Dzikie wojaże

Gruzińskie kompendium.

Zbliża się kolejny sezon dzikich wojaży. Jeśli jeszcze nie macie wybranego kierunku, najwyższa pora, by go znaleźć! 🙂

Wiele osób pisze do mnie: „Wybieram się do Gruzji, poradź, co mogę zobaczyć!” Jasne, z wielką chęcią doradzę, warto jest jednak najpierw poznać kilka czynników, które w 100% będą miały wpływ na zasugerowane przeze mnie miejsca.

I tak, to jest ważne:

termin przylotu do Gruzji

● ilość dni

● towarzystwo

● preferencje: zwiedzanie, kościoły, góry i trekkingi, plaże Batumi, a może wszystkiego po trochu?

Postaram się skupić na każdym czynniku i opowiedzieć Wam, dlaczego to takie istotne.

Na samym początku dodam jeszcze dla uspokojenia: TAK, GRUZJA JEST BEZPIECZNA. Naprawdę – nie mam strachu iść sama nocą przez ciemne zaułki stolicy; w takim Krakowie raczej nie czułabym zbyt komfortowo. Gruzini są dla nas mega przyjaźni, czasem aż za bardzo, każda kobieta to KRASAAAVICA, ale tyle chłopy mają, co sobie powzdychają. 😉

1)      TERMIN PRZYLOTU DO GRUZJI

Mimo, iż Gruzja jest namiastką ziemskiego raju, kawałkiem świata, który Pan Bóg przeznaczył dla siebie, ale w końcu oddał Gruzinom, w większości jest krajem górzystym. Zimą może nas zasypać, droga zostanie zamknięta, a naszą jedyną alternatywą na spędzenie urlopu będzie zamówienie kolejnego grzańca. Na początku kwietnia nie dojedziemy do Doliny Truso ani do Juty, a chcąc zrobić trekking do Sabertse do połowy drogi będziemy brodzić w śniegu po kolana, a zatem potrzebować będziemy rakiet śnieżnych i sporo zaparcia. 😉 Jeszcze w maju/czerwcu na większości przełęczy (często na wysokości ponad 3000m n.p.m.) leży śnieg i przejście chociażby trekkingu z Omalo do Szatili jest dostępne zwyczajowo dopiero od pierwszych dni lipca. Sorry, taki mamy klimat, jak powiedział klasyk. Pytanie „A jaka będzie pogoda w lipcu” również nie zawsze ma odbicie w rzeczywistości. W górach jest tak, że z rana może być piękne słońce, ciepło i przyjemnie, a po południu przyjdzie oberwanie chmury i potężne gradobicie. Podczas całego pobytu w Gruzji nie rozstawałam się ze swoją kurtką przeciwdeszczową. Mogła być zwinięta w plecaku, ale w razie niespodziewanego deszczu nie raz ratowała mi głowę. Może okazać się, że nawet w teoretycznie najbardziej stabilne miesiące, czyli lipiec i sierpień, przyjdzie załamanie pogody i spadnie śnieg, co miało miejsce chociażby w minionym sezonie.:)

_DSC0989
Połowa maja – droga do Sabertse w stronę Kazbeku (3000m).

2)      ILOŚĆ DNI

4 dni na Gruzję to bardzo mało. 7? Również niedużo, ale już cokolwiek. Optymalne są 2 tygodnie – w sam raz na pierwszy raz, by wiele zobaczyć, ale i mieć po co wracać.:) (tak przecież było ze mną). 3 tygodnie to wystarczająco na niemalże wszystko, ale skoro i tak się tu wróci (tak to jest z Gruzją, naprawdę. Nie ma mocnych), to w tym czasie można i nawet do Armenii sobie skoczyć.

3)      TOWARZYSTWO

Co innego jest, gdy jedzie się samemu. Co innego z rodziną z dziećmi. Wiadomo, maluchy mogą marudzić, źle znosić klimat i tak dalej. Grupa znajomych – dobrze, jeśli są sprawdzeni i zaprawieni w bojach. 😀 na wyprawę do Gruzji innych brać niewskazane! Trzeba wiedzieć: czy każdy członek ekipy lubi wyrypę, czy może jednak część preferuje relaks na plaży lub zwiedzanie knajpek… Wiadomo, nie ma tak, by każdemu zawsze i w pełni dogodzić, ale już przed wyjazdem warto porozmawiać o swoich oczekiwaniach, by na miejscu się nie denerwować, a po prostu cieszyć się urlopem i dać się porwać gruzińskiej spontaniczności.:)

4)      PREFERENCJE

Temat rzeka. Ja do Gruzji po raz pierwszy przyleciałam dla widoku gór Kaukazu. Wyjeżdżając tam na cały sezon (teraz będzie kolejny) również mówię: z miłości do gór. Gruzja to jednak nie tylko góry, ale i Morze Czarne, bujne lasy Adżarii, skalne miasta, Kachetia winem płynąca, bogata kultura Kolchidy, półpustynie, a nawet sawanna! Definitywnie każdy znajdzie coś dla siebie.:) I łazęga, i wspinacz, i plażowy leniuch, i sommelier… Można tak wymieniać bez końca.

_DSC4192BBBBBB
Cerkiew Cminda Sameba, czerwiec.

Skupię się na opcji „Górskiej”, z racji tego, że mam z niej najwięcej doświadczenia, którym mogłabym się z Wami podzielić.

Górsko-trekkingowo opcje są dwie (ciężko jest połączyć jedno z drugim, chyba że ma się 20 dni urlopu pod rząd;) ) 7 miesięcy prawie siedziałam w okolicach Kazbegi, ale do Swaneti mam jakiś sentyment – całkiem inne góry, inne chodzenie. ciężko wybrać co lepsze 😉 Zupełnie inną bajką jest jeszcze kilkudniowy trekking z najbardziej popularną opcją Omalo-Szatili lub Omalo-Szatili-Juta.

1) Swanetia 

jakbyście wchodzili na Elbrus, to z jego skłonów zobaczycie caaaaałą bajeczną Swanetię, najpiękniejszy widok pod słońcem!! :))))

Bazą wypadową jest Mestia. 

_DSC1870
Mestia z perspektywy.

lodowiec Chaaladi (1 dzień, gdzieś 4 godzinki cała trasa tam i z powrotem)

jeziorka Koruldi (koło 8 godzin tam i z powrotem) same jeziorka szału nie robią, ale droga do nich – prawie cały czas z widokiem na kaukaski Materhorn, czyli Uszbę, a z drugiej strony na Tetnuldi – jest przepiękna. Co do Uszby to jest taki suchar, że jak ktoś szuka sposobu na samobójstwo, to idzie na Uszbę, bo jest bardzo trudna i trzeba mieć naprawdę duże doświadczenie, by się na nią wspiąć.

Uszguli – są dwie opcje, żeby tam dotrzeć. Raz: dojechać za 20lari deliką w 2 godziny lub zrobić sobie trekking Zabeszi-Adiszi (koło 7h) i na drugi dzień do Uszguli (10h). tak w ogóle to szlak jest podzielony na 4 dni, ale odcinki są krótkie i spokojnie można to zrobić w 2-3 dni. Samo Uszguli jest na końcu świata, śliczna wioska, można tam taaaak odpocząć, że szok:) z Uszguli jest super trekking 20km pod lodowiec Szchary, najwyższej góry Gruzji. Fajny jest nocleg w Uszguli.

_DSC2366
Szchara.

 

-z wioski Mazeri (20min autem z Mestii) pod lodowiec Uszby, po drodze zahaczając o wodospady Becho – tam i z powrotem koło 8-9 godzin.

2) Kazbegi i okolice 

Dolina Truso (trekking 22km po płaskim, idealna na jeden dzień),

Juta i przełęcz Chaukhi – jeżeli się wspinacie, to polecam sam masyw :)))))) ja byłam na najprostszym z 7 wierzchołków, Rcheulishvili, tam wystarcza asekuracja lotna, trochę sypiących piargów, ale nie ma większych technicznych trudności.

_DSC8859
Masyw Chaukhi – Gruzińskie Dolomity.

-można przenocować w namiocie w okolicach przełęczy i na drugi dzień zejść sobie na drugą stronę, stronę Chewsuretii – do pięknych jezior Abudelauri (3 kolorowe jeziora) – tam też jest super nocleg, piękne okolice!!, a stamtąd są 2 godziny do najbliższej wioski – Roszki. Ogółem trasę Juta-Roszka-Juta można spokojnie zrobić w dwa dni.

podejście w stronę Kazbeku do lodowca (od kościółka Cminda Sameba trzeba liczyć ok. 4-5 godzin w jedna stronę, bezproblemowe trekkingowe podejście, prościutkie, a widoki cudowne, po drodze jest nowo wybudowane schronisko Altihut, skąd do lodowca jest jakieś 45 minut. Obok tego schroniska (miejsce nazywa się Saberdze jest również fajne miejsce na namioty, oczywiście na dziko i bezpłatnie, obok jest woda z rury. Jeżeli chcecie zakosztować troszkę więcej extrimu, to możecie dojść sobie do Stacji Meteo na 3650 m, ale to już jest przejście przez lodowiec, więc potrzebne będą raki. Obok Meteo można spać w namiotach (10 lari), lub w środku (40lari). Czasowo od kościółka trzeba liczyć 7-8 godzin w jedną stronę. Oczywiście da się dojść i wrócić w ten sam dzień, ale trzeba raniutko wyruszyć.:)

_DSC6867
Lodowiec Gergeti w drodze do Stacji Meteo.

okolice masywu Kuro – mało znane, niepopularne, bo tam nie ma szlaków, ale osobiście ja tam lubię chodzić, bo są super widoki i na Kazbek i na drugą stronę:)

wioska Arsza – 15 min autem z Kazbegi, dosłownie z 4 km – są skałki. Można iść na wspin, w okolicy także dwa piękne wodospady:)

Oczywiście jeszcze pozostaje trekking przez Tuszetię do Chewsuretii, a potem Juty (Omalo-Shatili-Juta), ale to w najkrótszym wariancie, (czyli z podjeżdżaniem) trzeba liczyć co najmniej 5 dni. Gdybyście chcieli iść cały czas – z 8. Co jeszcze do Tuszeti – trzeba pamiętać, że jedyna droga, którą można z Tbilisi dostać się do Omalo jest „otwarta” (czyt. Przejezdna bez śniegu) zazwyczaj tylko od drugiej połowy czerwca/początku lipca do końca września. Z dojazdem do Szatili jest tylko nieco lepiej, ale tam chociaż cokolwiek robią, bo pod koniec zeszłego sezonu pracowano nad utwardzeniem drogi, chociaż miejscowo, co i tak dużo daje.

_DSC0643
Widok z Przełęczy Abano – najwyżej położonej przejezdnej przełęczy tej części świata. Dalej Tuszetia.

Z serii: „trochę tego, trochę tego – objazdówka na pierwszy raz” jako miejsca konieczne zobaczenia mogę polecić:

  1. Tbilisi – stolica Gruzji, miasto piękne i klimatyczne. Z mniej sztampowych punktów mogę zarekomendować nocną panoramę miasta, którą można podziwiać z Twierdzy Narikala (tak, koniecznie nocną!)
  2. David Gareja – to miejsce z czystym sercem polecam każdemu! Średniowieczny kompleks monastyrów tuż przy granicy z Azerbejdżanem robi niesamowite wrażenie. Kosmicznie pofalowane stepy aż po sam horyzont, dzikie agamy (gatunek dużych jaszczurek) i przestrzeń bez końca nie pozostawią obojętnym! Co jeszcze lepsze – to miejsce o każdej porze roku jest totalnie inne. Byłam tam w maju – kwitnące, zielone łąki. W czerwcu – przekwitanie. Lipiec – żar z nieba. Sierpień – półpustynia. Coś pięknego!!
  3. _DSC1638
    Kosmiczne pejzaże, początek maja.
  4. Sighnaghi – kulturalna stolica regionu Kacheti, kolebki wina. Miasto Miłości (urząd stanu cywilnego pracuje całą dobę!), Gruzińska Toskania, stąd tylko rzut beretem do kachetyjskich winnic, nic, tylko jechać na „winny tur” 😀
  5. Kazbegi i cerkiew Cminda Sameba – tak, chodzi o tą pocztówkową świątynię na wzgórzu, tuż przy początku szlaku na Kazbek. Jeżeli chcielibyście podziwiać widok cerkwi i Kazbeku jednocześnie, koniecznie udajcie się w stronę Monastyru św. Eliasza i masywu Kuro (w przeciwną stronę jak na Kazbek).
  6. Mccheta – pierwsza stolica Gruzji. To tutaj miały początek gruzińska państwowość i religia. W dodatku piękny widok na łączące się rzeki Aragwi i Kury. Stąd już tylko rzut beretem do skalnego miasta Upliscyche, a stamtąd do osławionego osobą Iosifa Dżugaszwilego Gori, gdzie znajduje się muzeum tegoż jegomościa. Polecam, jako ciekawostka historyczna. Można podejść do tego z nutą groteski, ale lepiej niż na głos śmiać się w duchu.

 

Moje „Gruzińskie kompendium” jest może nieco chaotyczne, tysiąc pięćset informacji na raz, dlatego gdybyście mieli jakieś pytania – zapraszam śmiało! Najprościej skontaktować się ze mną na fejsbuku.

Mam nadzieję, że zebrana wiedza przyda się w planowaniu gruzińskich wojaży. Nie pozostaje nic innego, jak życzyć dobrej podróży i do zobaczenia gdzieś na gruzińskim szlaku! 😉

Będzie mi miło, gdy ten artykulik się komuś przyda i udostępnicie go dalej w świat! 🙂 

Dzikie wojaże

Na półmetku.

Koniec lipca. Jestem już na półmetku swojego pobytu w Gruzji. Półmetek to dobry czas na refleksję, ale na tę chwilę nie mam natchnienia na takie mądre rzeczy, potrzebuję jeszcze trochę więcej kawy. 🙂 Kiedyś ze zmęczenia zaczęłam myśleć o Polsce, o tym, że Mama robi zaprawy z ogórków i soki z malin, że jarzębina i dzika róża już powoli dojrzewa i jeżeli chcę zrobić nalewkę, ktoś musi mi je zerwać, o tym, że są żniwa i wkrótce sarny rozpoczną swoje gody i nastanie piękny czas dla foto-łowów… i takie tam. Sado-maso i trochę niepotrzebne dołowanie. Dziś mam wolne, więc nie myślę o niczym. Carpe diem! I to jest idealna refleksja.

29.07

Wracałam z tbiliskiego piekła w stronę Kazbegi. Z cudownymi planami na wieczór uciec z dala od cywilizacji, zaszyć się w górach z namiotem i jeść sucharki. DUP. W połowie drogi marszrutka łapie gumę i znowu czuję się jak w piekle. Przypominam sobie mądre słowa, że przecież lubię extreme – więc mam za swoje! Za to upałów nie znoszę – jest to jedna z nielicznych rzeczy, którą można mnie wykończyć. Nie łamie mnie wiatr, mróz, ani wczesne wstawanie. Ale upał momentalnie. Byle do września! 😀

Biwaczek. Takie wolne to ja lubię. Daleko od zasięgu telefonicznego, w sąsiedztwie masywu Chaukhi i wspinaczy, szukających trudnych dróg. Nie ma Internetu, wieje przyjemny wietrzyk, zrobiłam sobie dzień dobroci dla zwierza i jem tylko to, co lubię najbardziej na świecie, czyli słodycze.

-Muszę wreszcie zacząć jeść normalnie, bo po tych grupach i gruzińskich suprach jest mi źle na brzuszku.

Ania patrzy na mnie ze zdziwieniem, jak zagryzam ciastko cukierkiem:

-Normalnie?

-No wiesz, coś w stylu rano owsianka, a potem drożdżówka i wafelki maczane w kawie, to przecież norma.

-AHA.

Tego mi właśnie brakowało! A że w górach ciastka smakują najlepiej – nie potrafię sobie odmówić tej przyjemności ;)) Z resztą w końcu mam wolne.

_DSC702488.JPG
Biwak pod Chaukhi.

Cały lipiec przeleciał mi jak z bicza trzasnął. W ogóle nadal nie ogarniam, że już tu tyle jestem. Kwiecień to dla mnie kraina odległa o sto lat świetlnych, kiedy to było!  Dwa tygodnie z Hiszpanami, kilka dni w biurze potem kolejna grupa… Lubię, kiedy dużo się dzieje – Agusia w swoim żywiole. Potrzebuję ewentualnie dwa dni resetu dla naładowania baterii  i czasu na zrobienie prania, a potem mogę znowu działać i trajkotać jak nakręcona 😀 Moja ostatnia grupa nadała mi nawet przezwisko: AGANIOK. Mistrzostwo świata!!!! Jako dziecko zawsze mi było przykro, że jedyne jak przezywają mnie koledzy, to „Pippi” lub „Agusia Magusia”, ewentualnie „piegowate jak indycze jajo, złe jak szczur” – musiałam czekać 25,5 roku, aż ktoś tak trafnie mnie zdefiniuje jako Aganiok! Znaczy więcej, niż 1000 słów! 😀 Artur, Adam i dwie Małgosie – dziękuję!! ❤

Po raz czwarty byłam też na Meteo. Utrzymuję swą co dwutygodniową częstotliwość odwiedzin – Ruda jak zwykle za każdym razem robi furorę 😛 Od początku lipca w bazie pod Meteo stacjonują też nasi Rodacy – ratownicy z Bezpiecznego Kazbeku. Solidaryzujemy się z chłopakami nie tylko ze względu na polską krew i stacjonowanie pod Kazbekiem, ale i dlatego, bo po prostu są fajni, a to, że odwalają kawał dobrej roboty i zawsze służą pomocą (nie ważne, czy chodzi o przesyłkę do kraju, czy porażenie piorunem) to tylko dodaje im zajebistości. Mając chwilowo dość gruzińskości, po prostu wolałam iść do chłopaków, wypić herbatę i pograć w państwa-miasta (!). Ostatniego wieczoru zaczęliśmy nawet oglądać film (taki to full-wypas na Meteo! Sranie za kamieniem, ale film to sobie mogą oglądać!), kiedy do namiotu wpadł jeden przewodnik, mówiąc, że jego skacowanemu koledze chyba się coś pogorszyło. Przerwaliśmy film i chłopaki, nawet nie parsknąwszy śmiechem, natychmiast rzucili się na pomoc. A’ propos kaca: w Gruzji nikt nie wyśmiewa się ze skacowanego znajomego. Kac wzbudza litość i wymaga troski. „Każdy z nas tak kiedyś miał” – budzi poczucie solidarności i jedności z cierpiącym. 😀 Kolejnego ranka poszkodowany, nafaszerowany elektrolitami i innymi specyfikami, cudownie ożył. Ja piłam w kuchni kawę, a on wszedł i z uśmiechem na ustach zawołał: „Oooch, Agnieszeczka przyszła!” Jednym słowem – Bezpieczny Kazbek przywraca do życia. 😉

Punktem kulminacyjnym naszej grupowej wyprawy tym razem nie było jednak Meteo, a  Rcheulishvili – jeden z wierzchołków Chaukhi. Tego w moim życiorysie jeszcze nie było! Wspinaczka! Jeszcze 5 lat temu chyba nawet bym nie pomyślała, że będę się wiązać liną i kurczowo trzymać się skał, bo z drugiej strony tylko przepaść. Całe szczęście, że pozbyłam się lęku wysokości, ale adrenalina i tak była! Zdobyłam jeden taki szczyt i już myślę, jakby tu wykombinować z kolejnym! (Byliśmy na najprostszym) Na Kazbek sezon w pełni – kolejki nawet za kamień (hahahaha), a na Chaukhi – ani żywej duszy – cisza i święty spokój, to chyba przyciąga najbardziej. Jedynie gruzińscy przewodnicy-wspinacze, którzy na Chaukhi odpoczywają od Kazbeku i tak spędzają swoje wolne dni. Super sprawa! 😉

38139402_1959527257431218_4538654403116138496_n.jpg
Szkoła wspinania 😉

Po Chaukhi byliśmy jeszcze w Kacheti (tradycyjnie David Gareja i Sighnagi) i ostatni dzień w Tbilisi – o matko, tam to masakra, nie ma czym oddychać! Miałam plany wykorzystać z Anią wspólne trzy wolne dni i gdzieś wyjechać, ale ze względu na upał zrezygnowałyśmy z tego pomysłu i z poczuciem ulgi wróciłyśmy do Kazbegi, wzięłyśmy namiot i wypoczywamy na biwaku pod Chaukhi. Do znudzenia, ostatnio tylko Chaukhi i Chaukhi, z każdej strony i o każdej porze, ale jest pięknie i czego chcieć więcej! Czekałam, aż się ściemni, by uchwycić trochę nocnego nieba – w końcu to taki ładny rodzaj fotografii! Nigdy mi się to dotychczas nie udawało, ale tym razem z zawziętością wygramoliłam się z namiotu, znalazłam kamień, służący jako statyw, no i jazda. Efekty przerosły moje oczekiwania – jak na pierwszy raz wyszło super! Przed nami sierpień – miesiąc gwiazd i Perseidów, będę próbować więc dalej, jak tylko nadarzy mi się okazja być z dala od cywilizacji i bliżej rozgwieżdżonego nieba 😉

_DSC7510.JPG
Nie, to nie dorysowane efekty w photoshopie, nie, to nie wschód ani zachód słońca, tak po prostu było, wyszła Wiedźma z namiotu i zaczarowała niebo 😉

Trzeba korzystać, póki warun sprzyja!!

Upisałam się dziś jak natchniona, to wszystko przez te słodycze, które aż nadto dodały mi energii! 🙂

PS1. Kupiłam sobie kapustę. Żaden wyczyn, no tak, ale w warunkach Kazbegi dostać ładną sztukę to nie lada wyzwanie. Ach, zrobię sobie zasmażaną, z ziemniaczkami i koperkiem, popiję kefirem… a kolejnego dnia kapuśniaczek. Potem surówka. Takim to sposobem mam obiadów na cały tydzień – wszystko z jednej małej kapusty, o której tak marzyłam! I widzicie, jak niewiele dziecku do szczęścia potrzeba…. 😉

PS2. A gdyby ktoś chciał poczytać więcej o projekcie Bezpieczny Kazbek i jakoś wspomóc naszych dzielnych chłopaków, zajrzyjcie na stronę: https://polakpomaga.pl/kampania/bezpieczny-kazbek

 

 

Dzikie wojaże

Kachetia.

Kazbegi. W centrum tego kaukaskiego wszechświata znajduje się drewniana, oszklony kiosk z pamiątkami. To tak zwana przez nas „budka kontemplacyjna”, skąd można nie tylko rozmyślać nad sensem egzystencji, ale i bacznie obserwować życie, toczące się na rynku. Kierowcy zawsze zwalniają, przypatrując się: „a kto dziś w budzie siedzi?”, turyści zagadują o narodowość (bo dlaczego nie wiem, jak mówi się po gruzińsku „do widzenia”?! Wszyscy nie mogą wyjść z podziwu) i takie tam. Kiedy pada deszcz, jak dziś, ludzie pytają: „A co robić w taką pogodę w Kazbegi?” Jak to co – iść do super knajpy i pić wino! Można też popisać, co właśnie czynię.Jestem już miesiąc w Gruzji, ale zupełnie nie czuję upływu czasu. Czuję się, jakbym funkcjonowała w jakiejś innej realności. Przyznam, że kręci mnie taka realność! Góry, dużo ludzi (ciekawych i bardziej ciekawych), byle jeszcze tak nie padało! 😉

Ostatni tydzień w ogóle minął jak z bicza strzelił – w poniedziałek po pracy wyruszyłyśmy z Anią na południe – w stronę cywilizacji 😉 Tbilisi można się zachłysnąć! Tam już lato, a u nas, w górach, ledwo się zielono zaczęło robić! Po trzech tygodniach zjechać na niziny i paradować w krótkim rękawku – to spore wydarzenie! Nawet spacer po mieście o 1 w nocy był dla nas fascynujący – jakbyśmy nagle znalazły w jakiejś orientalnej bajce…

Tbilisi nocą (błyszczą i migocą...)

Tbilisi nocą (błyszczą i migocą…)

Noc była ciepła (i krótka), a z samego rana ruszałyśmy już w stronę Kacheti – regionu Gruzji, słynącego głównie z wina. Gruzja jest niezwykle różnorodnym krajem – ma wysokie góry, ciepłe morze, żyzne pola, a nawet stepy i półpustynie z regionu David Gareja – właśnie to one były naszym celem tego dnia.

David Gareja to kompleks monastyrów, tuż przy granicy z Azerbejdżanem. Byłam tam już w lipcu, ale Ewa zasugerowała, że w maju to zupełnie inny świat, więc warto to zobaczyć. Z racji tego, że David Gareja leży na końcu planety i ciężko tam się dostać, ktoś wpadł na świetny pomysł i stworzył Gareja Line – marszrutkę, która codziennie o 11 zbiera ludzi z Tbilisi spod pomniku Puszkina i zabiera nas za 30 lari (w dwie strony) tam, gdzie dociera tylko 4×4. Świetna sprawa!

Majowe David Gareja to naprawdę inna bajka. Tak diametralnie odmienny widok, niż kosmiczne krajobrazy, jakie pamiętam z lipca, że głowa mała! Bujna zieleń, łąki łany, nic, tylko kręcić się w kółko i podziwiać z każdej strony, coś pięknego!

_DSC1638
Kosmiczne pejzaże.

Marszrutka Gareja Line odjeżdża o 16 (do Tbilisi jedzie około 2,5-3 godziny) i po 40 minutach zatrzymuje się w Udabno – wiosce na końcu świata, sztucznym tworze i wymyśle sowieckich inżynierów ( w latach 80-ych przesiedlono tam grupę swańskich górali), jedynej w promieniu wielu, wielu kilometrów. To jest fenomen, że dwójka Polaków (tak, Polacy w Gruzji są chyba najbardziej przedsiębiorczym narodem, oczywiście poza samymi Gruzinami) stworzyła tam hostel i dobrze prosperującą restaurację. To właśnie tam spędziłyśmy naszą drugą noc – chciałyśmy przekonać się, jak wygląda przywitanie dnia pośród kwitnących na żółto stepów.

Naszym kolejnym (prawdę powiedziawszy – głównym) celem było Sighnaghi, by jednak do niego dotrzeć, z Udabno musiałyśmy się dostac do Sagarejo, a stamtąd złapać marszrutkę, jadącą z Tbilisi do Sighnaghi. Skomplikowane, ale do ogarnięcia! 😀 Marszrutka z końca świata (Udabno) ponoć jeździ, ale tak naprawdę nikt nie wie skąd i o której. „Pomiędzy 8 a 9” – usłyszałyśmy. Zapytana inna kobieta pokazała na palcach „4”. HMMM. Oznaczać to może: za 4 godziny, o 4, a może jednak za 4 dni??? By nie stać w miejscu, idziemy i łapiemy stopa pośrodku stepu i na pace ciężarówki (szkoda, że nie był to wielki i burczący ZIŁ lub KAMAZ!) dojeżdżamy do Sagarejo, a stamtąd, w końcu, do Sighnaghi. Przejażdżka stopem na pace to definitywnie największa przygoda tej wycieczki! Byłam niczym piaskownica, ale mega frajda – chcę więcej! 😉

_DSC1838.JPG
Jedziemy autostopem…

Po takiej dziurze jak Udabno w Sighnaghi można się po prostu zakochać – w końcu to „Miasto Miłości”, a Urząd Stanu Cywilnego pracuje tam całodobowo. Jest to serce Kacheti – może nieoficjalnie, bo stolicą regionu jest Telawi, w którym nic nie ma, ale kulturalnie i rozrywkowo na pewno. Lubię taki klimat małych, urokliwych miasteczek. Namiastka Toskanii, w której nigdy nie byłam. Nic, tylko siedzieć na werandzie i sączyć lemoniadę, jeżeli komuś wino wychodzi już bokami 😉

W Sighnaghi miałyśmy listę „Must see” – oczywiście również z myślą o turystach. Udało nam się odnaleźć wszystko, prócz jednego punktu – cmentarza. Wieczorem Gio, nasz gospodarz, obficie polewa winem.

-Gio, my zaraz umrzemy!

-Nie umierajcie, przecież najpierw chciałyście zobaczyć cmentarz!

Wszyscy strasznie się dziwili, dlaczego tak bardzo zależy nam zobaczyć ten cmentarz. Brali nas za turystki – cmentarz jak cmentarz, co tam interesującego i dlaczego tak usilnie go szukamy? A jednak gruzińskie cmentarze są inne niż polskie – tradycją są wielkie portrety na nagrobkach – w ulubionej bluzie, przy samochodzie, na koniu – wszelkie scenki rodzajowe w wersji nagrobkowej. Poza tym, ten w Sighnaghi (w końcu go znalazłyśmy, najśmieszniejsze jest to, że przechodziłyśmy tuz obok uliczki, w którą należy skręcić) jest położony w naprawdę urokliwym miejscu i pięknie stamtąd widać góry Tuszeti – oczywiście o ile pogoda jest sprzyjająca.

Cały kolejny dzień spędziłyśmy na wycieczce objazdowej „Winnym szlakiem” – w końcu Kachetia winem słynie i płynie. Ciekawa sprawa posłuchać i zobaczyć, jaką drogę musi przejść winogrono, by stać się zabutelkowanym winem, gotowym do eksportu na przemysłową skalę. Wrażeń dużo, będzie o czym opowiadać turystom. Czasem czuję się jak jakieś guru, mające dostep do tajemnej wiedzy, o której inni nie mają pojęcia. Morał jest taki – wszystkiego trzeba najpierw spróbować na własnej skórze, by móc opowiadać o tym innym – ot, cała filozofia! 🙂

W piątek trzeba było myśleć o powrocie. Nawet jeżeli ma się samochód, tak czy siak droga w góry prowadzi przez Tbilisi. Dostałyśmy się na dworzec Didube, skąd można złapać transport Kazbegi i szukałyśmy stanowiska, z jakiego odjeżdża, gdy napadła na nas cała chmara taksówkarzy. „No tak, myślą sobie, turystki z wielkimi plecakami, może coś ugram!” Ooo nie wujku, nie ma głupich, z dziesięciokrotnie podbitą ceną!! Rozmowa na kilka głosów:

-A Wy gdzie?

-W Kazbegi!

-Oj, to dawaj na taksi! Wy tam na Kazbek idziecie?

-Nie, na marszrutce! Może w lecie!

-Oj, widać, że Wy ekstrim lubicie, widać!

Nie ustaliłyśmy jednak, niestety, czy extrem to jechać marszrutką, czy wchodzić na Kazbek? Pozostanie tajemnicą, co poeta miał na myśli 😉

Do Kazbegi, na przednim fotelu obok kierowcy czułam, że wracam jak do domu. Byle w góry, już wystarczy mi tej cywilizacji!

PS.Dziękuję za uwagę i gratuluję dotarcia do końca! Czekam na odezw tych, którym się udało! 😀 😀