Pierwszym impulsem była prognoza pogody na najbliższe dni. Stwierdziłam, że kolejnego takiego tygodnia w pracy, kiedy „o szyby deszcz dzwoni” to już definitywnie i nerwowo nie wytrzymam. Doszłam do wniosku, że skoro ZNOWU nici z Tatr, nic nie stracę, więc…
Dla pewności i potwierdzenia swojej spontanicznej decyzji obczaiłam jeszcze bilety do Gruzji. Nic, tylko lecieć w jedną stronę 😜 bo powrotny za 1600zł (wizz-em!) znacznie przekracza nie tylko granice portfela, ale przede wszystkim sensu.
… więc …
Postanowiłam, że biorę urlop i jadę w Dolomity. Spontaniczne decyzje w moim wykonaniu zawsze się sprawdzają, a z resztą co tu zbyt długo rozmyślać – trzeba działać!
Lubię być w drodze. Czytać, na zmianę drzemać, gapić się w przestrzeń. Cisza jest moim sprzymierzeńcem, a myśli biegają sobie jak obłoczki po niebie, niespiesznie. Mogę tak bez znużenia, sama ze sobą, przez długi czas. Po prostu w drodze. Muszę przyznać, że bardzo mi tego bycia w drodze przez cały ten i zeszły rok brakowało. Ale to tak cholernie. Ostatni raz za granicą (nie licząc jednodniowych wypadów w Tatry słowackie) byłam w grudniu 2019 roku – w Kijowie! Szmat czasu! 😮
A o Dolomitach marzyłam już dawno. Wiecie, jak to z nimi bywa – marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia!
Skąd tytuł notki – Dolomickie impresje? Bo nie zamierzam opisywać, co widziałam i co robiłam każdego dnia. Co tu dużo gadać – popatrzcie lepiej na zdjęcia, one powiedzą znacznie więcej! Ja się tyle już naoglądałam różnych piękności, robiąc „widokowy research” na Instagramie, a potem zobaczywszy to na żywo… Na zdjęciach jak zawsze chciałam oddać swoje wrażenia. Mam nadzieję, że oglądając te fotografie choć w małym stopniu będziecie mogli poczuć ich klimat!





Troszkę historii. Dolomity to pasmo w północnych Włoszech, uznawane jako część Alp wschodnich, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, ich wiek szacuje się na 250 mln lat – Alpy są od nich prawie 4 razy młodsze!
Dolomity nie stanowią wyraźnego łańcucha górskiego. Składają się z grup skalnych oddzielonych głębokimi dolinami i wysokimi przełęczami – ależ to robi wrażenie! Szok! Ich niesamowite formacje skalne są mieszanką wapienia z rafą koralową – co czyni je niepowtarzalnymi w randze światowej. W całym paśmie znajduje się ponad 20 szczytów o wysokości ponad 3000m n.p.m., za najwyższy uznaje się Puenta Penia w masywie Marmolady (co w języku ladyńskim oznacza „Błyszczącą Górę”).

Rdzennymi mieszkańcami Dolomitów są Ladynowie, posiadający własną kulturę i język – dlatego wiele nazw, chociażby miejscowości, podawanych jest w trzech językach – włoskim, niemieckim i ladyńskim. Osady budowano wzdłuż dolin, są to skupiska kilku domowych osad – dziś tworzą pełne uroku miasteczka. W 1909 roku dzięki miłościwie panującemu cesarzowi Austro-Węgier, do których w tym czasie należał Południowy Tyrol i Dolomity, wybudowano wybrukowaną drogę, liczącą prawie 100km – zwaną dziś potocznie Szosą Dolomicką. Warto jeszcze wspomnieć o wpływach germańskich* na tamtejszych terenach. Zjednoczenie Włoch nastąpiło dopiero w 1861 roku i sprawa granic pomiędzy Austrią a Włochami toczyła się aż do drugiej połowy XX wieku. Z tego między innymi powodu przez Dolomity przetaczały się liczne wojska, a same góry aż do dzisiaj noszą ślady działań zbrojnych. To stąd te nazwy w dwóch czy trzech językach, a także fakt, że prościej dogadać się tu po niemiecku, aniżeli po angielsku! Ciekawa sprawa 😄
* to dlatego prościej było w knajpie zamówić kiełbachę – ociekający tłuszczem wurst rodem z Germanii, niż wspaniałą Margheritę na cieniutkim cieście! Całe szczęście, że chociaż lody były prawdziwie włoskie i miały smak fior di latte, czyli mojej ulubionej śmietanki 😉
Tyle z historii, chyba, że coś mi się jeszcze przypomni na bieżąco 😄





Te włoskie nazwy – Tofana, Rosetta, Civetta (o Marmoladzie nie wspominając), totalnie nic mi nie mówią, ale brzmią jak słodycze – mascarpone, panna cotta, mów mi więcej, jeszcze więcej cukru na uszy… Tak w ogóle to włoskiego nigdy się nie uczyłam (w końcu to na zachód od Polszy 🤪) i ciekawym odkryciem było, że „C” wymawia się jako „CZ” z śpiewnym zacięciem – przez co wychodzi „Seczeda„, „Czivetta”, „Tre Czime”, itd. To też jest słodkie! No i oczywiście żywa gestykulacja – fajne są te Włochy!
Muszę się czymś z Wami podzielić. Cały tydzień w Dolomitach przeżywałam déjà vu – mianowicie wszędzie, ale to dosłownie WSZĘDZIE widziałam migawki z Gruzji, z Kaukazu. Przejeżdżam przez Wielkie Taury tuż za granicą z Austrią, migają ciemne tunele, poza nimi góry zasnute mgłą – jak Wąwóz Dariali! Tylko tuneli więcej i znacznie dłuższe. Albo Aragwi – lasy we mgle, brakuje pomnika jeleni po prawej stronie przy drodze. O serpentynkach nie wspominając, bo te dolomickie przy gruzińskich zawijasach przed Gudauri wymiękają. 😉 Po czym za dnia zobaczyłam charakterystyczne, pochyłe nieco stożki i aż wykrzyknęłam: Chaukhi! Jakby to nie Chaukhi były „gruzińskiemi Dolomitami”, a wręcz na odwrót – Dolomity były Chaukhi. Oj, zryła mi ta Gruzja banię i to ostro. Nawet nie wiedziałam, że aż w takim stopniu! 😅





Po drodze mija się urokliwe miasteczka, których nazw i tak nie zapamiętałam – drewniane okiennice, ażurowe balkony (niczym w Tbilisi), wszystko bogato ukwiecone, zadbane – piękne jednym słowem! Nie czuć tego gwaru zatłoczonych miast, nikt nie wrzeszczy (jak w Tbilisi)…
Największe hity Dolomitów?
Najbardziej wymarzyłam sobie zobaczyć Secedę. Inspiracje, znalezione na Instagramie sprawdziły się i tym razem 😆 nie sprawdziła się tylko pogoda. Tzn – koneserzy mgieł byliby wniebowzięci, ja – dziecko światła – niekoniecznie. Cóż. Przynajmniej jest po co wracać, tak to zawsze sobie tłumaczę:)
Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był trekking wokół Tre Cime di Lavaredo – symbolu Dolomitów wprost z pocztówek. Pogoda była znakomita, oczopląs we wszystkie strony świata, tam też chętnie bym wróciła raz jeszcze! Ogólnie rzecz ujmując – jest po co wracać w te Dolomity. Przy okazji nic, tylko brać sprzęcicho i ruszać na via ferraty!
Szczególnie urodziwa okazała się jeszcze góra Civetta, co po włosku oznacza sowę. Tak, jedno z najlepszych zdjęć, jakie mi siadło podczas całego wyjazdu, przedstawia właśnie Civettę – widzianą z okolic szczytu Piz Boe. Piękny masyw, faktycznie nieco przedstawiający sowę z rozpostartymi skrzydłami, piękna ściana, Borsuk na sam widok aż miał ciarki.
Ja na większość widoków „z drogi” też miałam ciarki, bo aż mi się w żyłach kotłowało z tego zachwytu.







Wnioski po wycieczce? Całkowicie pozbawione logiki, ale tak to już bywa z uczuciami i emocjami, targającymi mój rudy łeb:
• przepadłam, zakochałam się jak w Kaukazie;
• Dolomity to widokowe Eldorado – to już nawet nie oczopląs, to pierdolec;
• tęsknię za Gruzją jak jasna cholera, wszystko mi ją przypomina, jest to chora miłość, na którą nie ma lekarstwa;
• Tatry i tak są bezapelacyjnie najpiękniejsze. Utwierdzam się w tym za każdym razem, gdy widzę i doświadczam innych pasm górskich.
Amen. Mam nadzieję, że się dobrze czytało!
Dziękuję tym, którzy doczytali do końca! 😍 Ciao!