszy. No, wracając do jedzenia. W końcu udało nam się doczekać otwarcia knajpek, zeżarłyśmy po solidnym kawałku pizzy, Ewe się prawie popłakała, ja w sumie też, potem kupiłyśmy sobie wino w kartonie za 1,2 euro no i carpe diem, la dolce vita, hej. O winie będzie jeszcze dalej.


W poniedziałek powitała nas wspaniała pogoda – niebieskie niebo i przyjemne ciepło. Po drodze na zwiedzenie centrum zatrzymałyśmy się w knajpce na typowe włoskie śniadanie – niech Was nie zwiedzie włoskie słowo COLAZIONE!😉 oj, trafia taka „typowość” w me gusta, trafia w sam środek móżdżku i serca! Przepyszne, aksamitne cappuccino, a do tego crossaint, zwany po włosku cornetto (rogalikiem) – nie mylić z cornuto (rogaczem) 😉 Kawa i rogalik z czekoladą – idealny początek dnia, lepiej zacząć nie można! Tak też zaczynałyśmy każdy dzień we Włoszech, tradycyjnie. Włosi uwielbiają zaglądać do barów, które można spotkać na każdym rogu. Każdy Włoch ma swoją ulubioną knajpeczkę i przychodzi do niej na kawę – najczęściej esencjonalne espresso – pite często przy barze, chyba, że zanosi się na dłuższą posiadówę z kumplami wieczorem, to wtedy już przy stoliku. Cappucino pije się tylko do południa – zamówienie go po południu może przyprawić Włocha o zawał serca. (Przyjęło się, że po wybiciu na zegarze południa mleko źle się trawi 😆)

Najedzone i szczęśliwe dotarłyśmy wreszcie do centrum. Naszym oczom ukazał się symbol Mediolanu – Katedra Duomo. Ja pierdziele – jak ja kocham to wrażenie widzieć na żywo zabytki widywane dotychczas w podręcznikach lub na pocztówkach! To jest coś wspaniałego! Budowę Katedry Narodzin św. Marii w Mediolanie rozpoczęto w 1386 roku i trwała ona niemalże 500 lat, tworząc jeden z największych kościołów na świecie, mogący pomieścić 40 000 wiernych. (Ostatnie szlify datowane są na 1965 rok). Ciekawostki – to właśnie tutaj w 1805 roku Napoleon koronował się na króla Włoch. Mnogość zdobień Katedry, dbałość o szczegóły i jakość ich wykonania robią piorunujące wrażenie. Na przestrzeni wieków wykonano 3400 posągów i 135 gargulców. 135 to liczba wież jaką może pochwalić się katedra. Najwyższa z nich to ta, na której postawiono statuę Najświętszej Marii Panny mierząca 108 metrów. Co ciekawe, żaden budynek w Mediolanie nie może przewyższać Madonny – na szczytach wieżowców zaczęto więc stawiać kopie posągu, małe Madonny. 😉

Punktem obowiązkowym na mojej liście MUST SEE W MILANIE było odwiedzenie dachu katedry – moim zboczeniem jest podziwianie panoramy miasta z punktów widokowych typu dachy, dzwonnice. W sumie to był jedyny punkt na tej liście, cała reszta ograniczała się do tiramisu, pizzy i pasty. 😉Ustawiłyśmy się w zawijanej kolejce po bilety, a tu lipa – na poniedziałek wszystkie wyprzedane. Wkurzyłam się oczywiście, stwierdziłam, że a wtorek to ja nie chcę, bo nie ma być już takiej lampy, nie będę płacić 10 euro – typowy wybuch focha. Przemyślałam to jednak i stwierdziłam, że no niee – muszę tam iść, nie wiadomo, czy kiedykolwiek więcej będzie mi dane do Mediolanu wrócić (Włochy są duże!), więc trzeba to wykorzystać nawet, jeżeli niebo na następny dzień zasnute będzie chmurami. Wróciłam i kupiłam bilety na wtorek. Cóż – tak miało być, bo we wtorek zamiast słońca i tłumów turystów miałyśmy cały dach niemalże dla siebie – na spokojnie można było podejść do każdego punktu widokowego i wszystko pooglądać. A chmury dodawały jedynie klimatu. Było warto!!






W poniedziałek za to siedziałyśmy sobie na placu Duomo i podziwiałyśmy zachód słońca – biały marmur Katedry nabierał wtedy niesamowitych barw! Akurat wtedy było Halloween – poprzebierane dzieciaki i młodzież dopełniały kolorytu tego miejsca. Czekałyśmy na zapadnięcie zmroku – chciałam koniecznie zobaczyć oświetlone centrum. Nagrodą za ten długi dzień była pizza. Zabytki zabytkami, ja jednak od samego początku zaznaczyłam, a Ewelina znacząco mnie poparła, że lecimy na foodripa, czyli się nażreć. Dobrze, że robiłyśmy dziennie koło 17km na nogach, bo o matko, no bo jak Italia, no to permanentna ciąża spożywcza… Wyobrażacie sobie, że jeszcze jakieś 10 lat temu nie jadłam pizzy? Nie przemawiała do mnie totalnie. Ale wtedy jeszcze nie miałam okazji być we Włoszech!







Neapolitana w sercu Milanu. 😍 Zastanawiałyśmy się z Eweliną, czy bierzemy po całej, czy zadowolimy się po pół, ale znając mój skurczony żołądek zarządziłam jedną na nas dwie. Dostałyśmy takie oto monstrum. #foodporn tak bardzo! (Oczywiście swoim zboczonym zwyczajem każdą wyjazdową potrawę przed zjedzeniem muszę sfotografować). Była wspaniała, na cieniutkim cieście i przede wszystkim olbrzymia! Nażarłyśmy się, ale nie przeżarły, więc tak idealnie. Zachwycona Ewelina wyszczebiotała po włosku, że bardzo nam smakowało, to aż kucharz wyjrzał zza drzwi, usłyszawszy swój język z ust blondwłosej cudzoziemki! Nich się uczy i przyzwyczaja, jakie to miłe uczucie komunikować się w obcym języku i robić wrażenie na lokalsach! 😉
Jeszcze jednym bardzo ciekawym miejscem w sercu Mediolanu, przy tym samym placu co Katedra jest słynna Galeria Wiktora Emmanuela II. To tutaj przyjeżdżają wszystkie influencerki, by sfotografować się przed sklepem Prady czy Gucci. Byłyśmy nawet świadkiem takiego wydarzenia – biedaki z małymi plecakami robią sobie bekę z poważnej sesji fotograficznej 😁chociaż w sumie to podziwiam jej zaangażowanie i to, że wystawiając się na spojrzenia setek ludzi, przyszła tu w tej swojej kiecy i robiła swoje 😂
Galeria Wiktora Emanuela II, zwana Salonem Mediolanu, to jedno z najstarszych i najsłynniejszych centrów handlowych nie tylko w Europie, ale i na świecie – jej budowę zakończono w 1877 roku. Nie wszystkich stać na zakupy w drogich markowych butikach, ale warto się tu wybrać – sam imponujący gmach wart jest zobaczenia. W Galerii znajduje się również 7* gwiazdkowy hotel, ale nie udało nam się go odnaleźć 😉 Znalazłyśmy za to znajdujący się na posadzce wizerunek byka turyńskiego – w tym miejscu trzeba się okręcić trzykrotnie na pięcie, by zapewnić sobie pomyślność. Odczekałyśmy swoje w kolejce i wykonałyśmy zadanie – nie zaszkodzi, a próbować zapewnić sobie przychylność zawsze warto 😁 Galeria Wiktora Emanuela II w Mediolanie to cztery piętra pełne niezwykłego przepychu i bogactwa. Swoje butiki mają tu takie marki jak Dolce & Gabbana, Prada, Dior czy Chanel – nasza Mama prosiła nas: weźcie poróbcie jakieś zdjęcia wystaw! Po czym stwierdziła, że nic specjalnego. W ramach ciekawostek – do 2012 roku w Galerii działał McDonalds – nie przedłużono mu jednak umowy najmu – władze miasta stwierdziły, że nie godzi się, by tak podły fastfood oferował tanie jedzenie wśród tak zaszczytnych kreatorów mody 😉Przesiedlił się więc Mak na drugą stronę placu – dzięki czemu można napić się espresso z widokiem na Katedrę (skorzystałam z tej opcji całkiem przypadkiem, kiedy to zaczęło padać i chciałam przeczekać deszcz).







Na kolację wjechała pasta, czyli nic innego jak makaron z sosem pomidorowym i ziołami. I mimo, iż północne Włochy słyną bardziej z risotto – no nie mogłyśmy sobie tego odmówić! Na samym początku kelnerka nas zagięła, bo zapytała, z jakim makaronem życzę sobie tą arrabiattę? Czy ma być to makaron penne, fusilli, fettuccine, pappardelle, spaghetti czy może tagliatelle? Były to tylko niektóre z pięknie brzmiących nazw włoskich makaronów (a ja zielona, bo znałam zaledwie trzy nazwy). Tylu kształtów i rodzajów nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie! A na samo wspomnienie smaku, 3 tygodnie po tym posiłku, aż mlaskam, o jejkuuu, jakie to było smaczne! W prostocie siła – to zasada włoskiej kuchni. Co jeszcze ważne – produkty muszą być doskonałej jakości. Do tego kawał serca, szczypta finezji oraz aromatycznych ziół i wychodzi niebo w gębie!
Jeszcze jeden hit. Górę wzięło moje wschodnie obycie, więc koniecznie musiałam wejść do sklepu i kupić sobie wino w kartonie. Takie najtańsze, za 1,2 euro. Kazałam Ewelinie sprawdzić w necie, czy we Włoszech jest coś takiego jak zakaz picia w miejscach publicznych – w tym miejscu przypomniałam sobie, jak za czasów Erasmusa na legalu paliliśmy grilla w parku za parlamentem estońskim. 😆 Poza tym lubię sobie celebrować chwile z piwkiem czy winkiem – takie zboczenie konesera dobrych momentów i dzikich wojaży. Nie zapomnę cydru na kijowskim Majdanie, o alkoturystyce w Gruzji nie wspominając. Wypiłyśmy w końcu to winko z kartonu – o wyraźnym zakazie nigdzie nie było napisane 😁 cóż. Fatalny przykład daję swojej Młodszej Siostrze. Ale chcę ją nauczyć, że… tak właśnie trzeba ż(r)yć! Nade wszystko. W końcu byłyśmy we Włoszech, więc jedyna słuszna zasada (prócz la dolce vita – słodkie życie) to carpe diem – chwytaj dzień/trzymaj chwilę!






Nie byłyśmy oglądać Ostatniej Wieczerzy Leonardo da Vinci, będącej nie obrazem, ale malowidłem ściennym, które można oglądać w refektarzu klasztoru przy kościele Santa Maria delle Grazie ( z resztą na ten termin nie było już nawet biletów wstępu), ale nie czuję się jakoś przez to bardziej uboga w doświadczenia zwiedzania Mediolanu. Wolałyśmy sobie posiedzieć w parku, poczytać książkę (popijając winkiem z kartonu, taaak, to wtedy…) lub pójść do dzielnicy Navigli z kilkoma kanałami (skojarzyło mi się to z Amsterdamem, w którym, notabene, nigdy nie byłam – a może o tym podobieństwu po prostu gdzieś przeczytałam?) – super klimat, zwłaszcza wieczorową porą: masa urokliwych knajpek, antykwariaty i księgarnie. Odwiedziłyśmy też słynny Zamek Sforzów, Plac Mercanti (Kupców), znalazłyśmy kopię Łuku Triumfalnego rodem z Paryża i zachwycałyśmy się kolorowymi tramwajami. Było super pod absolutnie każdym względem!










Jeszcze kilka wrażeń:
• jakie to jest miłe, że ludzie uśmiechają się do siebie na ulicy! Tak po prostu! Cudowne!
• zaskoczyło mnie, że Włosi zdecydowanie lepiej od Francuzów z Paryża mówią po angielsku – czy to chłopak w sklepie czy straszy pan w knajpce – naprawdę komunikacja na świetnym poziomie!
• zauroczyły mnie kawiarki, idealne do zrobienia jednego espresso 😍 gdyby nie to, że owszem, lubię siekierę, ale zazwyczaj rozmiaru XL, więc takich malutkich kawiareczek musiałabym sobie zrobić z dziesięć, to skusiłabym się i taką sobie sprezentowała 😆


• Włosi też dobrze umieją w słodycze! Makaroniki były droższe, niż w Paryżu (1,8 euro), to jednak smak cappucino to niebo w gębie 😍
• nauczyłam się kilku nowych do niczego niepotrzebnych słówek po włosku typu: uscita (wyjście), nadal jednak nie wiem, (zapomniałam!!!) jak jest „na zdrowie” 😁 (gdy wracałam z Erasmusa 9 lat temu (sic!), umiałam powiedzieć „na zdrowie” w 19 językach… do dziś żałuję, że tego wtedy nie spisałam!)
Krótkie podsumowanie:
• bilety lotnicze dla dwóch osób tam i z powrotem wyniosły mnie 360 zł;
• noclegi w tym (długi weekend) terminie były dość poprzebierane, rezerwowałam też dość późno – płaciłam 32 euro za noc za osobę;
• dojazd z lotniska Malpensa do centrum (rejon Dworca Centralnego) bardzo prosty – wychodzi się poza terminal i zaraz w kolejce czekają autobusy firmy Malpensa Shuttle, Terravision lub Malpensa Bus Express. Bilety kupuje się online lub u kierowcy – 10 euro w jedną stronę, tam i z powrotem za 16 euro;
• bilet na metro (śmigają dwie linie) kosztuje 2 euro i jest 90-minutowy;
• bilety na zwiedzanie Katedry Duomo warto kupić sobie online – kolejki w dobrą pogodę są dość długie 😁na stan 1.11.2022 za wejście na dach Katedry płaciłam 10 euro;
• pizza neapolitana – koło 8-9 euro, pasta – koło 12 euro ALE BYŁO WARTO XD
Ogólnie – najtańsze to do Mediolanu były bilety, ale nie ograniczałyśmy się totalnie w niczym, spędziłyśmy czas tak, jak lubimy, odhaczyłyśmy kolejne miasto na mapie Europy, a tak w ogóle to kocham swoje dzikie pomysły i ich realizacje! Dzikie Wojaże rządzą i byle więcej!
