Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2022

Powoli dobiega końcu 2022 rok. Rok zmiany kodu i jednocześnie rok, w którym szczególnie założyłam sobie realizację celów i spełnianie marzeń. Powiedziałam sobie „działać nade wszystko”. Nie wszystko, co sobie założyłam, się udało, ale i tak muszę przyznać, że za „odhaczone” mogę uznać całkiem sporo. Pomimo wojny na wschodzie, szalejącej inflacji, pomimo niepogody i codziennym przeciwnościom – to był dobry rok i jestem za to bardzo wdzięczna. Góry są moim azylem, lekarstwem na wszelkie zło, cywilizację i uszczerbki na zdrowiu psychicznym. Tak samo jak aparat, najwierniejszy Nikuś świata i książki, bez których nie potrafię żyć.

Tak w skrócie:

Wiosna tego roku była przepiękna, jesień trochę słabsza. Rok był obfity w jabłka, a hordy ślimaków szczęśliwie omijały naszą działkę. W górach spędziłam 60 dni (w tym 6 razy byłam na Babiej), w pogoni za światłem, rzepakiem i w celu dotlenienia szarych komórek przejechałam jakieś 932 km na rowerze (po wszystkich okolicznych górkach, pagórkach i na przełaj off-road’em), kilometrów na nogach nie zliczę w żaden sposób, przeczytałam 41 książek. Wróciłam do Gruzji, pobiłam rekord wejścia na Babią Górę (co było moim postanowieniem noworocznym – udało się to zrobić w 57 minut), pierwszy raz pojechałam w Bieszczady, odwiedziłam Mediolan i Barcelonę (tym samym odhaczając swój 24 kraj – o tym grudniowym, urodzinowym wypadzie napiszę w osobnej notce, jak się już nieco pozbieram). Nadrobiłam nieco deficyt lotów samolotem, których tak bardzo mi brakowało przez ostatnie dwa lata, miałam nawet okazję zobaczyć widomo Brockenu, które złapało lądujący samolot. Nawiasem mówiąc, w tym roku odblokowałam swą klątwę Brockenów w górach i jestem już bezpieczna. Poza tym wreszcie byłam na wschodzie słońca na Rysach, w końcu pojechałam na Ochodzitą, o których to rzeczach tyle już mówiłam, a nic w związku z tym nie robiłam. Wzięłam Ewelinę na Orlą Perć, przechodząc jej 2/3 (odcinek Skrajny Granat-Krzyżne był wtedy w remoncie, więc zostanie dla Ewe jako deser na przyszły rok 😉 ), przeszłyśmy razem babiogórską Perć Akademików, pokazałam jej wreszcie obiecaną huśtawkę pod Tokarnią i magiczny wschód słońca na Wysokim Wierchu. Miałam kolejne dwie prelekcje o Gruzji, sprzedawałam kolejną już edycję kalendarza rodem z Krainy Czarów, wygrałam w konkursie „Talenty 2022” w Wadowickim Centrum Kultury.

Nie udał się ani wyjazd do Kirgistanu, ani do Nepalu, ani wejście na Gerlach – zdarza się, nie zawsze ma się to, co by się chciało, czasem plany krzyżuje brak czasu, często brak pieniędzy, a w tym pierwszym przypadku plany mocno pokrzyżowała wojna na Ukrainie. To tak jak z Koleją Transsyberyjską – cieszę się, że przynajmniej w Moskwie i Piterze byłam i 4 razy na samiuśkim wierchu Elbrusa – bo teraz zapewne jeszcze długo nie będzie to rzecz prosta do zrealizowania. Transsib będzie czekał dalej, na lepsze czasy. Albo na kolejne życie. 😉

Czytałam ostatnio, że człowiek pamięta to wszystko, co wyróżnia się i budzi emocje – to, co jest zwyczajne i mało ekscytujące, chociażby mycie zębów i kolejny „taki sam dzień w pracy” lądują we wspomnieniach zbiorowych. Po prostu „jedno z wielu/jedno i to samo mycie zębów”. Dlatego trzeba żyć tak, by jak najwięcej wspomnień lądowało poza ten wspólny zbiór. Trzeba jeździć na rowerze, pędzić na wschód słońca, zarywać nocki na te wschody, gonić światło, trzeba podróżować za wszelką cenę, nawet jeżeli wiąże się to z miłymi lub mniej przygodami. Trzeba, bo jutro znowu może przyjść pandemia, wojna, kryzys, apokalipsa i Bóg jeden wie co jeszcze. Albo jutra może wcale nie być – jak dla wielu Ukraińców, którym w tym roku zawalił się świat.

Tradycyjnie – nie mam najlepszego zdjęcia roku 2022. Jest to wybór czysto subiektywny, wiąże się z moimi wrażeniami, emocjami i przeżyciami, które zawsze chcę, ale nie zawsze udaje się przekazać. Nie robię już tysiąca zdjęć z jednej wycieczki, wszystkiemu, co popadnie. Stawiam na jakość. Jak powiedział jakiś mądry człowiek: „Jeżeli nie czujesz nic w tym na co patrzysz, nigdy nie uda ci się sprawić, aby ludzie patrząc na twoje zdjęcia cokolwiek odczuwali„. Dlatego myślę nad tym, co robię i za każdym razem chcę czuć, że to, co właśnie w tym momencie robię ma sens, który uda się Wam przekazać. Kolorowe podsumowanie roku 2022 w kilkunastu fotografiach przed Wami:

Wszystko to plony moich Dzikich Wojaży – tysiące wydeptanych kroków, gonitwy za światłem, ciągłym byciem w drodze. Włożyłam w te zdjęcia całe swe serce, mam nadzieję, że się Wam podobają! ❤️

Postanowienia i cele na Nowy Rok?

Dalej realizować pomysły, jakie spontanicznie rodzą się w mojej rudej głowie, iść za głosem serca, bo to zawsze się sprawdza.

Poza tym? Stawiam sobie jeden cel, bo niczego innego już nie jestem pewna, a czipsy i tak nadal będę żreć i tak. Challenge accepted: wejść na Babią w mniej niż 55 minut lub zrobić sobie czasówkę Percią Akademików, a następnie pobić swój własny rekord 😆 No co, ludzie po trzydziestce nadal są w formie! Nie odpuszczam, ma być ogień! Dzikie wojaże – niech się kręcą!

Wypijmy za ten odchodzący rok, za każdy promień słońca i za ten Nowy, co już czeka – by przyniósł same dobre chwile!

Życzę Wam z całego serca, byście z nadzieją patrzyli na to, co przed nami. Nauczcie się czerpać radość z małych rzeczy, jakie przynosi dzień codzienny! Tak, by tych drobnych, wyróżniających się chwil w życiu pamiętać jak najwięcej. Życzę Wam też – jak zawsze! – dużo szczęścia, bo ludzie na Titanicu byli zdrowi i na nic im się to nie przydało. Do siego roku!!

PS. 81 dni do wiosny. Chyba mogę zacząć odliczać. ❤️

Dzikie wojaże

Choczalada! Gruzja ’22, odsłona 2 – Swanetia*.

*Pisane pod lekkim wpływem domowego saperavi wprost z bazaru w Kutaisi

Na środę, czyli tak właściwie piąty dzień naszego pobytu w Gruzji zaplanowałyśmy całodzienny przejazd z Tbilisi do Mestii, do Swanetii, gdzie miałyśmy spędzić resztę naszego wypadu. Skutki pandemii – na pewniaka planowałam (nie planując), jak za „starych dobrych czasów” pociągiem nocnym pojechać z Tbilisi do Zugdidi, by z samiutkiego ranka złapać busa do Mestii i bladym przedpołudniem być na miejscu, by najlepiej od razu pocisnąć w góry. Dupa blada. W Gruzji jednym z pandemicznych obostrzeń była godzina policyjna, przez co pociągi nocne zostały zlikwidowane – i dotychczas nie zostały przywrócone (maj jeszcze nie jest turystycznym szczytem sezonu…), co pokrzyżowało moje plany i dlatego chcąc dostać się do stolicy Swanetii, najpiękniejszego moim zdaniem rejonu Gruzji, musiałyśmy przed 7 rano upolować marszrutkę z Tbilisi. Czekało nas 11 upojnych godzin drogi.

Ale zanim o tym opowiem (bo warto…) to dwa słowa o pamięci, która siedzi w zakamarkach mojego rudego mózgu i jak wspominałam już poprzednio, ma się całkiem dobrze. Tak w ogóle to uświadomiłam sobie, jak wiele gruzińskich słów nadal pamiętam! Oczywiście, są to słowa podstawowe, totalny basic, ale ich użycie ma skutek natychmiastowego uśmiechu na twarzy każdego Gruzina, a co za tym idzie – otwarcie każdego gruzińskiego serca. Gdybym tylko nie byłą takim roztrzepanym leniem, to mogłabym się kształcić i uczyć gruzińskiego ot tak, hobbystycznie. Ale po co, przecież nie mam czasu 😆 wystarcza więc to, co się sama nauczyłam i dobra pamięć.

Na dworcu byłyśmy już przed 6:20. Jeszcze nigdy nie jechałam pierwszym możliwym metrem, ale jak to w Gruzji bywa – tam ogólnie jest dużo szans robić coś po raz pierwszy w życiu 😆 okazało się, że marszrutka zapełniła się pół na pół – ośmioro turystów (Polska, Czechy, Szwajcaria i Francja) i tyle samo lokalnego kolorytu Gruzinów. Przez 11 godzin drogi zdążyliśmy się zintegrować – częstowali nas jedzeniem, kupili lody, na kolejnym przystanku po energetyku, a skończyło się na piwku i chaczapuri. Zanim jednak wyruszyliśmy, trzeba było upchać bagaże. A tych było… dużo. Z Tbilisi do Mestii prócz plecaków „turystów” jechały opony (wielkości tych do traktora lub jakiegoś innego kamaza), a także pralka i…

Popatrzcie teraz na zdjęcie i zastanówcie się:

co takiego jest w torbie?

co takiego jest w torbie, położonej na ziemi, nad którą stoi sześciu gruzińskich chłopa? Quiz:

  1. Miliony monet
  2. Wino
  3. Szczeniaczek
  4. Czacza

Ja nie zgadłam. Prawidłowa odpowiedź wygląda tak:

Piesek

No kurde. Trzeba mieć gruziński łeb, żeby wpaść na to, by z Tbilisi wieźć małego pieska w torbie do Mestii. Oczywiście o tym, że piesek chce się wysikać lub napić na postojach, myśleli turyści z Czech, a nie oni. Szczegół. Rozumem czasem nie ogarniesz 😉 albo i zazwyczaj.

Zatrzymałam się na upychaniu bagaży. Wiecie, gdzie jechał mój plecak? Na dachu marszrutki. Ewelina z przerażeniem w oczach spojrzała, jak zostaje przywiązywany linami obok opon, pralki i innych plecaków oraz walizek. A nie spadnie? Nie zmoknie, jakby padało? Ja tak tylko spojrzałam ze stoickim spokojem, westchnęłam i stwierdziłam: Spoko, Gruzja. Wiedzą, co robią. Pomyślałam sobie jedynie o tym, czy dobrze zakręciłam czaczę, którą dzień wcześniej (po uprzedniej degustacji) nabyłam na bazarze na Didube – szkoda by było, smaczna była. Logistyka pakowania trochę tych biednych Gruzinów przerastała, upychali te bagaże chyba z godzinę, kręcili się, wchodzili na dach, schodzili, znowu kręcili jak wrzody w gaciach, ale koniec końców, oczywiście z opóźnieniem (bo jakby inaczej…) koło 8 wyjechaliśmy w drogę do Mestii. Przerwa na siku i jedzenie średnio co 2,5 godziny, także zazwyczaj wyrywało to ze snu albo przemyśleń – w najmniej oczekiwanym punkcie. Mam wrażenie, że czasami Gruzini są jak dzieci. Wstanie który, powie coś kierowcy, ten staje na pierwszym lepszym kraju drogi, tamten gdzieś wybiega i wraca po chwili, po czym sytuacja taka powtarza się notorycznie. Spoko, Gruzja. Wiedzą, co robią 😝

Logistyka upychania bagaży

Jedziemy tak, jedziemy, jeden starszy Gruzin, mówiący jako tako po rosyjsku (normalnie niekwestionowany lider wyprawy!) ogłasza, że właśnie przekroczyliśmy granicę Megrelii i Swanetii. Zarządza postój w knajpie, kupuje każdemu po piwie, ale wcześniej gdzieś dzwoni. Swoim zwyczajem słucham, nic nie kapuję, ale samo brzmienie mnie ciekawi, wyłapuję jednak jedno słowo, na samym początku rozmowy, przez które po prostu popadam w stupor. CHOCZALADA! Blablablala-bla. Choczalada, choczalada – grzebię sobie w pamięci, znam to słowo, pięknie brzmi, choczalada, gdzie ja jestem, co ja robię… Mam, wiem! Eureka! Choczalada to nic innego, jak „dzień dobry” w języku swańskim! Witamy w Swanetii!

Swanetia skradła moje serce już podczas pierwszego wyjazdu do Gruzji, w 2016 roku. Ten wysokogórski region ze względu na liczne zabytkowe cerkwie i wieże obronne (po gruzińsku koszki) oraz wyjątkową kulturę i silnie kultywowaną tradycję swańskich górali z krwi i kości został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Cały czas powtarzałam Ewelinie, że Kazbegi jest ładne, Kazbek robi wrażenie, ale dopiero jak zobaczy Swanetię, to przepadnie. Ostatniego dnia wyjazdu przyznała mi rację. 😉  Nie wiem, co ta kraina ma w sobie takiego, że przyciąga i niesamowicie hipnotyzuje. Może to lasy, ostre szczyty i całe górskie pasma, dzika przestrzeń, zadbane obejścia i porządek – czyli na dobrą sprawę wszystko to, czego jakoś tak brakuje czasem w Kazbegi. Niby ciągle to jedna i ta sama Gruzja, ale taka inna, która ciągle zachwyca, za każdym razem.

Swanetia, ze względu na swoje górskie i trudno dostępne położenie przez lata była odizolowana od Gruzji. Wiele autonomicznych tradycji zachowało się po dziś dzień, czego głównym przykładem może być chociażby język swański – całkowicie odrębny, do niczego niepodobny, w codziennym użyciu.  Wspominałam, że „Dzień dobry” to „choczalada”, a dzięki naszemu gospodarzowi i przyjacielowi – Merabowi, dowiedziałam się jeszcze, że „dobranoc” to dźwięczne „choczalet” 💚 póki co dwa słowa w svanuri mi wystarczą, następnym razem poznam ich więcej 😉

Jakoś ciężko to sobie wyobrazić, że 20-30 lat temu w Swanetii władzę sprawowała mafia, której główną zasadą, jaką się kierowała była zemsta rodowa i porywanie ludzi dla okupu. A może to tylko część mitu, legendy o swańskich góralach? Dziś w Mestii, stolicy regionu, jest porządek, hotele w stylu zakopiańskim, masa przytulnych knajpek, a ludzie są… No właśnie. Są tacy inni – niby górale z krwi i kości, a tacy inni – uśmiechnięci, otwarci, energiczni. Chyba, że po prostu jestem jakaś spaczona po całym sezonie, zbyt wielu ludzi spotkałam i każdy przejaw odbiegający od normy był dla mnie zaskoczeniem, to też możliwe…

Kilka ciekawostek:

  • Dawno temu w każdym swańskim domu stał tron, na którym siadał tylko gospodarz.
  • Swanetia – kraina tysiąca wież. Do dziś przetrwała zaledwie garstka, ale i tak stosunkowo dużo – w końcu to niemalże 1000 lat. Są dwa typy wież – mieszkalne, kilkupiętrowe i obronne strażnice – to zazwyczaj te samotne, których głównym celem było informowanie o nadejściu wroga. Choć tak naprawdę nikt nie wie po co i dlaczego – główną zagadką ich budowli jest chociażby brak okien, z których można by cokolwiek obserwować.  i żyć w nich ciężko, bo ani pieca, ani komina… dlatego swańskie wieże to zagwodzka. W Mestii wież zostało koło 40 – głównie mieszkalno-prestiżowych – przez wieki należały one do bogatych lokalnych klanów.
  • W całej Swanetii znajduje się aż 299 lodowców.
  • Drogę do Mestii wybudowano dopiero w 1935 roku.
  • Swańska tradycja nakazuje  wypić nie mniej niż trzy kieliszki. Oczywiście najlepiej czaczy. Gdy wszystkie kieliszki się stukają, Swanowie z radością wołają: buczki buczki! Cokolwiek to oznacza.
  • Szchara (5193m n.p.m.) to najwyższa góra Gruzji i trzeci co do wielkości szczyt całego Kaukazu. „Shkhara” – to po swańsku szczelina. Po gruzińsku „shkhara” to cyfra 9 – stąd często można usłyszeć, że Szchara ma 9 wierzchołków, co nie jest prawdą, bo jest to masyw. Z jej lodowców bierze początek rzeka Inguri.
  • „Matterhorn Kaukazu”, schronienie bogini łowów Dali, „Wiedźma” to tylko niektóre nazwy dwuwierzchołkowej Uszby,  jednej z najbardziej charakterystycznych i najtrudniejszych gór całego Kaukazu. Na szczycie, wedle miejscowych podań, odbywały się sabaty czarownic. Brzmi zachęcająco.*

*pisałam o tym w tej notce: https://agawielinska.wordpress.com/2018/11/07/swanetia/

Po 11 godzinach wysiadłyśmy w Mestii. Plecak dojechał w całości, nic nie wypadło, ani (co ważniejsze) nie wylał się żaden cenny trunek, kupiony dzień wcześniej na bazarze na Didube. Uf. Dobrze jest mieć znajomości – przekonałam się o tym po raz kolejny. 😉Kilka dni wcześniej napisałam do Meraba, u którego nocowałam już dwa razy, będąc w Mestii z Anią.

Hej, będę w Mestii, masz miejsce, czy szukać czegoś na bookingu?

No jasne, że wpadaj! Pamiętasz, gdzie mieszkam?”

Znowu poczułam się, jak u siebie 😆 Co lepsze – wieczorem wyszliśmy z Merabem „na miasto”, zaglądając po drodze w kilka miejsc (Mebo koniecznie musiał się przywitać). Okazało się, że od ostatniego razu rudą Agę pamiętało pół Mestii, a gdybym pobyła tam jeszcze ze dwa tygodnie, na pewno zapamiętałoby mnie drugie pół 😝 nie mam szans być incognito! Wiosna okazała się być w dużo bardziej zaawansowanym stadium, aniżeli w Kazbegi, mogłam się więc cieszyć soczystą zieloną trawką w dolinach i potęgą śniegu wyżej w górach, wąchałam żółte kwiaty azalii i zachwycałam się na każdym kroku.

Na śniadanie owsianka, kubek kwaśnego mleka i herbata z miodem na tarasie z widokiem na idealną piramidę Tetnuldi – tak to ja mogę się odżywiać! I tak żyć, chociaż w czasie urlopu 😉 Trwa ładowanie baterii….

Tetnuldi z tarasu u Meraba

Swanetia ma niesamowity potencjał trekkingowy, jednak tego roku w Gruzji, podobnie jak w Polsce, wiosna przyszła późno, dlatego wiele miejsc było po prostu nieodstępne końcem maja, kiedy tam byłyśmy. Rzut okiem na ilość śniegu szybko zweryfikował plany. 😉 Nie oznacza jednak, że nie było gdzie chodzić – co to, to absolutnie nie! Kozica Agusia zawsze coś wykmini! (na nieszczęście dla wielbicieli polanek i leżakowania, takich jak chociażby Ewelina…)

Na następny dzień po przyjeździe do Mestii zaplanowałam „lajtowy trekking na rozruszanie” – wyjście na Zuruldi. Tak w ogóle to można wjechać tam kolejką, ale po co!

Cóż, „lajtowy trekking” trochę się wydłużył w czasie i przestrzeni, ale to jest właśnie to, co lisiczki i koziczki lubią najbardziej 😆 Oczywiście, jak to w Gruzji bywa, o czym przekonałam się już niejednokrotnie, okazało się, że COŚ, co na mapie wygląda jak szlak, w rzeczywistości niekoniecznie nim jest. Albo jest po prostu bardzo umowny – na przykład obecnie płynie nim rzeka. Bywa. Całe szczęście robotę robi bezlimitnyj intierniet w teliefonie 😆 (BTW, polecam sieć Magti: sim kartę za 3 lari i internet bez limitu na 7 dni za 7 lari. W górach śmiga koncertowo!)

Gdy wyszłyśmy ponad granicę lasu, ukazała się… Uszba! W sumie to miałam jeden bardzo ważny powód powrotu do Swanetii. Taki bardzo prozaiczny – stęskniłam się za widokiem najpiękniejszej góry na całym Kaukazie, tamtejszego Matterhornu, mojej Wiedźmy Kaukaskiej – Uszby! Przez dwa lata wodziłam za nią oczyma z różnych perspektyw, a już najwięcej ze zboczy Elbrusa – pod różnym kątem, z różnych perspektyw, o różnych porach dnia i światła – bez znudzenia, za każdym razem wpatrywałam się w tą jedną jedyną górę, jak urzeczona i zaczarowana. Po czym minęło kolejne 2,5 roku, gdy jej nie widziałam. Tym razem bardzo też chciałam, żeby i Ewelina mogła zobaczyć Uszbę i jej diabelskie różki. Zdjęcia zdjęciami, ale zobaczyć na żywo… I znowu takie szczęście, jak z Kazbekiem! Przecież mogło padać, Uszba mogła się schować za chmurami, a tu taka żyleta, petarda przez cały czas… Oo, jak dobrze Cię widzieć…

Kolejnego dnia  wybierałyśmy się do Uszguli – najwyżej położonej wioski w Europie. Wieczorem Merab zadzwonił do jednego ze swoich kuzynów (nie wiem jednak jakiego stopnia pokrewieństwa – czy rzeczywistego? Tam przecież wszyscy są Braćmi lub ewentualnie właśnie Kuzynami 😁 ) i zapytał, czy nie jedzie z turystami. Akurat jechał – jego ojciec Wołodia – przemiły gość! Bojcyliśmy całą drogę, a turyści z Izraela i Słowacji tylko się przysłuchiwali. Oczywiście parę razy padło: „Aga, a weź im to przetłumacz”, ale potem odpuścił. Wiele ciekawostek mi opowiedział.

Wiedźma Aga, siedząc rano na tarasie: o, jak bezchmurnie!

5 minut później Tetnuldi zakryła chmura.

Wołodia też na to zwrócił uwagę: „Patrz! Jak Tetnudli ubiera czapkę, to do dwóch dni pójdzie deszcz, to pewne”. Miał rację, ale nam i tak się udało, bo deszcz poszedł już samym wieczorem 😉

Miło było wrócić do Uszguli! (Matko Bosko, gdzie tu było niemiło wrócić…?!) Ściana Szchary, najwyższej góry Gruzji zrobiła na Ewelinie oszałamiające wrażenie, za to sama wioska została przez nią określona jako „późne średniowiecze”. Cóż, zbyt wiele się nie pomyliła. Śniegu jeszcze co nie miara, także trekking aż do samego jęzora lodowca nie był możliwy, z resztą czasu też nie było zbyt wiele. Byłyśmy świadkiem żywej reakcji Słowaków na widok Szchary, którzy jechali z nami w busiku: „Wow! Przecież to prawie takie nasze dwa Gerlaszki!” Jakby nie patrzeć – mieli rację – Szchara ma prawie 5200m 😉

Przed odjazdem obiad w lokalnej knajpie – Ewelina podczas pobytu w Gruzji stałą się fanem sałatki krabowej i jadła by ją na każdym kroku, na zmianę z chinkali, a ja znowu stęskniłam się za smakiem najbardziej sztampowej sałatki całego Kaukazu, czyli „ogórki-pomidory”.

W Swanetii jeszcze raz zwróciłam Ewelinie uwagę na to, by za bardzo nie przyciągała wzroku Swanów, zbitych w kupkę i taktycznie obserwujących otoczenie. „BO CIĘ PORWĄ!” uprzedzałam, na co Ewelina odparowała: „Tak, a Ty z pijanymi gadkę ciągniesz!” Merab potem się śmiał, że traktuję ją jak mamuśka i tym samym pozbawiłam jej najlepszej atrakcji Gruzji, czyli „dawaj paguljajem” („chodź, zabawimy się”) 😜 Pojedzie sama, bez starszej siostry, to będzie doświadczać, ile dusza zapragnie 😅 Uświadomiłam sobie jednak, jak łatwo podbić serca Swanów. Gadam po rosyjsku, ale każdą rozmowę zaczynam od uśmiechu i dźwięcznego „choczalada!”. Odpowiedzią jest gwar i ich uśmiech od ucha do ucha. Potem można kontynuować z konkretami. 😉 Ale ja to ja.

Ewelina miała jednak tego przedsmak, jak na trasie pod Szcharę mijał nas na koniu młodziutki Swan. Mijając nas, taktycznie zwolnił, a potem zatrzymał się i obrócił. Choczalada-choczalada, widać, że po angielsku ni-chu-hu, po rosyjsku trzy słowa na krzyż, ale wpatrzony jak w obrazek, jak ciele na malowane wrota i jeszcze chwila, a chętnie zaproponowałby jakiś „horse riding” czy coś w tym stylu. O matko, jak pięknie było być obserwatorem i przyglądać się temu z boku!

Konie pod Szcharą

Na następny dzień, czyli na trzeci pobytu w Swanetii, wybrałyśmy się z Merabem na Jeziora Koruldi. Troszkę było mi żal, że są przykryte jeszcze dość grubą śniegową pierzynką, ale w każdym razie szlak tam jest bardzo przyjemny, a widoki zacne. Z resztą – z widokiem na Uszbę przed sobą wszystko wygląda zacnie, a nogi same Cię niosą! Dogrzało nam wtedy nieziemsko, więc popołudnie spędziłyśmy leniwie, siedząc na tarasie i popijając kwaśne mleko, a Wołodia miał rację – wieczorem zaczął padać deszcz. 

Za to kolejny poranek znowu był piękny! Tetnuldi zrzuciło czapkę, trochę więc bez planu, a trochę tak przypadkiem znowu poszłyśmy w stronę Zuruldi, gdzie byłyśmy pierwszego dnia i po pewnym czasie odbiłyśmy w stronę Heshkili, skąd odkrywa się przepiękny widok na jeszcze inny fragment gór Kaukazu – masyw Lajli. Łąki pełne drobnych, wiosennych kwiatów w otoczeniu tych zaśnieżonych kolosów robią niesamowite wrażenie! Chłonęłam te widoki, by się napatrzeć. Tak w ogóle to stwierdziłam, że wiosnę roku 2022 przeżywałam trzykrotnie – pierwszy raz u siebie w Witanowicach, potem w Pieninach, gdzie znów byłam na etapie kwitnących jabłoni, a potem raz jeszcze powtórka z rozrywki w Gruzji.

Kwitnąca łąka z widokiem na Lajlę

Zaszłyśmy więc sobie elegancko, ludzi na szczycie jak mrówków, ale wszyscy wjechali tutaj autami. Traf chciał, że spotkałyśmy znajomą twarz – Giorgiego, syna Wołodii, z grupą z Japonii. Oczywiście choczalada-choczalada, ooo, Agnieszka, jak miło i te sprawy i całkowicie poważne pytanie – „Wy tak na serio przyszłyście tu na nogach?” On zdziwiony, ja zdziwiona – no tak, a jak, a dlaczego inaczej… Ja nie rozumiem tych jadących autem, on nie rozumie tych idących na nogach – no nie przeskoczy tej bariery niezrozumienia! 😁 Miałyśmy ciekawą sytuację, bo para Japończyków słyszała, jak rozmawiałam z Gio po rosyjsku i łamanym angielskim pyta: RASZJA, RASZJA? Ja mówię, że nie, Poland, a oni swoje, z takim lekkim oburzeniem – Raszja in Poland? Nie, czyste Poloki, ale ciężko im było przegadać, że to, że mówię po rosyjsku, nic nie oznacza. Btw – nie spotkałam się z żadnym przejawem tego, że Gruzini po agresji Rosji na Ukrainę nie chcieliby rozmawiać ze mną po rosyjsku. Jest to dla nich w dalszym ciągu język, zapewniający w miarę swobodną komunikację z całym gronem turystów, z którymi nie potrafiliby porozumieć się w żadnym innym języku. Nadal uważam i mam na to masę potwierdzeń, że rosyjski w Gruzji (i ogólnie na Kaukazie – czy to w Armenii, czy w Azerbejdżanie, o Elbrusie nie wspominając) – po prostu ratuje dupę. Byłam świadkiem, jak jadąc marszrutką kierowca zakomunikował pół godziny przerwy – biedny chłopak z Niemiec nie rozumiał ni w ząb i dopiero musiałam mu ten prosty komunikat przetłumaczyć, bo totalnie nie wiedział, co się dzieje.

Wszystko co dobre kiedyś się kończy i w poniedziałek z samego rana przyszło nam się zwijać i łapać marszrutkę do Kutaisi, skąd we wtorek miałyśmy samolot. Jeśli ktoś jest zdania, że miasto Kutaisi jest warte odwiedzenia, chętnie wejdę z nim w głęboką polemikę, bowiem po raz kolejny przekonałam się, że prócz fontanny Argonautów w centrum nie ma tam totalnie nic, wartego zobaczenia. Porażka! Nie dość, że dzikie tłumy, to gorąco jak diabli, po przyjemnym górskim chłodku i lekkim wiaterku nie zostało nawet wspomnienie, od razu źle się zaczęłam czuć, z tymi wielkimi plecakami idąc z dworca – no dramat. Potem ostatni shopping (uzupełnienie trunków i innych souvenirów..), w knajpie zamówiłyśmy sobie chaczapuri adżarskie (Kutaisi dość blisko od morza, więc stwierdziłam, że będzie smakować dobrze i tak też było) – potwierdziła się zasada, że jedno adżarskie na rok smakuje wyśmienicie, ale więcej to już przesada 😁 i to chaczapuri w sumie było najlepszą rzeczą tego dnia w Kutaisi. Resztę dnia spędziłam na upychaniu rzeczy w plecaku – grunt to dobra logistyka! I ogólnie wtedy poczułam, że jestem już zmęczona Gruzinami i przypomniałam sobie, dlaczego czasami doprowadzali mnie do nerwicy. To był znak, że trzeba wracać 😆

We wtorek o 12:20 miałyśmy lot, jechałyśmy na lotnisko Georgian Busem (który spóźnił się pół godziny i zdążył przyprawić mnie o palpitacje serca, bo już miałam wizję, że się spóźnimy, a za nic w świecie nie chciałam dać zarobić chciwym i pazernym taksówkarzom ZA JEDYNE 20 EURO) – na wszystko jednak zdążyłyśmy, bo chaos na lotnisku, związany z czterema odlotami w niemalże identycznym czasie definitywnie przerósł obsługę. Taaak, Gruzja w pełnej krasie! Miałam za to niesamowite spotkanie, bo spotkałam znajomego – Janusza z Rescue, uczącego Gruzinów – nie widzieliśmy się od września 2019, po czym okazało się, że lecimy razem jednym samolotem! Świat jest mały, przekonałam się po raz kolejny 😆 Janusz spędził w Gruzji znacznie więcej czasu niż ja (a i ja przecież spędziłam niemało…), więc jego stoicki spokój działał kojąco na moją nerwicę i migającą myśl – nie zdążymy, samolot odleci bez nas. Oczywiście jednak zdążyliśmy, samolot i tak miał godzinę opóźnienia, przed startem jakiś Gruzin zatrzasnął się w kiblu, co jeszcze wstrzymało start, ale w końcu się udało – alleluja! Dobrze było lecieć do Gruzji, ale dobrze i było wrócić do domu – to jest chyba najpiękniejsze w podróżowaniu! DOBRZE WRACAĆ – pod każdym względem! Gdy z okien samolotu zobaczyłam stawy, pomyślałam, że to Dolina Karpia, czasowo to pasowało i pomyślałam – jestem w domu! A jutro do pracy 😆

Podsumowując:

Stwierdziłam, że jak następnym razem będę jechać do Gruzji, to już tylko do Swanetii. Pewien rozdział zamknięty definitywnie, ale jak to mawia Sapkowski – coś się kończy, coś się zaczyna. A w dobre miejsca wracać zawsze dobrze.

W Gruzji, przez 10 dni, codziennie robiłyśmy średnio 14,7 km (22 000 kroków) 🤙

Ewelina przestała bać się psów! Żaden Kaukaz ani Biszkopt jej niestraszny! 😉 oczywiście nacji gruzińskiej, bo z polskiej lubi tylko pinczera Tapsona! 😉

Marszrutka Tbilisi-Kazbegi z dworca Didube, pierwsza o 8 rano, 15 lari

Tbilisi-Mestia start 7:00 z placu przy Dworcu Kolejowym (metro Sadguris Moedani), koszt 50 lari za osobę, w drodze około 10-11 godzin 😉

Marszrutka Mestia-Kutaisi, start 8:00 z centrum, koszt 35 lari za osobę, w drodze około 5-6 godzin.

Drukowanie kart pokładowych na lotnisku nie było potrzebne, swoje w kolejce i tak każdy musi odstać (chaos do potęgi). W maseczkach nikt nie chodził, teraz nie potrzeba już nawet zaświadczeń o szczepieniu.

PS. Gratuluję tym, którzy dobrnęli do końca – chylę nisko czoło, bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam, popijając Wasze zdrówko resztką saperavi z bazaru w Kutaisi!

Znajdź co najmniej dwie Wiedźmy 😉
Dzikie wojaże

Lubię wracać tam, gdzie byłam. Gruzja ’22

„Lubię wracać w strony, które znam
Po wspomnienia zostawione tam
By się przejrzeć w nich, odnaleźć w nich…”

Takie słowa piosenki Zbigniewa Wodeckiego siedzą mi w głowie, gdy zasiadam do spisywania refleksji na temat Gruzji, z której niedawno wróciłam. Wróciłam i nie mogę się pozbierać. 😄

Nie było mnie tam ponad 2,5 roku – tak właściwie to całe 950 dni. Aż się sama dziwię, że to aż tyle czasu! Pamiętam, jak po tych 7 miesiącach, spędzonych w Gruzji w 2019 roku, bardzo chciałam już wracać do domu. Wszystko, co gruzińskie, wyłaziło mi uszami i miałam serdecznie dość. Przesyt. Musiało minąć trochę, zanim to sobie przetrawiłam i poukładałam, by wrócić tam z radością i czerpać przyjemność. Przeczytałam ostatnio dobre zdanie Wojciecha Góreckiego, świetnego reportażysty, którego konikiem jest właśnie Kaukaz (polecam z całego serca tzw. „Trylogię Kaukaską”!):

„Gdy pobyt w jakimś kraju się przedłuża, można wpaść w pułapkę utraty dystansu lub zbytni krytycyzm. Dopiero upływający czas, który pozwala przetrawić te przeżycia i wspomnienia, zamknąć burzliwe etapy zbytniej fascynacji i niepotrzebnej irytacji, umożliwia podjęcie próby w miarę wyważonego opisu”.

Ot co, kropka w kropkę moje doświadczenia i odczucia!

Jednym z argumentów konieczności powrotu do Gruzji (sic!) był powrót po torbę z moimi rzeczami, pozostawionymi w Kazbegi. Śmiałam się, że może myszy nie zjadły przez te 2,5 roku, rzeczywistość na miejscu okazała się jednak zgoła inna, bo torba i rzeczy „uległy awarii i poszły do śmieci”, jak powiedział mi Nika. Ah tak, Gruzja. Roześmiałam się, taki to przewrotny los i przecież czego innego w swoim przypałowym życiu mogłam się spodziewać? Że odbiorę rzeczy po 31 miesiącach, całe i zdrowe? Może jeszcze nadające się do jedzenia 😂 A takiego wała, noł łej! Ale argument był dobry, przekonywujący – przynajmniej mnie.

Tuż przed wylotem z Polski zapytałam Keti, Gruzinkę z biura Mountain Freaks, czy da radę zadzwonić do Tamriko i zarezerwować mi nocleg w Kazbegi. Gdy usłyszałam, że Tamriko powiedziała, że dla mnie miejsce znajdzie zawsze, zrobiło mi się tak ciepło na sercu, że aż się wzruszyłam.

Cały tydzień przed wylotem chodziłam jak rozedrgany paralityk, tak bardzo nie mogłam się doczekać. Oczywiście na lotnisku nie obyło się bez przebojów, od razu wiadome było, gdzie lecimy. Dzikie tłumy Gruzinów, przepychających się z tobołami, jakby samolot miał wyruszyć bez nich. Norma – po prostu trzeba się było uzbroić w cierpliwość i przestawić na czas GMG*. Z prawie dwugodzinnym opóźnieniem wylądowałyśmy w Kutaisi, tego samego dnia dostałyśmy się do Tbilisi, tam nocka i na następny dzień, pierwszą marszrutką ruszyłyśmy do Kazbegi.

*georgian maybe time 😅

Nakreśliłam Ewelinie na szybko główne zasady, panujące w Gruzji. I poleciłam, że najlepiej, żeby nie nawiązywała kontaktu wzrokowego z żadnymi Gruzinami i się do nich nie uśmiechała, jeśli chce mieć spokój i nie być porwaną 😉 Ale za to największy HIT! Co najmniej kilka osób myślało, że Ewelina jest moją córką… Jeszcze nigdy w życiu chyba nie poczułam się tak staro! No więc jej matkowałam, jak przystało!

O matko, jakie to było niesamowite uczucie – wrócić! Co najlepsze – okazało się, że pamięć, nawet po takim czasie mnie nie zawodziła. Znajome uliczki, przejścia – tędy na Stare Miasto, tutaj na drugą stronę rzeki… Nawet na dworcu Didube, z którego odjeżdżają busy do Kazbegi – przebrnęłam przez tłum nawołujących taksówkarzy i jak po omacku trafiłam centralnie pod marszrutkę. Tyle razy pokonywałam drogę z Tbilisi do Kazbegi, że cóż – nawet, jeżeli pamięć była przykurzona, to ma się jednak to we krwi.

Z jakimś takim wewnętrznym spokojem, wracając jakby do siebie, jadę przez te gruzińskie wertepy. I tylko zachwyt w oczach Eweliny przypomina mi mój zachwyt sprzed kilku lat i mój pierwszy przejazd Gruzińską Drogą Wojenną na trasie z Tbilisi do Kazbegi. I że naprawdę ciągle i nieustannie JEST SIĘ CZYM ZACHWYCAĆ, ile razy bym tamtej trasy nie pokonywała (rachubę już dawno straciłam). Zdumiewa mnie tylko cisza w marszrutce – żadnej ruskiej popsy, żadnych gruzińskich pieśni? Jakoś się wyciszyła ta Gruzja po pandemii…. 😉 Jadę więc w ciszy, nawet książki nie wyciągam, chłonę drogę, wspominam, napawam się. „Czerpię energię z ruchu: z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów” – jak to pisała Olga Tokarczuk w „Biegunach”.

W niedzielę przyjechałyśmy do Kazbegi. Ewelina miała niesamowite szczęście – pierwszy raz w Kazbegi i od razu taka żyleta – Kazbek po samiutki czubek jak na dłoni! Cześć, Mkinvartsveri, jak dobrze Cię widzieć… O jak dobrze Cię widzieć… – to już powtarzałam, nucąc w takt piosenki 😉 Herbaty i posiłku w Gruzji się nie odmawia, więc jak najszybciej udało nam się zebrać, od razu wyruszyłyśmy w trasę – korzystając z dobrej pogody. Najlepsze – hit po prostu – idziemy z plecakami przez centrum do Tamriko, mijamy hordy taksówkarzy (norma, to akurat nie uległo zmianie…), a nagle zwalnia jakiś samochód, my idziemy dalej, a auto nas dogania i wychyla się jakiś Gruzin i mówi:

– Aga, to Ty?

– O matko, Levan!

– Aga! Nie wierzę własnym oczom! Jak dobrze Cię widzieć!

Ja też nie wierzyłam własnym oczom. Ni z gruchy ni z pietruchy spotkałam Levana, znajomego przewodnika! Kogo jak kogo, ale jego się tam totalnie nie spodziewałam – jakiś czas wcześniej widziałam, jak wrzucał zdjęcia z USA! No co za spotkanie! Nie da się być niezauważonym i przejść incognito 😅

Jadąc w maju, zdawałam sobie sprawę, że ze śniegiem może być różnie. Ale po prostu bardzo potrzebowałam jechać  j u ż, a z resztą bilety były znacznie tańsze, niż chociażby na wrzesień. Piękny był to dzień w Kazbegi. Pokazałam Ewelinie Gergeti i dom, w którym mieszkałam – Ewelina dziwiła się, jaką trasę musiałam codziennie pokonywać w drodze z pracy i skwitowała to słowami: „Teraz rozumiem, jak wyrobiłaś sobie taką kondycję” 😆 Ewelinie udało się wejść na wysokość ponad 2800m n.p.m. – była wyżej, niż kiedykolwiek w życiu w Tatrach 😄 Jednak najbardziej zachwycił ją potężny masyw Kuro.

Miło było wrócić na szlak w stronę Kazbeku – doszłyśmy niemalże do samej Przełęczy Arsza. Niemalże – bo nie tyle śnieg, ile silny wiatr zasugerował odwrót 100m przed celem. Cieszyłam się jak dziecko, hasając sobie po znajomych kaukaskich szlakach-pozaszlakach, jak koziczka za dawnych czasów.

Agusia i Kazbek

A: Czy na tym zdjęciu wyszłam jak debil?
E: Niee, eee, może troszkę…

A: Ale jak zazwyczaj?

E: No tak, tak, tak jak zawsze.

Dzięki, Siostrzyczko.

Tego dnia miałyśmy wszystko; kwintesencję Kaukazu, jaki kocham: niebieskie niebo, chmurki, Kazbek jak żyleta (choć zapewne pizgało na nim niemiłosiernie), konie, a nawet stado owiec! Wzięłam ze sobą setkę bursztynowej pigwóweczki, by móc celebrować Chwile i Miejsca. (Dawkowałam sobie, a w zamian przywiozłam diabelską czaczę…) Za wszystkie Ptysie świata! I za powroty – GAUMARDŻOS! ❤️

Łowiecki, hej!

Cały czas zadziwiało mnie w Kazbegi wyciszenie Gruzinów. Momentami aż czułam się nieswojo. Całe szczęście brak głośnych kaukaskich bitów, kłujących uszy, rekompensowały niezmienne wrzaski taksówkarzy i ogólny gwar. Najśmieszniej, że naopowiadałam Ewelinie, ile to krów na ulicach i na szlaku można spotkać – a tu, jak na złość – ani jednej! Idziemy przez całe Kazbegi, Gergeti i zero krów!

– NO I GDZIE TE KROWY? – pyta Ewe.

-Zakamuflowały się! One naprawdę tu są!

-Tak jak ruska popsa w marszrutce…

Nie chciała mi wierzyć 😅 Kazbek się jej odsłonił, ale krowy schowały. To też było dziwne.

Kazbek

Na następny dzień pojechałyśmy do Juty, zobaczyć Chaukhi – Gruzińskie Dolomity, ale niestety, nie można mieć wszystkiego: Ewelina poznała, co to oznacza deszcz na Kaukazie. Ubrałyśmy nasze żółte pelerynki i byłyśmy jak dwie Buki. Resztę wolnego czasu spędziłyśmy w 5th Season Hut, słuchając transowej muzyki i popijając piwo – lubię tą knajpę, tam również było dobrze wrócić! Nawet, jeżeli pogoda nie dopisała – miło było sobie tak po prostu, bez zobowiązania pochillować. W końcu miałam urlop 😅 Prawdę mówiąc był to jedyny deszczowy dzień podczas wszystkich dziesięciu, jakie spędziłyśmy w Gruzji. Fart jak sto pięćdziesiąt!! (oczywiście głupi ma zawsze szczęście…)

Na zdjęciach kilka ujęć (nie)typowej Gruzji, jaką lubię 😅 nie zapominajcie, że KAUKAZ TO STAN UMYSŁU….

Wieczorem zabrałam Ewelinę, by pokazać jej najbardziej fancy hotel w całym Kazbegi – Rooms Hotel, gdzie chadzałam z Anią na lemoniadę lub brownie – w zależności od bycia „przed” lub „po” wypłacie 😆 Przyszłyśmy w górskich ciuchach – obok przechadzają się Rosjanki w kusych sukienkach, wypinając dupy na tle Kazbeku, zasnutego mgłą. Czekamy, czekamy, żaden kelner nie przychodzi. Już zaczęło mnie to bawić i miałam wychodzić, gdy w końcu ktoś się zlitował i mogłyśmy zamówić po lampce najtańszego wina (i tak drogiego jak na Kazbegi, hahaha). Całe szczęście, że było dobre, ale Ewelina była zszokowana tym dziwnym miejscem i tamtejszą atmosferą. Cóż, chciałam jej po prostu pokazać ciekawostkę kulturalną, jaką jest Rooms Hotel w Kazbegi 😆

We wtorek z rana ruszyłyśmy marszrutką do Tbilisi, w poszukiwaniu słońca. Wyjeżdżając z Kazbegi poczułam, że zamykam w życiu pewien niedomknięty rozdział. Nic już tam na mnie nie czeka, nie mam po co wracać. Oczywiście tak to brzmi w teorii. Przemyślałam sobie jednak parę spraw, pogodziłam się, przybiłam pionę z Kazbekiem i sajo nara. Do słonka.

Stare Miasto Tbilisi

Droga powrotna przebiegła typowo – turyści z Japonii z drżeniem serca wzdychali na serpentynach, kazali mi tłumaczyć i przekazywać kierowcy, kierowca im odpowiadał, ja znowu tłumaczyłam, po czym stwierdziłam, wzorem Gruzinów, że mam to wszystko gdzieś i zapadłam w drzemkę, ale obudził mnie wręcz krzyk jednego Japończyka, do którego zaraz dołączyło głośne westchnięcie żony. Pomyślałam sobie jedynie: Ech, biedni, pierwszy raz w Gruzji. Dla mnie wyprzedzanie na trzeciego nie zrobiło już najmniejszego wrażenia, te dwa sezony na Kaukazie straszliwie stępiły moją wrażliwość na szaleńczą jazdę po wertepach i zakrętach 😉

Tbilisi ma swój urok. Powtórzę się, ale tam też dobrze było wrócić 😆 Poszłyśmy znowu na chinkali – Ewelinie bardzo zasmakowały, była wręcz tak zaaferowana ich smakiem, że gdzieś na mieście zgubiła swojego buffa z Roztoki – cóż, oznacza to jedno – do Gruzji będzie musiała wrócić no i szach mat! Kolejna trafiona zatopiona! 😅

Na następny dzień, czyli na środę, zaplanowałyśmy całodzienny przejazd z Tbilisi do Mestii, do Swanetii, gdzie miałyśmy spędzić resztę naszego wypadu. O tym jednak opowiem w kolejnej części, ponieważ ilość zdjęć stamtąd jest hmmm… dość przytłaczająca 😉 już teraz miałam problemy, by się zebrać w sobie…

Do następnego więc! Postaram to ogarnąć w miarę szybko, jak znowu zbiorę myśli! 😅

Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2019.

Podsumowanie roku 2019

Leci ten czas jak opętały. I kolejna cyferka zmienia się do przodu, a tu ledwie dwa tygodnie temu miałam urodziny. Lubię sobie powtarzać, że „rocznikowo” się nie liczy – dzięki temu zazwyczaj odejmuję sobie ten jeden rok. Tak mniej więcej do listopada. 😀

Jakoś zawsze pod koniec roku nachodzą mnie takie myśli, mające być „podsumowaniem”, a tak naprawdę będące kopaniem w archiwum w poszukiwaniu zdjęć, na które w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi. Choć głównie faworytów mam murowanych, a te perełki to się nawijają tak totalnie przy okazji. 😉 Sesją roku definitywnie i prosto z buta mogę nazwać moje wejście na Elbrus na początku września – mam koło 100 zdjęć i naprawdę – nie ma tam złego, co jedne, to lepsze, mogę przebierać, ile chcę!

Przeczytałam, że ludzie, robiący sobie podsumowania roku dzielą się na trzy grupy:

  • Niepoprawni optymiści
  • Niepoprawni pesymiści
  • Realiści

Ja jakoś tak co roku siadam i sobie to układam, przelewając swe myśli na papier , ale nigdy nie myślałam, do jakiej grupy siebie zaliczyć. 😀 Po prostu lubię pisać i tyle, a z resztą i tak wszystko robię dla zdjęć. Ale chyba wciąż, mimo upływu lat, jestem, a przynajmniej bardzo staram się być – optymistką. Chociaż zawsze z nutą realizmu.

2019 również upłynął głównie pod znakiem Kaukazu. Tym razem już nie sama Gruzja, a na odmianę jeszcze Rosja, co było dla mnie najlepszą nagrodą i dawało poczucie, że studia, jakie skończyłam, przydają mi się w życiu, co mnie niezmiernie cieszy! Fajnie jest łączyć pracę z tym, co się lubi, a możliwość robienia zdjęć w tak niesamowitych zakątkach świata jest tego najlepszym dowodem. Naocznym. A dzięki temu, zupełnie przez przypadek, mam już na swoim koncie 3 wejścia na Kazbek i 4 na Elbrus. 😉

Ja nie planuję. A jeżeli już, to na pewno nie rozpowiadam o tym na prawo i lewo. Ja działam. Tak samo też jest z moim celem na rok 2020 – głośno to obwieszczę światu, gdy dojdzie do skutku, także powoli zacznę czytać i kopać jak kret, mentalnie się przygotowując, a potem… to już bum! poleci!  😉

Zupełnie niespodziewanie w tym roku spełniłam jedno ze swych największych marzeń – wreszcie, po tylu latach głośnego wzdychania, poleciałam do Moskwy!

Wtedy to ten rosyjski piorun trzasnął mnie ponownie, może nawet jeszcze bardziej, teraz to już nieodwołalnie. Myślałam, że Kaukaz to trochę wyparł, ale okazało się, że nie. 😉 Po raz kolejny sprawdziła się zasada, że chcieć, znaczy móc, a żeby móc, trzeba działać, a nie myśleć, a już na pewno nie mówić. Kropka. Z zachwytem w oczach, z uśmiechem i lekką głową przechadzałam się po Moskwie, co chwila tylko ochając i achając, bo bardziej zaskakującego miasta na świecie nie widziałam. W sumie to polecam zajrzeć i poczytać sobie pełną relację tu: https://agawielinska.wordpress.com/2019/06/09/%d0%bcoskwa-jak-z-bajki/

 

Skoro Moskwa, to i Stambuł – w końcu to też była dla mnie niesamowita  podróż. Tak w ogóle, to pomysł powrotu z Gruzji do Polski samochodem można uznać za najlepszą ideę tego roku, niewątpliwie! Dzięki temu miałam okazję na spokojny, a przede wszystkim stopniowy powrót do Polski i do rzeczywistości, która mnie otacza. Zdążyłam przemyśleć sobie cały kaukaski, pełen wrażeń i dzikich wojaży sezon, który dobiegł końca, przy okazji pół swojego życia, skończyć genialną książkę Wodołazkina „Awiator” i również ją sobie przeanalizować w głowie, nauczyć się na pamięć kilku piosenek, mniej lub bardziej durnych i takie tam. W skrócie: droga nam się nie dłużyła. Cała relacja tutaj: https://agawielinska.wordpress.com/2019/10/24/swobodne-zapiski-z-dzikich-wojazy/

Stambuł – ach, ten orient. Tu właśnie przenika się Europa i Azja, Wschód i Zachód. Jedno jest pewne – Stambuł powala na kolana. Jest esencją smaków, zapachów i niesamowitego kolorytu. Esencją – prawie jak mocna, czarna turecka herbata. Ja jestem jednak zwolennikiem kawy – równie silnej siekiery, podawanej w malutkich filiżaneczkach, obowiązkowo z kieliszkiem wody – dla oczyszczenia swoich kubków smakowych i dla pełnego rozkoszowania się tym niesamowitym smakiem i aromatem. Ach, po takiej kawie to można żyć! Tak samo jak po bakławie, ociekającej cukrem i miodem. Lepszej chyba nie jadłam. Dobrze, że przywiozłam sobie zarówno jedno, jak i drugie – czekam na czarną godzinę, by kawę przegryźć bakławą i na samą myśl i tamte wspomnienia aż mi ślinka cieknie…

_DSC3296
Smak orientu. 

A’propos – trzeba dodać, że w tym roku do mojej kolekcji przybyły dwa nowe kraje: Turcja i Rumunia! Bo to, że na Ukrainie byłam już po raz piąty (w tym Kijowie po raz trzeci!), zakraja o drobną już psychozę, ale to wszystko dla sgusionki i słodyczy! 😉 To prawie jak z Gruzją, choć to inna bajka 😛 z ilością wjazdów do Rosji również straciłam rachubę.

_DSC4757
Kijów! 

Poza tym? Przeczytałam masę książek, aż zaczęłam żałować, że nie prowadzę statystyk i to jest moje postanowienie noworoczne – zapisywać ilość książek 😀 Tak z ciekawości! Zaczytuję się nadal w serii „Metro 2033”, głównie rosyjskojęzycznej; a za odkrycie roku uznaję Jewgienija Wodołazkina i jego „Awiatora”, którego sobie czytałam w drodze przez Turcję. 😉

Tak mi się przypomniało a’propos dziwnych postanowień: kiedyś miałam taką fazkę i przez cały rok zapisywałam swoje sny. Było to… dziwne, zwłaszcza, jak odnalazłam ten notes po latach. Innym razem z pomocą aplikacji liczyłam też kilometry, ale odkąd wyjechałam do Gruzji to powstały jakieś szalone cyfry i telefon mi siadał, więc przestałam 😀 Zbierałam jeszcze opakowania z czekolad, ale to znowu na pewno dłużej niż rok było 😉 Także trochę tych dziwactw już w życiu mam, nie ze wszystkich potrafię się wyleczyć. Z każdym rokiem staję się chyba jeszcze bardziej uparta (czasem jak osioł), nie daję sobie w kaszę dmuchać i ogólnie robię to, co mi (a nie komuś) się żywnie podoba. Ni ma lekko!

No dobra, starczy tego pitolenia. Przedstawiam Wam poniżej 12 subiektywnych zdjęć – czy to dobrych, czy to śmiesznych, częściej po prostu sentymentalnych. Bo 2019 taki własnie był – pełen wrażeń.  Zrobiłam masę zdjęć, niektóre nawet mi wyszły, poznałam super ludzi i ciągle nie mam dość, baaa! Chcę tylko więcej, coraz dalej i jeszcze wyżej – mam nadzieję, że Nowy Rok mi dopomoże.   Żeby 2020 nie ustępował kroku – tego życzę i sobie i każdemu z Was z osobna! Do siego roku!!

12.png

 

 

Dzikie wojaże

Swobodne zapiski z dzikich wojaży

Hej! Pozdrowienia z Witanowic! Jestem już w domu! 🙂 Po długich wojażach i powrocie do Polski samochodem z Gruzji, wreszcie jestem w domu, uf.

Mój tegoroczny powrót do domu, całe 3800km rozłożony został na kilka dni. Dzięki temu miałam okazję na spokojny, a przede wszystkim stopniowy powrót do Polski i do rzeczywistości, która mnie otacza. Zdążyłam przemyśleć sobie cały kaukaski, pełen wrażeń i dzikich wojaży sezon, który dobiegł końca, przy okazji pół swojego życia, skończyć genialną książkę Wodołazkina „Awiator” i również ją sobie przeanalizować w głowie, nauczyć się na pamięć kilku piosenek, mniej lub bardziej durnych i takie tam. W skrócie: droga nam się nie dłużyła.

Przechwytywanie w trybie pełnoekranowym 2019-10-20 195050.jpg
Trasa naszej podróży do Polski. 

Z reguły jechaliśmy według zasady: cały dzień jazdy do bólu, a kolejny dzień odpoczynek i zwiedzanie. W ostatnim etapie nieco przyspieszyliśmy i ciachnęliśmy dwa dni jazdy pod rząd, by już szybciej znaleźć się w Polsce, w domu. Im bliżej, tym więcej myśli i ochoty, by po prostu już wrócić. Gdy przekroczyliśmy granicę Turcji i Bułgarii, zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy już  P R A W I E  u siebie, gdy przejechaliśmy tzw Most Przyjaźni, oddzielający Bułgarię od Rumunii odśpiewałyśmy hymn Unii Europejskiej, na widok Lidla prawie się popłakałam, a potem to już po prostu poszło.

Podczas całej podróży prowadziłam swoje swobodne zapiski, dzięki którym udało mi się zachować jaki tako chronologię wydarzeń. I myśli. Czytajcie! :))))

Dzień 1, 14.10.2019:

Tak właściwie nasza długa droga do domu rozpoczęła się dwa dni wcześniej, 12.10, kiedy opuściłyśmy Kazbegi, ale po dłuższym posiedzeniu w Tbilisi, w poniedziałek z rana wyjechaliśmy w stronę Batumi z przystankiem w Kutaisi; w sumie do pokonania 350km. Dalej nie zmieniłam swojego zdania na temat tego prowincjonalnego miasteczka, głównym celem którego jest lotnisko, a atrakcją fontanna z jelonkami na wybrukowanym rondzie w centrum. Nie przemawia do mnie, podobnie jak i z resztą groteskowe Batumi. O tak, groteskowe to dobre słowo. Wybujałe budowle pośrodku kamienistych plaż, kasyna co dwa kroki i syf jak to w Gruzji.  Może to już zmęczenie materiałem, ale strzelam focha na propozycję spędzenia jednego dnia dłużej na wybrzeżu Morza Czarnego, straszę opuszczeniem granicy na pieszo, byle znaleźć się już dalej od Gruzji. Czas na ostatnie zakupy, a dodatkowo chaczapuri po adżarsku dawkowane w ilości jedna sztuka na jeden sezon smakuje wyśmienicie, jak nigdy.

Dzień 2, 15.10.2019:

Popędzam wszystkich; perspektywa spędzenia jeszcze jednego dnia w Gruzji powoduje u mnie wzbudzoną nerwowość, naprawdę chcę już stąd wyjechać. Dodatkowo nie cierpię morza, więc to też mnie przeraża. Umawiamy się z Anią i Maćkiem, że wraz z przekroczeniem granicy w miejscowości Sapi przestajemy komentować nasz sezon, co było w Kazbegi tam i pozostaje, nie wymawiamy nazwy Gruzja, używając skrótu „państwo na G”, ogólnie przyjmujemy zasadę detoksu i dobrze nam to robi. Najlepsze dopiero przed nami i tego się trzymajmy, carpe diem! 🙂 Przez 300km jedziemy wybrzeżem Morza Czarnego, ten widok wcale nie działa na mnie kojąco, czytam, a raczej z pasją zaczytuję się w „Awiatorze” Wodołazkina i jakoś 900 km tego dnia przelatuje.

72960075_736699163471717_5596944541102899200_n
Maciek-kierowca, Ania-DJ i Agusia, królowa tyłów

Turcja zaskakuje od pierwszego wejrzenia. DUR to po ichniemu STOP, a TERESZKIER – dziękuję. Tyle z ich słownika udało mi się opanować. Aa, jeszcze YALA YALA, co znaczy szybciej-szybciej! Meczet znajduje się na niemalże każdej stacji benzynowej, raz, poszukując toalety otwarłyśmy jakieś drzwi i zaczęłyśmy się zastanawiać, dlaczego w kiblu jest rozłożony dywan. Ups, to był meczet. Po drodze, pod wieczór zatrzymaliśmy się w jakiejś knajpie na pierwsze spotkanie z turecką kuchnią: kebab przypominał mięso mielone w kształcie kiełbasy, był smacznie doprawiony i przede wszystkim nie śmierdział tak jak u nas na ulicy, więc spotkanie wypadło na plus, mimo, że nasza komunikacja zniżyła się do poziomu dna: oni do nas po turecku, a ja dostaję pomieszania umysłowego i z tej rozpaczy zaczynam do nich mówić po polsku: „Płow? Nie ma płowu? Nie ma? NIE MA?!” Okazało się, że faktycznie nie było.

Bardzo późnym wieczorem, a właściwie już w nocy wjechaliśmy do Kapadocji, miasteczka Goreme.

Dzień 3, 16.10.2019:

Wczesnym rankiem obudziło mnie nawoływanie muzeina z pobliskiego meczetu do modlitwy. A tak właściwie jego darcie: wibrująco-świdrującym głosem, rozrywającym nocną ciszę. Witamy w muzułmańskim kraju, to taka Kabardino-Bałkaria do kwadratu. Było po 6, podrzemałam jeszcze chwilę, ale dziwne dźwięki jakby gazu nie pozwoliły mi pospać. Wyjrzałam przez okno i przetarłam oczy ze zdumienia: na niebie unosiły się dziesiątki balonów! Witamy w Kapadocji! Siedziałam jak zaczarowana, by nie budzić towarzyszy nie wychodziłam z pokoju, z perspektywy czasu tego żałuję, że nie poszłam na taras – nie mam dobrych zdjęć, ale w każdym razie co widziała panienka z okienka – to jej!

Cały dzień poświęciliśmy na niespieszne plątanie się po Kapadocji: miasteczku Goreme i Uchistar, nad którym króluje twierdza, położona na wzgórzu. Jest to definitywnie niesamowita kraina, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO zarówno pod względem kulturalnym, jak i przyrodniczym . Tufowe stożki zostały w dawnych czasach wykorzystane jako miejsce na klasztory, kościoły i domy, tworząc cały system podziemnych, skalnych miast. Upliscyche z państwa na G wymięka. 😉 Księżycowa kraina, zadziwiające. 

 

 

Dzień 4, 17.10.2019:

Do pokonania ponad 750 km, trzeba jednak przyznać, że tureckie drogi są w świetnym stanie. Kończę czytać „Awiatora” i nawet nie zauważam szybkiego upływu drogi. Zatrzymujemy się na kawę, szukamy sklepu i dochodzimy do wniosku, że w Turcji chyba jest prościej kupić traktor, niż zwykły jogurt. Mniej więcej w połowie obserwujemy przedmieścia Ankary, stosy nowych osiedli z kształtnymi domkami i masę innych budujących się konstrukcji. Tak, Turcja to kraj dobrze rozwinięty. Zupełnie, totalnie wbrew stereotypom!!! Jest dwa razy większa od Polski, zamieszkuje ją 80 milionów mieszkańców i co ciekawe – jest samowystarczalna niemalże pod każdym względem. Turcy mają upodobanie do białych samochodów, na widok bogatych i olbrzymich meczetów u ojca Rydzyka wystąpiłyby palpitacje serca, jednym słowem – mają rozmach, ni ma co. Węzły drogowe, mosty, tunel pod Bosforem – jedno wielkie wow, wow, wow.

Wieczorem dojeżdżamy do Stambułu, by dostać się do hotelu tkwimy w korkach, dzięki którym mamy szansę zaobserwować i zadziwić się tym miastem jeszcze nawet nie wysiadając z samochodu. Stambuł zamieszkuje ponad 15 milionów ludzi i to po prostu widać. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam w tak wielkim mieście. Big city life na pełnej petardzie.

Dzień 5, 18.10.2019:

Stambuł powala na kolana. Jest esencją smaków, zapachów i niesamowitego kolorytu. Esencją – prawie jak mocna, czarna turecka herbata. Ja jestem jednak zwolennikiem kawy – równie silnej siekiery, podawanej w malutkich filiżaneczkach, obowiązkowo z kieliszkiem wody – dla oczyszczenia swoich kubków smakowych i dla pełnego rozkoszowania się tym niesamowitym smakiem i aromatem. Ach, po takiej kawie to można żyć! Tak samo jak po bakławie, ociekającej cukrem i miodem. Lepszej chyba nie jadłam.

 

Starożytne miasto Bizancjum, przemianowane później na Konstantynopol, na pograniczu dwóch kontynentów i dwóch kultur. Europa kontra Azja, chrześcijaństwo kontra islam. Sny o potędze, miasto rodem z baśni o 1000 i jednej nocy. Pamiętam lekcje historii, kiedy pani opowiadała o największej świątyni o dźwięcznej nazwie Hagia Sofia, którą w 1453 r. po zdobyciu Konstantynopola przez Turków zamieniono na meczet. Świątynię miał przyćmić wybudowany w XVII wieku Błękitny Meczet, ale w środku nie robi jakoś olbrzymiego wrażenia. Grand bazar to znowu miejsce prawdziwie arabskie, jak z wschodniej baśni – mieszanka kultur, zapachów, smaków. Głosy, barwy, aromaty i znowu ten potrzepany muzein, który drze się na pół miasta, a jego wibrujący głos echem odzywa się w kolejnych meczetach!!! Wrażenia niezapomniane.

_DSC3296.JPG
Koloryt Stambułu.

Wieczorem płyniemy promem po Bosforze: to cieśnina geograficznie oddzielająca kontynent europejski od azjatyckiego, na granicy mórz Czarnego i Marmara, będącego częścią Śródziemnego. Geograficznie i tylko teoretycznie, bo bywając na Kaukazie i wchodząc na Elbrus wiem, jak z tą Azją i Europą bywa. Nie wspominając o granicy kulturowej. A tak w ogóle jakie to jest wspaniałe – ucząc się o tym w szkole 15 lat temu w życiu bym nie powiedziała, że kiedyś zobaczę to na własne oczy! I będę się zastanawiać, czy podręczniki mają rację. Pierwszy most łączący Bosfor wybudowano w 1973 roku (dopiero!), ma długość 1000m, a codziennie przepływa pod nim około 160 statków. A’propos jeszcze Bosforu – największym hitem na promenadzie są budki, gdzie można kupić kanapki z wędzoną rybą. Po prostu kawał buły jak do hot-doga z listkiem sałaty, na który kładą rybkę, wyłowioną chwilę temu z morza. Ponoć smaczne, ale nie miałam odwagi spróbować, nie przepadam za takimi nowinkami 😉

Nade wszystko inne jednak – Stambuł to miasto kotów. Pamiętam, jak oglądałam kiedyś o nich film i tak samo nawet bym nie pomyślała, że będzie mi dane sprawdzić prawdziwość tych scen w realu. „Kedi – sekretne życie kotów” – polecam, piękny film. Koty to naprawdę pełnoprawni mieszkańcy tego miasta. Są ich całe setki! Na ławkach, w parkach, na promenadzie, w restauracjach i hotelach; wylegują się, przeciągają w ciepłym słońcu, ludzie je dokarmiają, głaszczą – i dbają. Są czyste, zdrowo tłuściutkie,  widać, że Turcy je lubią. (za co ja też ich już lubię!) Raj dla kociej mamy, takiej, jak ja!

A, ciekawostka. W 1855 właśnie w Stambule swój żywot skończył nasz narodowy wieszcz, Adaś Mickiewicz.

Dzień 6, 19.10.2019:

Z samego rana, poniekąd chcąc ominąć dzikie korki, wyjeżdżamy ze Stambułu i kierujemy się z stronę granicy z Bułgarią. Gdy z daleka widać już powiewającą flagę Unii Europejskiej, zaczynam mieć wrażenie, jakbym była już NIEMALŻE w domu. Zanim jednak opuścimy Turcję, na granicy każą nam wypakować wszystkie graty z auta, poczekać, a samochód ma jechać na prześwietlenie. Ech, gdyby to było takie proste: „wypakować bagaże”: jest ich cała kupa na nasze trzy osoby, z czego Maciek jest chociaż jakoś zorganizowany, a my z Anią mamy po trzy plecaki i pięć reklamówek, z których wszystko się wysypuje 😀 ludzie patrzą na nas jak na jakiś dziwaków: co to, w Turcji na 4 dni, a tyle rzeczy, skąd??? Nie było wypisane na naszych twarzach, że wracamy do Europy po ponad pół roku i jeszcze wielkim shoppingu w Stambule, prawie jak uchodźcy, córki marnotrawne ;). Auto pomyślnie przechodzi rentgen i ruszamy! Zanim przekroczymy granicę bułgarską, jeszcze jedna szybka formalność: dezynfekcja samochodu. Jest to groteskowo zabawne: płacisz 3 euro za jeden psik ze spryskiwacza w szyby. Kolejne zabawne zjawisko czekało po drugiej stronie Bułgarii, na granicy z Rumunią: opłata 6 euro za przejechanie mostu. W skrócie przez Bułgarię mkniemy jak rumak na stepie z jedynym przystankiem na przysmak lokalnej kuchni, sałatkę szopską. Na wieczór jesteśmy już w Bukareszcie, stolicy Rumunii. Aa, na widok Lidla mam łzy wzruszenia w oczach. Głupie, ale prawdziwe!

Dzień 7, 20.10.2019:

Po Stambule już nic mnie bardziej podczas tej podróży nie zaskoczy, a na pewno tym miejscem nie będzie Bukareszt, stolica Rumunii, przypominająca prowincjonalne polskie miasteczko pokroju Łodzi czy Kielc. Nie mam żadnych oczekiwań, a tak właściwie to nawet mi się nie chce. Mogę określić to miasto trzema słowami: secesja, dekadentyzm i marazm. A mimo to jest w pewnym stopniu ciekawe. Kluby nocne ze striptizem na każdej uliczce, masa antykwariatów, po prostu brakuje tu klimatu i na co zawsze zwracam uwagę – kolorytu. Już nawet nie mam weny na chodzenie po mieście: coraz bliżej domu, niemalże na przedmieściach Polski to już się tylko o jednym myśli: byle szybciej, byle już dojechać!  W każdym razie Bukareszt ma zauważalny w sobie olbrzymi potencjał:  jak obudzi się po komunistycznym śnie dyktatury Ceausescu’a, trwającym definitywnie za długo, za kilka-kilkanaście lat może stać się piękną perełką na mapie Europy Środkowo-Wschodniej!

Dzień 8, 21.10.2019:

Jedziemy przez Rumunię. Swojsko, przyjaźnie, mimo, że wszystkie widoki podziwiamy zza szyby samochodu. Zbaczamy z autostrady, by przejechać rozsławioną Trasą Transfogarską. Liczy 151 km długości i po Transalpinie jest drugą pod względem wysokości drogą kołową Rumunii, osiąga wysokość 2042 m n.p.m.. Widoki piękne, późna jesień, ale składane serpentyny nie robią na mnie tak przerażającego wrażenia jak na innych, opowiadających o nich. Stwierdzam w duchu, że po Gruzji to jestem zobojętniona na zawijasy, prędkość na drodze i kilka innych rzeczy. 😉 w każdym razie Rumunia robi na nas bardzo pozytywne wrażenie – będzie trzeba kiedyś poświęcić więcej czasu na eksplorację jej górzystych terenów – w końcu to piękne pasmo Karpat! Postanawiamy tego dnia cisnąć do bólu, Węgry przejeżdżamy już po ciemku i przed północą meldujemy się w robotniczym hostelu w Koszycach na Słowacji. Wiem, że od domu dzielą mnie niecałe 4 godziny. Zasypiam z myślą, że to ostatnia tułacza noc – kolejną owinę się już swoją pierzynką.

Dzień 9, 22.10.2019:

Zrywam się skoro świt. I myślę tylko o tym, by już być w domu. Granicę Polski razem z Anią przebiegamy – i obie mamy łzy wzruszenia w oczach. Jaka ta Polska jest piękna… Gdy widzę znak rzeki Skawa, ze śmiechem stwierdzam, że teraz to już nic by mnie nie powstrzymało, bo mogłabym sobie skleić tratwę i wraz z nurtem rzeki spłynąć do Witanowic, mimo, że nie cierpię wody. Albo zaszłabym na piechotę! Zesraj się, a nie daj się! Całe szczęście Maciek odstawia mnie jednak samochodem, w sam raz na obiad. I jem tą pomidorówkę, a w duszy beczeć mi się chce ze szczęścia.

Wiecie co? Wszędzie dobrze, naprawdę niewiele do szczęścia potrzeba. Ale w domu najlepiej. Pod każdym możliwym względem.  Każ-dym. Przeżyłam tak jakby dwie wiosny, teraz wróciłam na drugą jesień – tylko lato jakoś mnie ciągle omija, bo znowu zima przed nami!

Długi powrót do domu tak naprawdę uświadomił mi, jak wiele mnie od niego dzieliło. Wiele kilometrów i wiele różnic: czasowych, kulturowych, mentalnych, gospodarczych, wszelakich. Że to fakt, są 3 godziny samolotem, ale kilometrów tak czy siak pozostaje prawie 4000 i to wcale nie jest takie hop-siup. Całe piękno właśnie właśnie w tej drodze i jej odczuwaniu!

Teraz przychodzi pora na nadrabianie zaległości wszelakich: kulinarnych, towarzyskich i każdych innych. Znikam na jakiś czas!:))))

PS. I już planuje kolejne dzikie wojaże, a jak!!! 😉

Dzikie wojaże

Śpiewa Ci obcy wiatr…

Ostatni dzień w Kazbegi w tym sezonie. Cała ekipa zgodnie opuszcza dziś wieczorem miasteczko, by udać się Tbilisi i pierwsze co zrobić jutro z rana, 13.10.2019, to skierować się na wybory. 170 km do najbliższego lokalu wyborczego – to się nazywa poświęcenie! Nie mówcie więc, że Wam się nie chce podjechać i zagłosować – marsz na wybory, zmienić Polskę – by było gdzie wracać z Gruzji.:)))

Przeleciał ten sezon jak szalony. Ponad pół roku pełnych wrażeń i przeżyć  – czuję się trochę wyprana z flaków, może nie tyle fizycznie, bo po górach to ja mogę śmigać, ale przede wszystkim psychicznie. Wiadome, wszystko ma swoje plusy i minusy – ceną niezapomnianych doświadczeń jest bałagan w pokoju, brak ochoty na jedzenie (bo przecież i tak nie zjem nic dobrego) i chroniczny brak snu. Aa, zapomniałabym: jeszcze bycie pogodynką. Maksymalne wychodzenie poza strefy swojego komfortu i minimalizowanie swoich potrzeb. Jedyne, o czym teraz marzę, to przytulić się do pierzynki w swoim małym pokoju. I mruczącego kotika w swoich nogach. Prawda, nie ma lekko, ale mimo wszystko – i ciągle – nadal warto. Góry są w stanie wynagrodzić może nie wszystko, ale wiele.

Ten sezon upłynął dla mnie pod znakiem głównie gór wysokich: Kazbeku i Elbrusa. Z góry na dół, szczytując dobrych kilka razy. 😀 w zupełnie różnorakich warunkach. Była lampa, żyleta, pizgawica, chmura, mleko – naprawdę: do wyboru, do koloru. Każdy raz jedyny i niepowtarzalny. Najlepiej wspominam swoje ostatnie, wrześniowe wejście na Elbrus, kiedy to w trzech parach rękawiczek myślałam, że moje palce zaraz odpadną i zarzekałam swoje myśli, by nie oszalały i wytrzymały do wschodu słońca. Mega dumna jestem z pieszego wejścia, również na Elbrus – z 3700 na 5642, kiedy to przez moją głowę przetoczyła się cała playlista głupawych piosenek i jadłospis na cały miesiąc. A lipcowy Kazbek – każdy krok przeżyty całkowicie świadomie, przy najlepszych warunkach świata. Jednym słowem: zdjęciowo to mam z czego wybierać. 😉 Opowiadać też mogłabym bez końca, więc jeżeli tylko ktoś chciałby posłuchać, może wbić się do mojego grafiku na kawę 😀 Mam co wspominać!

_DSC2543.JPG
Wąwóz Khde. 

Także ostatnie dni, spędzone w Kazbegi, upłynęły bardzo intensywnie: testowaliśmy na własnych nogach trasy na nowy sezon. Odkrywanie nieodkrytego w okolicach. To, ile zobaczyłam – nie mieści się w jednej notce.:) Moim nowym hitem jest definitywnie widok z góry Tsvevris Spantangelozismta na Kazbek – zakochałam się! Będzie gdzie chodzić! Nie tylko pięciotysięcznikami człowiek żyje, prawda? 😉

Byłam jeszcze na górze za Gudauri, na której odbywają się pielgrzymki do klasztoru Lomisa, byłam raz jeszcze w Wąwozie Khde, którym zachwyciłam się na początku maja – tym razem dochodząc do lodowca Kibishi (cóż, do trzech razy sztuka! Kolejnym razem przejdę już do Juty 😉 ) a poza tym miałam okazję podziwiać Kazbek z każdej chyba możliwej perspektywy – co widać na kolażu ciut powyżej 😀

_DSC0597dd.JPG
Widok z góry Tsvevris Spantangelozismta na Kazbek.

Przede mną droga do domu. Jest taki wiersz, bardzo prawdziwy:

„Śpiewa Ci obcy wiatr,

Zachwyca wielki świat,

A serce tęskni…”

Cholernie tęskni. Za Domem, tym przez duże „D”, za wesołym rozgardiaszem, kiedy wszyscy jesteśmy razem, za widokiem Babiej Góry z okna, za Kotem, proszącym w środku nocy o jedzenie, bo miska jest już pusta, za mięciutką pierzyną, za sarnami w polach, za karpatką i szarlotką na kruchym cieście, za kubkiem krowiego mleka zamiast śniadania, za piwem z sokiem. Tęskni za tym wszystkim, o czym przez ponad pół roku nie dopuszczałam sobie do myśli, by nie przeżywać i – błędne koło – nie tęsknić. To był mój sposób na przetrwanie w tym kaukaskim piekiełku. Najbardziej stęskniłam się jednak za tymi, co na mnie czekają. Akceptując moje porywy serca, wszystkie dzikie wojaże i brak mojej obecności przy wszelakich pracach typu zaprawianie setek słoików przetworów na zimę, czy koszenie trawnika przed domem. Dziękuję. Nie jest łatwo czekać i myśleć o kimś, kto nigdzie miejsca zagrzać nie może, bo go ciągle nosi po świecie, jak nasionko, pchane na wietrze.

Mój rudy warkocz trochę już wyblakł od słońca, ogorzały od wiatru piegowaty pyszczek woła o nawilżającą maseczkę, po prostu chce się usiąść i nie myśleć o niczym. Bez żadnej playlisty i jadłospisu w głowie. I nie zrywać się w środku nocy z myślą, czy na pewno kierowca odebrał z lotniska grupę na Kazbek. Tak, to już najwyższa pora wracać do Polski.

_DSC1722.JPG
Gruzińska Droga Wojenna z innej perspektywy.

Dzięki uprzejmości Maćka, który dojechał z Polski aż do Kirgistanu, razem z Anią wracamy do Polski samochodem. Przed nami ponad 3 tysiące kilometrów. Kiedy przyjedziemy? Nie wiem, zupełnie nie mam pojęcia. Zależy, ile przystanków będziemy robić po drodze. Turcja, Bułgaria – a potem? Gdzie nas koła poniosą. Teoretycznie nigdzie się nam nie spieszy, możemy spontanicznie zmienić lub dodać coś do trasy. Jedno jest prawdą – coś się kończy, coś się zaczyna.

Ahoj, przygodo! Kolejne dzikie wojaże na horyzoncie!

Po kościach czuję, a intuicja myli mnie rzadko, że to będzie petarda!

 

Dzikie wojaże

Ostatni raz!

W krótkiej pieredyszce (nie wiem, jak to się po polsku mówi) pomiędzy odstawieniem jednej grupy, a odebraniem kolejnej, siadam do kompa, zgrywam zdjęcia i piszę to, co się nawarstwiło w mojej rudej łepetynie przez ostatnie trzy tygodnie. W sumie to ostatnie porywy tego sezonu. Wszystko ostatnie: ostatni Elbrus, ostatnia grupa, ostatnie wyjście na Meteo (ale tylko, jak wcześniej go nie zasypie). Oczywiście ostatnie – zaznaczę – w tym sezonie, bo kolejny też się już szykuje (sic!). Za bardzo ta praca wciąga, by tak po prostu (i w dodatku bez życiowych alternatyw) z niej zrezygnować. Sad-maso, niemycie się przez 5 dni, spanie w barakach, jedzenie owsianki z kisielem o 1 w nocy, ogólnie ujęta adrenalina w żyłach i te sprawy. 😉

Także ostatnie, chociaż z perspektywą powrotu, ale mimo wszystko łapie człowieka smuteczek-nostalgia. Tak mi się przypomniało ze studiów: tak, jak Eskimosi mają kilkadziesiąt słów na określenie śniegu, tak samo w języku rosyjskim istnieje kilka określeń smutku. Stopniowanie od nostalgii aż do beznadziejnej rozpaczy. To ja mam tak leciutko. 😉 Chciałoby się napatrzeć tak na zapas, wchłonąć w siebie jak najwięcej obrazów, by długim zimowym wieczorem móc się ogrzać ciepłem tych wspomnień.  (ależ ja plotę.)

Wyżej w górach już zima na całego. Przewodnicy się śmieją (ja mam w sumie to samo), że zbyt wiele ciepła i lata to oni nie widzą. Co najwyżej – zimno i śnieg lub jeszcze więcej śniegu. Trzeba dopiero do Turcji pojechać lub na Cziornoje Morje. Lub Malediwy. Lub gdziekolwiek. A najlepiej to pojechać by mi do Polski. I wio w Tatry, bo po tych wszystkich kaukaskich wojażach, jak bardzo bym ich nie kochała, brakuje mi ich widoku.

_DSC8879A.JPG
Kazbek w jesiennej odsłonie.

Pierwsza połowa września, od czasów powrotu z Elbrusa, upłynęła pod hasłem „biurowy psychiatryk”.  Po ponad 2,5 miesiącach w ciągłych rozjazdach w końcu przyszła pora na objęcie wachty w biurze. Nie było to lekkie. 😀 Jeżeli ktoś chciałby mnie wyprowadzić z równowagi i doprowadzić do białej gorączki, przechodzącej w szewską pasję, to polecam zapytać się mnie, jaka będzie pogoda. Polecam, to znaczy ostrzegam. Nic, ale to nic na świecie mnie tak nie denerwuje, jak pytanie o prognozę pogody. A w ogóle moje podium zdobyła kobita, zapytawsza mnie o godzinie 18:55: „A nie wie pani, czy jutro te chmury też tak nisko będą wisieć?!” Ludzie, litości, jesteśmy w górach. A do Boga mi daleko, bym to wiedziała. Oooh święty Wincenty. Za to podnoszą morale drobne gesty, jak ogromna brzoskwinia od grupy Białorusinów, którym pożyczyłam kawałek sznurka, czy czekolada „tak do kawy”. Także jakoś przetrwałam.

Pomiędzy biurowym młynem miałam dwa dni wolne, cudownym trafem pogoda wtedy dopisała, nawet Kazbek się odsłonił (co w tym sezonie jakoś częste nie było, nie mówiąc o całych dniach z pełną widocznością), udało mi się więc to wykorzystać i skoczyć na zdjęcia w jesiennej odsłonie. Jednego dnia na przełęcz Arsza, a kolejnego łaziłam po stromych zboczach Kuro. Czyli klasyka kazbeckiej klasyki.

A potem znowu, po raz ostatni w tym sezonie, pojechałam na Elbrus. Czekałam na ten wyjazd jak na zbawienie od pytań o prognozę pogody.:))) i tak cudownie było. W nocy spadł pierwszy śnieg – już gdzieś tak od wysokości 2500m było biało. Kontrast ze złotymi lasami był wprost porażający, nie mogłam się napatrzeć. Droga poszła całkiem sprawnie, dlatego miałam jeszcze czas, by skoczyć sobie na szybki spacerek. Poszłam jakąś polną drogą, którą jeszcze nigdy nie szłam, z ciekawości by sprawdzić, gdzie mnie zaprowadzi. Na logikę wychodziło się nią na jakąś skałę typu punktu widokowego, z którego widać Elbrus, ale … nie doszłam, bo trafiłam na stado koziorożców (wszyscy je nazywają w Rosji „kaukaskimi turami”). One się patrzą na mnie jak na kosmitę, niespiesznie przeżuwając resztki trawy, wystające spod śniegu, a ja stoję jak wryta, bojąc się poruszyć, by ich nie przestraszyć. Ooooch, jak ja wtedy zatęskniłam za swoim Tamronkiem, lufą! Choć na dobrą sprawę były tak blisko mnie, w ogóle się nie bały, że nawet zwykły obiektyw dał radę. A nawet jeżeli by nie dał – co widziałam, to moje.:)))  Stado koziorożców, no wyobraźcie to sobie!!!

_DSC9461AA.jpg
Tury kaukaskie

Moja ostatnia grupa była grupą indywidualną, w postaci jednego Holendra, Derka. Wznosiłam się na wyżyny swojego angielskiego, słowa mieszały mi się z rosyjskim, jeszcze kilka takich dni i zapomniałabym polskiego. 😉 Prognozy były średnie, nie brałam więc sprzętu na szczyt, pokornie przyznając do siebie fakt, że mój ostatni szczyt w tym sezonie już był. 😉 ale i tak było fajnie. Kolejnego dnia poszliśmy na aklimatyzację na Skały Pastuchowa (taaak, ostatnie 4800m n.p.m. w tym roku! 😛), świeciło piękne słońce, ale wiał mocny wiatr i było tak dziko zimno, że musiałam przebierać paluszkami i przeklinałam swoją głupotę, czemu tylko jedne rękawiczki ze sobą wzięłam. „Wydawało się ciepło” na Elbrusie nie ma prawa istnienia. Mimo wszystko to był super dzień. I kolejne tysiąc-pięćset-sto-dziewięćset zdjęć Uszby, Siódemki i Shtavleri. Tak do kolekcji. 😉

_DSC9551A.jpg
Uszba po raz n-ty. 

Trzeci dzień również koziczka na dupie nie usiedziała i poszła gdzie? No gdzie? No oczywiście na Czeget! Doszłam do wniosku i zapisałam to w swoich złotych myślach, że Czeget jest takim „Kasprowym Kaukazu” i to z kilku względów.

1) wszystkie drogi tak czy siak prowadzą właśnie tam,

2) jest kolejka, ale po co, jak można się zmęczyć, dryłując na pieszo,

3) w skrócie, uwielbiam.

Tak, wiem, mało odkrywcze, ale serio zawsze mnie tak jakoś ciągnie podświadomie w tamte strony. Znając życie, pierwsze, gdzie skończę, jadąc z Tatry, to oczywiście Kasprowy. 😉

_DSC9763.JPG
Wąwóz Baksański w drodze na Czeget. 

Pogadałam sobie jeszcze z bałkarskim przewodnikiem, przy okazji dowiadując się, że jego dziadek był pierwszym Bałkarcem na szczycie Everestu, a potem temat zszedł na Pik Lenina i słynny bieg na Elbrus („Elbrus Race”), odbywający się raz do roku w sierpniu. Jak się okazało, Dałhat też brał kiedyś w nim udział.

-I jaki miałeś czas?

-Niee, Aga, nie ma się czym chwalić, słaby czas. Rekordziści od dołu, czyli od Azau wbiegają w 3,5 godziny. Za 45 minut pokonują przewyższenie 1000m i są na Stacji Mir.

-No dawaj, a Ty jaki miałeś czas?

-7,5 godziny z Azau na szczyt.

Ok, wariaci,  w ogóle mój mały móżdżek nawet nie może sobie tego wyobrazić, przecież to niemożliwe, no jak – 3,5 godziny na szczycie, przewyższenie 4500m – nierealne! Ale tu obok mnie siedzi człowiek, który wbiegł w „beznadziejne” 7,5 godziny. Realny człowiek! W 7,5 godziny to trudno zajść na szczyt z bazy na 4000m. A on, ot tak, po prostu, wbiegł sobie tak od dołu. Kozica we mnie chowa kopytka. 😉

A koniec końców pogoda się zdupcyła (ale to tak serio) i odetchnęłam w duszy, że dobrze, że tego sprzętu ze sobą jednak nie targałam. To się nazywa intuicja.

No i trzeba było wracać do Gruzji. Z przystankiem na zakupy we Władykaukazie, trzeba było zrobić zapasy, by potem przewieźć je do Polski, jakoś staram się nie myśleć, jak ja to wszystko spakuję, będę się martwić za 3 tygodnie. Skoro to samo robiłam, kupując w Moskwie ósmą książkę, stwierdziłam, że trzeci dżem z szyszek, kilka czurczeli, czakczaków i pół litra sgusionki  nic nie zmieni 😀 nic a nic!

No. Także w gotowości na ostatnią grupę, potem jeszcze kilka dni i trzeba będzie zacząć te książki i dżemy upychać. A Mama moja powie: „No Agusiu, po co tyle tego przywoziłaś?!” No taki chomik ze mnie i cóż ja poradzę. Książek sobie nie potrafię odmówić, a smakami po prostu lubię się dzielić.:)))

PS. A ja dopiero zrobiłam zapasy z rosyjskiej strony. 😉 muszę jeszcze dokupić czaczę i wino!

 

 

Dzikie wojaże

«Paszła żara!» na koniec sezonu.

Gdzieś na początku czerwca wspominałam, że jak się karuzela zacznie kręcić, to obudzę się i ją zatrzymam gdzieś we wrześniu. Dzień dobry, wrześniu!

Wróciłam po raz kolejny z Elbrusa, rzuciłam plecak na podłogę i jakoś do mnie dotarło, że chyba pora zrobić porządek w tym burdelu na kółkach, poukładać rzeczy na swoje miejsce (cały sezon miejscem tym była właśnie podłoga, po co chować, jak za dwa dni musze znowu pakować? 😀 ), umyć, wyczyścić, OGARNĄĆ. Nie wiem jeszcze jak, bo ciężko dojść do siebie i do porządku po ponad 2,5 miesiąca w stylu niewiemjaksięnazywam 😉

Od ostatniego razu, kiedy to dwa tygodnie siedziałam w Rosji i zaliczyłam dwie nieudane próby ataku szczytowego, zdążyłam objechać jeszcze Swanetię, po czym znowu wróciłam do Bałkarii i, jak to mówi rosyjska młodzież – PASZŁA ŻARAAA! (*kulminacja jakiejś sytuacji) i w pięknym stylu po raz czwarty stanęłam na szczycie Elbrusa. A po raz siódmy na szczycie pięciotysięcznika 😉 to tak w kalejdoskopowym skrócie, a jak to wyglądało naprawdę…

_DSC8419.JPG
Bajkowy warun na Elbrusie. 

Za pierwszym wyjściem pogoda była tak fatalna, że nawet nie pakowałam ze sobą aparatu – nie pozostawiała złudzeń i nadziei. Było tak do bani, że w sumie to mnie aż bawiło – ciekawe doświadczenie – nie zawsze świeci słońce 😉 Przewodnik, Saszka, skomentował tą próbę ataku szczytowego: „Zdjęcie jakie ci zrobiłem jest jedyną rzeczą, która dziś dobrze wyszła”. Zdjęcie przedstawia ubawioną mysią mordkę w szarej zawierusze 😀 Ten sam przewodnik innym razem powiedział mi kolejną złotą myśl: „A wiesz po co ludzie chodzą na górę? Z braku pieniędzy – to przewodnicy – , lub z braku mózgu – to pozostali”. Szczere i prawdziwe. Ja chyba bardziej mózgu nie mam, że sama się rwę do góry.

Kolejnym razem zawracałam z 5400 i sprowadzałam w dół do ratraka człowieka, który źle się poczuł. Przeklinałam cały świat i rzucałam piorunami nie mniej niż burza, grzmiąca gdzieś w Karaczaju, oczywiście wszystko jakoś w głębi siebie, bo nie powiem – tu nie było nic śmiesznego, ale każdy odwrót w jakiś sposób boli. Miałam za to wspaniały spektakl – wschód słońca, a gdy reszta grupy, która stanęła na szczycie opowiedziała, że u góry nie było ani grama widoczności, poczułam drobną satysfakcję i koniec końców doszłam do wniosku, że to było przeznaczenie, że zawracałam. Niebo mi to wynagrodziło.

_DSC7145AAA.jpg
Kaukaz o wschodzie słońca. 

Wróciłam razem z Anią z Rosji, zupełnie niespodziewanie trafiło nam się pięć dni wolnego, więc, nie myśląc zbyt długo, spakowałyśmy się dość na przypał i bez głębszego planu pierwszą lepszą marszrutką wyjechałyśmy z Kazbegi. 😀 miałyśmy jechać do Pankisi, do Bakuriani, do Raczy , do Lagodekhi – czyli gdziekolwiek, gdzie nas jeszcze nie było, ale koniec końców, skończyłyśmy w miejscu doskonale nam znajomym, w Mestii. To też element przeznaczenia, dobrze, że nie pojechałam w sandałkach, a miałam jeszcze buty trekkingowe! Swanetia dobra na wszystko! To był cudowny czas, ostatnie dni sierpnia, w głowie grupa Kino i piosenka „Konczitsa leto”, tak bardzo prawdziwe w ten złoty czas… Bez żadnej spiny typu „muszę tam wleźć”, „muszę to”, „muszę tamto” – po prostu carpe diem, jest pięknie. Chciałam sobie przemyśleć kilka spraw, poszłam więc rana się trochę zmęczyć nad jeziorka Koruldi, a nawet sporo dalej; w sumie jedyny wniosek do jakiego wtedy doszłam, konwersując sama ze sobą to to, że… cholernie czuć już koniec sezonu. I chcę do Domu, do Polski. A tu jeszcze 1,5 miesiąca jakoś trzeba przeczekać. Byle się coś działo, nadal się kręciło na jakiś oparach, to będzie dobrze. Najwyżej znowu skończę w Swanetii i, popijając piwo, będę wpatrywać się w Uszbę i myśleć o Tatrach. A! Wygłosiłam jeszcze jedną głęboką myśl: „jeżeli chce się iść do przodu, to nie wolno stać w miejscu”. Ale wtedy byłam już po piwie, bo pewnych rzeczy na trzeźwo w Gruzji się nie da.

A’propos! W drodze na jeziora Koruldi odkrywa się jeden z najpiękniejszych widoków na moją ulubioną Wiedźmę wśród gór, Matterhorn Kaukazu, czyli  piękną Uszbę. Oczywiście miałam nosa, wychodząc po 6 – udało mi się napatrzeć, bo potem nadeszły chmury i zakryły cały widok. I tak sobie myślę – a kawałeczek dalej Elbrus, z którego to Uszba prezentuje się równie cudownie i majestatycznie jak ze Swanetii. Byłam „za górami”, a to tak jakby w przestrzeni „pomiędzy”. I wtedy z całą siłą dotarło do mnie, że „szczęście nie znajduje się z a  g ó r a m i – ono j e s t  w  g ó r a c h.

Wróciłam ze Swanetii, dupłam rzeczy na podłogę, a do plecaka spakowałam kupę sprzętu i już kolejnego jechałam do Rosji, na Elbrus. W międzyczasie hobbistycznie poprowadziłam grupę na Czeget (ja mam tak usrane z tym Czegetem, jak z Halą Gąsienicową – tysiąc planów i myśli, a i tak kończę zawsze tam!), a czekając na atak szczytowy nie wierzyłam własnym oczom (padał śnieg, a chłopaki lepili bałwana) i z uporem maniaka sprawdzałam prognozę pogody, która niezmiennie pokazywała lampę kolejnego dnia. Podchodziłam do tego sceptycznie, ale… naprawdę była lampa. Czyściuteńka noc, ale za to koszmarne zimno, myślę, że spokojnie w granicach 30* mrozu, w trzech parach rękawic miałam już wizję odmrożonych, czarnych paluchów, przez głowę zaczęły przelatywać mi myśli: „a na co mi to, zawracam, wschód słońca z 5000m też nie będzie zły, ostatnio wyszło na dobre” itp., itd, całe szczęście jednak zaczęłam powtarzać sobie mantrę „byle do wschodu” i… jakoś to poszło. I wlazło. Maaamusiu złota, to była bajka. Chyba najpiękniejszy warun, jaki mogłam sobie wyobrazić na Elbrusie, w życiu nie widziałam nic tak pięknego!! (Ale tylko do kolejnego razu 😉 )

_DSC8379.JPG
Wschód słońca na Elbrusie. 

Chciałam tym wejściem, po raz czwarty na szczyt Elbrusa, a po raz siódmy na pięciotysięcznik, w pewien sposób uwieńczyć ten cały pełen wrażeń sezon. Nu, paszła żara! I uwieńczyłam w piękny sposób. Piękniej nie mogłam sobie tego wymarzyć. Chociaż, szczerze mówiąc, do końca sezonu tak naprawdę jeszcze trochę zostało, coś jeszcze mogę  wykombinować, kto to wie, jakby się okazja nadarzyła… 😉 Ale póki co, na dziś dzień czuję się mega usatysfakcjonowana! Teraz pora odpocząć, odpowiadając w biurze na pytania turystów, jak dojść do kościółka, lub jakiej pogody należy się spodziewać, będąc w górach Kaukazu. (a w biurze nie siedziałam już ponad bite dwa miesiące!!! :O )

Nu, paszła żara! (kolejne głupie powiedzenie, które tak jakoś mi siadło, że teraz będę go nadużywać). Do następnego!  :))))) 

PS. Sucharek na koniec: wiecie, jak wygląda podryw „na alpinistę”? Mówi się z uśmiechem słodkiej idiotki: „A pokażesz mi, jak się zawiązać na tej linie?”

 

Dzikie wojaże

Żeby życie miało smaczek… czyli Kazbek na odmianę!

Sezon w pełni. Nawet nie wiem kiedy ten lipiec zleciał! Grafik na sierpień napięty do granic możliwości, także ani się obejrzę, a już będzie wrzesień. A potem październik i pora wracać do Polski. Kręci się, kręci życie jak szalona karuzela. Wspominałam kiedyś, że to sad-maso, ale kurde no. Lubię to. Jakoś się w tym zwariowanym chaosie odnajduję.

Ostatnio mam wręcz zdumiewającą częstotliwość wypraw, które zakończyły się postawieniem moich stópek na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Co niedziela to szczyt!!

14.07 – Elbrus 5642м

21.07 – Elbrus 5642м

28.07 – Kazbek 5033/5047/5054м

Wysokość Kazbeku nie jest jednoznaczna. Rosjanie twierdzą inaczej (ponoć mierzyli to od poziomu Morza Bałtyckiego, ale ja się nie znam i nie wiem, jak mierzy reszta świata), a ostatnio ekspedycja National Geographic doszła do wniosku, że od ostatniego pomiaru Kazbek jest jednak wyższy. Więc w sumie w końcu nie wiadomo, jak to z tym Kazbekiem jest.

_DSC5749.JPG
Kwitnący Kazbek.

Tak jeszcze a’propos. Tego drugiego wejścia na Elbrus w ogóle się nie spodziewałam, ale z racji dobrej aklimatyzacji po prostu zostałam postawiona przed faktem dokonanym: „jutro jedziesz, szykuj się”. Lubię takie niespodziewane zwroty akcji w swoim szarym życiu 😀

Stwierdziłam, że ostatnio częściej znajduję się na wysokościach (tak co najmniej 3600m n.p.m.), niż w dolinach. Poziom czerwonych krwinek, a przy okazji i adrenaliny, połączonej z endorfinami rośnie! Najśmieszniejsze jest to, że naprawdę czuję się jak górska kozica – doskonale, po prostu w swoim żywiole. I nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne.

Po kilkukrotnym pobycie pod/na Elbrusie, jak wspominałam ostatnio, stęskniłam się za Kazbekiem, za Meteo. Zaspokoiłam swoje tęsknoty. A teraz – jeszcze opalenizna z nosa nie zdążyła zejść, kiedy jutro się pakuję i ruszam raz jeszcze. Tak na deser. Albo na dobicie. Potem znowu stwierdzę, że jednak tęsknię za Elbrusem. Złażąc z góry, tak sobie myślałam: co wolę? Co jest dla mnie lepsze, bliższe sercu? Ciężko jednoznacznie to stwierdzić, ale chyba jednak przymierzam się do Elbrusa. Jestem zwolennikiem teorii pierwszego wrażenia, a panoramy, które tam zobaczyłam, nie mają sobie równych i za każdym razem powodują u mnie miękkość kolan.

_DSC5866-01_new.jpg
Niebo pełne gwiazd na szybko. 15 min przed wyjściem. na atak szczytowy. 

Oczywiście moja życiowa dewiza, że „głupi to ma zawsze szczęście” po raz kolejny się sprawdziła. Kazbek poszedł jak z płatka: pogoda żyleta, siła czołgu i wszystko jakoś dobrze się złożyło. W dodatku 100% mojej grupy stanęło na szczycie – całe 15 osób! To cieszy.:) Czasem sobie nieśmiało myślę, że może prócz tego głupiego, to i ja przynoszę szczęście? 😉 Tym razem miałam aparat przewieszony przez całą drogę. W ogóle szłam dużo bardziej świadomie niż za pierwszym razem, więc po prostu się tym cieszyłam. Chłonęłam widoki, wrażenia, doświadczałam. I jak tu gór nie kochać, skoro góry pokazują się z takiej strony… Można być największym głupim świata, ale dla takich rzeczy – chyba warto.

W dodatku dosłownie 20 minut przed wyjściem na atak szczytowy udało mi się jeszcze ustrzelić Drogę Mleczną. Sierpień miesiącem gwiazd, wyzwanie #MilkyWayChallange w trakcie! Kolejne próby już niedługo.

_DSC6160.JPG
Panoramy z Kazbeku. Macham Elbrusowi:) 

Tak sobie myślę, że czasem mi się nie chce. Przecież z natury jestem leniwa jak kot. Lubię leżeć i czytać książki. Nienawidzę żadnych ćwiczeń, ani treningów i tak właściwie nie robię nic dla swojego „bycia fit”, które ostatnio jest tak w modzie. Na przechwałki ludzi, ile ostatnio przebiegli przewracam oczami, a kawy nie wyobrażam sobie bez wafelka, a najlepiej to pięciu. Zamiast pełnowartościowych żeli energetycznych wciągam mleko skondensowane z tubki z kosmiczną ilością cukru. Jem cukierka za cukierkiem i doprawiam czekoladą, bo jakoś tak mi mało. A mimo to wszystko jakoś daję radę i koniec końców stwierdzam, że jednak od siedzenia w bazie wolę iść do góry. Że jednak mi się chce.  I oby ciągle się chciało. To tylko pierwsze bezsensowne myśli, kiedy wydaje mi się, że jestem zmęczona i po co mi to wszystko.

Po co? Bo Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.” I tak zawsze, w kółko.

Do następnego!

 

Dzikie wojaże, Uncategorized

Chłód Elbrusa.

Dziś, o ile dobrze liczę, mijają trzy miesiące, odkąd wyjechałam z domu, z Polski. Leci szybko ten czas, niesamowicie wręcz. Można powiedzieć, że jestem niemalże na półmetku: w środku sezonowego piekiełka. Nie mam więc czasu na to, by zbyt wiele myśleć, lub, co gorsza, tęsknić.

Ledwie z Armenii wróciłam, a tu od razu jechałam do Rosji. Teraz znowu byłam w Kazbegi 4 dni i żeby za dużo się nie znudzić, znowu pod Elbrus wybywam i to tym razem na ponad tydzień! Robić z grupą pełną aklimatyzację, czyt. będę polować na rododendrony na Czegecie! Znowu na granicy republik pogranicznicy będą mi proponować małżeństwo. Czasem sobie myślę, że nie powinnam się odzywać, ale niee, gdzieżby – ja zawsze ciągnę temat i drążę z nimi głupią gadkę 😀

Będąc w Moskwie jarałam się, słuchając czystego brzmienia rosyjskiego, cały czas mając w głowie, że ja też mówię czysto, tyle że z nalotem południowo rosyjskich republik, co kiedyś usłyszałam od jednego Białorusina. Będąc w Kabardino-Bałkarii doszłam do wniosku, że przecież faktycznie – oni mają taką cudaczną naleciałość! Więc może nie jest jeszcze tak źle z moim rosyjskim ze skrzywieniem.

Podoba mi się to, że podobnie jak w Polsce, ludzie na szlaku witają się ze sobą. Mijam jakiegoś dziadka, mówię: privet! a on się zatrzymuje i z zachwytem do mnie:

-Ojej, piegi! Ściągnij te okulary! Ojej, jaki piegus śliczny!

No tak, piegów mam nad wymiar, a to wszystko przez to, że mnie tak jara to wysokogórskie słońce! Wykorzystałam już całą tubkę kremu z filtrem, a gdzie tu do końca sezonu! A zdarzy się raz, że zapomnę sobie posmarować o, chociażby pod kolanami – raczek murowany i potem chodzę jak taki poparzony słońcem paralityk. A jeszcze potem łupię się jak jaszczurka, zrzucająca skórę.

Tak w ogóle, to na Elbrusie ostatnio pizgało gorzej jak w Kieleckiem, jeden dzień więcej trzeba było kiblować, a wyzwaniem było wyjście do toalety, mam nadzieję, że tym razem warunki będą lepsze 😉

_DSC4348g (1).jpg
Pizgawica na Elbrusie.

Tak jeszcze mi się przypomniało, jak w maju byłam pod Elbrusem z Anią i zarządzająca naszym zaprzyjaźnionym hotelem pani Tatiana, widząc nakręconą jak bączek Agusię, ciągnącą Anię za sobą przystanęła i stwierdziła:

-Co, męczy Cię ta Aga?

Nie wiedziałam, że to aż tak widać 😀 czasem się zastanawiam, co ze mną nie tak, że ludzie ledwie spojrzą, a już czytają ze mnie jak z otwartej książki 😉 Ostatnio, jak siedziałam w kuchni, czekając na wyprawienie grupy, bałkarscy przewodnicy mieli ze mną niezły ubaw, bo zadawali mi dziwne pytania (typu: wyobraź sobie, że jesteś w lesie, pada deszcz, a Ty jesteś obok chatki: wejdziesz?) i na podstawie odpowiedzi robili mi mój portret psychologiczny. Nie wiem jakim cudem, ale w większości się im to sprawdziło 😀

Za niedługo będę pod Elbrusem tak znana, jak Agnieszeczka w Meteo. 😉 A’propos! Nie mogę się doczekać Kazbeku! Trzeci raz będę w tym sezonie pod Elbrusem, a w Meteo jeszcze ani razu! Stęskniłam się troszkę za tym klimatycznym syfem, co by nie patrzył. Ale już niedługo!:)

Za to dryłując z kontenerka do góry (taki hobbistyczny spacerek na Skały Pastuchowa) na wysokości jakiś 3800m, miałam niespodziewane spotkanie: z najprawdziwszym, rudym Lisikiem! :O pewno szukał jakiś resztek jedzenia, nawet chciałam mu coś rzucić, ale nie był zainteresowany. Przystanął, zmrużył oczka i pobiegł w swoją stronę. Byłam w podwójnym szoku: spotkać lisa na takiej wysokości, a w dodatku zrobić mu zdjęcie małym obiektywem!

Czytam sobie właśnie książkę, jaką przywiozłam z Moskwy – z mojej ulubionej serii Metro 2035 – „Dach Świata”, którego akcja dzieje się właśnie w okolicach Elbrusa. Jaram się i książkę oczywiście zabieram ze sobą, by jeszcze lepiej wczuć się w klimacik! 😀

Korzystając z wolnego i w miarę stabilnej pogody, poszłam dziś sobie rano na szybką przebieżkę na Cerkiew. Oczywiście przyłączył się do mnie rudy psiak (swój do swego podświadomie ciągnie, normalka) i towarzyszył mi całą drogę tam i z powrotem. A przy okazji – jaki z niego model – zapozował pierwsza klasa! 😀 Nie był to znajomy Biszkopcik, ale jakaś mieszanka rasy kaukaskiej: najpierw sobie myślę, że taki olbrzym obok człapać będzie… najśmieszniejsze jest to, że akurat miałam na sobie koszulkę z kotem 🐱 Był jednak tak pocieszny, niezdarny ze swoimi wielkimi łapami, a jak się cieszył, to mu ślina z pyska kapała, że nawet Kociarze serce zmiękło i na koniec spaceru dostał nawet starego kabanosa, który leżał u nas w lodówce 😀

A! no i wreszcie esencja kolorów! Tak na odmianę chłodu Elbrusa.

Uciekam dopakowywać ostatnie rzeczy, papa!

_DSC4778.jpg
Rudy rudego dorwał…