Dzikie wojaże

Lubię wracać tam, gdzie byłam. Gruzja ’22

„Lubię wracać w strony, które znam
Po wspomnienia zostawione tam
By się przejrzeć w nich, odnaleźć w nich…”

Takie słowa piosenki Zbigniewa Wodeckiego siedzą mi w głowie, gdy zasiadam do spisywania refleksji na temat Gruzji, z której niedawno wróciłam. Wróciłam i nie mogę się pozbierać. 😄

Nie było mnie tam ponad 2,5 roku – tak właściwie to całe 950 dni. Aż się sama dziwię, że to aż tyle czasu! Pamiętam, jak po tych 7 miesiącach, spędzonych w Gruzji w 2019 roku, bardzo chciałam już wracać do domu. Wszystko, co gruzińskie, wyłaziło mi uszami i miałam serdecznie dość. Przesyt. Musiało minąć trochę, zanim to sobie przetrawiłam i poukładałam, by wrócić tam z radością i czerpać przyjemność. Przeczytałam ostatnio dobre zdanie Wojciecha Góreckiego, świetnego reportażysty, którego konikiem jest właśnie Kaukaz (polecam z całego serca tzw. „Trylogię Kaukaską”!):

„Gdy pobyt w jakimś kraju się przedłuża, można wpaść w pułapkę utraty dystansu lub zbytni krytycyzm. Dopiero upływający czas, który pozwala przetrawić te przeżycia i wspomnienia, zamknąć burzliwe etapy zbytniej fascynacji i niepotrzebnej irytacji, umożliwia podjęcie próby w miarę wyważonego opisu”.

Ot co, kropka w kropkę moje doświadczenia i odczucia!

Jednym z argumentów konieczności powrotu do Gruzji (sic!) był powrót po torbę z moimi rzeczami, pozostawionymi w Kazbegi. Śmiałam się, że może myszy nie zjadły przez te 2,5 roku, rzeczywistość na miejscu okazała się jednak zgoła inna, bo torba i rzeczy „uległy awarii i poszły do śmieci”, jak powiedział mi Nika. Ah tak, Gruzja. Roześmiałam się, taki to przewrotny los i przecież czego innego w swoim przypałowym życiu mogłam się spodziewać? Że odbiorę rzeczy po 31 miesiącach, całe i zdrowe? Może jeszcze nadające się do jedzenia 😂 A takiego wała, noł łej! Ale argument był dobry, przekonywujący – przynajmniej mnie.

Tuż przed wylotem z Polski zapytałam Keti, Gruzinkę z biura Mountain Freaks, czy da radę zadzwonić do Tamriko i zarezerwować mi nocleg w Kazbegi. Gdy usłyszałam, że Tamriko powiedziała, że dla mnie miejsce znajdzie zawsze, zrobiło mi się tak ciepło na sercu, że aż się wzruszyłam.

Cały tydzień przed wylotem chodziłam jak rozedrgany paralityk, tak bardzo nie mogłam się doczekać. Oczywiście na lotnisku nie obyło się bez przebojów, od razu wiadome było, gdzie lecimy. Dzikie tłumy Gruzinów, przepychających się z tobołami, jakby samolot miał wyruszyć bez nich. Norma – po prostu trzeba się było uzbroić w cierpliwość i przestawić na czas GMG*. Z prawie dwugodzinnym opóźnieniem wylądowałyśmy w Kutaisi, tego samego dnia dostałyśmy się do Tbilisi, tam nocka i na następny dzień, pierwszą marszrutką ruszyłyśmy do Kazbegi.

*georgian maybe time 😅

Nakreśliłam Ewelinie na szybko główne zasady, panujące w Gruzji. I poleciłam, że najlepiej, żeby nie nawiązywała kontaktu wzrokowego z żadnymi Gruzinami i się do nich nie uśmiechała, jeśli chce mieć spokój i nie być porwaną 😉 Ale za to największy HIT! Co najmniej kilka osób myślało, że Ewelina jest moją córką… Jeszcze nigdy w życiu chyba nie poczułam się tak staro! No więc jej matkowałam, jak przystało!

O matko, jakie to było niesamowite uczucie – wrócić! Co najlepsze – okazało się, że pamięć, nawet po takim czasie mnie nie zawodziła. Znajome uliczki, przejścia – tędy na Stare Miasto, tutaj na drugą stronę rzeki… Nawet na dworcu Didube, z którego odjeżdżają busy do Kazbegi – przebrnęłam przez tłum nawołujących taksówkarzy i jak po omacku trafiłam centralnie pod marszrutkę. Tyle razy pokonywałam drogę z Tbilisi do Kazbegi, że cóż – nawet, jeżeli pamięć była przykurzona, to ma się jednak to we krwi.

Z jakimś takim wewnętrznym spokojem, wracając jakby do siebie, jadę przez te gruzińskie wertepy. I tylko zachwyt w oczach Eweliny przypomina mi mój zachwyt sprzed kilku lat i mój pierwszy przejazd Gruzińską Drogą Wojenną na trasie z Tbilisi do Kazbegi. I że naprawdę ciągle i nieustannie JEST SIĘ CZYM ZACHWYCAĆ, ile razy bym tamtej trasy nie pokonywała (rachubę już dawno straciłam). Zdumiewa mnie tylko cisza w marszrutce – żadnej ruskiej popsy, żadnych gruzińskich pieśni? Jakoś się wyciszyła ta Gruzja po pandemii…. 😉 Jadę więc w ciszy, nawet książki nie wyciągam, chłonę drogę, wspominam, napawam się. „Czerpię energię z ruchu: z trzęsienia autobusów, z warkotu samolotów” – jak to pisała Olga Tokarczuk w „Biegunach”.

W niedzielę przyjechałyśmy do Kazbegi. Ewelina miała niesamowite szczęście – pierwszy raz w Kazbegi i od razu taka żyleta – Kazbek po samiutki czubek jak na dłoni! Cześć, Mkinvartsveri, jak dobrze Cię widzieć… O jak dobrze Cię widzieć… – to już powtarzałam, nucąc w takt piosenki 😉 Herbaty i posiłku w Gruzji się nie odmawia, więc jak najszybciej udało nam się zebrać, od razu wyruszyłyśmy w trasę – korzystając z dobrej pogody. Najlepsze – hit po prostu – idziemy z plecakami przez centrum do Tamriko, mijamy hordy taksówkarzy (norma, to akurat nie uległo zmianie…), a nagle zwalnia jakiś samochód, my idziemy dalej, a auto nas dogania i wychyla się jakiś Gruzin i mówi:

– Aga, to Ty?

– O matko, Levan!

– Aga! Nie wierzę własnym oczom! Jak dobrze Cię widzieć!

Ja też nie wierzyłam własnym oczom. Ni z gruchy ni z pietruchy spotkałam Levana, znajomego przewodnika! Kogo jak kogo, ale jego się tam totalnie nie spodziewałam – jakiś czas wcześniej widziałam, jak wrzucał zdjęcia z USA! No co za spotkanie! Nie da się być niezauważonym i przejść incognito 😅

Jadąc w maju, zdawałam sobie sprawę, że ze śniegiem może być różnie. Ale po prostu bardzo potrzebowałam jechać  j u ż, a z resztą bilety były znacznie tańsze, niż chociażby na wrzesień. Piękny był to dzień w Kazbegi. Pokazałam Ewelinie Gergeti i dom, w którym mieszkałam – Ewelina dziwiła się, jaką trasę musiałam codziennie pokonywać w drodze z pracy i skwitowała to słowami: „Teraz rozumiem, jak wyrobiłaś sobie taką kondycję” 😆 Ewelinie udało się wejść na wysokość ponad 2800m n.p.m. – była wyżej, niż kiedykolwiek w życiu w Tatrach 😄 Jednak najbardziej zachwycił ją potężny masyw Kuro.

Miło było wrócić na szlak w stronę Kazbeku – doszłyśmy niemalże do samej Przełęczy Arsza. Niemalże – bo nie tyle śnieg, ile silny wiatr zasugerował odwrót 100m przed celem. Cieszyłam się jak dziecko, hasając sobie po znajomych kaukaskich szlakach-pozaszlakach, jak koziczka za dawnych czasów.

Agusia i Kazbek

A: Czy na tym zdjęciu wyszłam jak debil?
E: Niee, eee, może troszkę…

A: Ale jak zazwyczaj?

E: No tak, tak, tak jak zawsze.

Dzięki, Siostrzyczko.

Tego dnia miałyśmy wszystko; kwintesencję Kaukazu, jaki kocham: niebieskie niebo, chmurki, Kazbek jak żyleta (choć zapewne pizgało na nim niemiłosiernie), konie, a nawet stado owiec! Wzięłam ze sobą setkę bursztynowej pigwóweczki, by móc celebrować Chwile i Miejsca. (Dawkowałam sobie, a w zamian przywiozłam diabelską czaczę…) Za wszystkie Ptysie świata! I za powroty – GAUMARDŻOS! ❤️

Łowiecki, hej!

Cały czas zadziwiało mnie w Kazbegi wyciszenie Gruzinów. Momentami aż czułam się nieswojo. Całe szczęście brak głośnych kaukaskich bitów, kłujących uszy, rekompensowały niezmienne wrzaski taksówkarzy i ogólny gwar. Najśmieszniej, że naopowiadałam Ewelinie, ile to krów na ulicach i na szlaku można spotkać – a tu, jak na złość – ani jednej! Idziemy przez całe Kazbegi, Gergeti i zero krów!

– NO I GDZIE TE KROWY? – pyta Ewe.

-Zakamuflowały się! One naprawdę tu są!

-Tak jak ruska popsa w marszrutce…

Nie chciała mi wierzyć 😅 Kazbek się jej odsłonił, ale krowy schowały. To też było dziwne.

Kazbek

Na następny dzień pojechałyśmy do Juty, zobaczyć Chaukhi – Gruzińskie Dolomity, ale niestety, nie można mieć wszystkiego: Ewelina poznała, co to oznacza deszcz na Kaukazie. Ubrałyśmy nasze żółte pelerynki i byłyśmy jak dwie Buki. Resztę wolnego czasu spędziłyśmy w 5th Season Hut, słuchając transowej muzyki i popijając piwo – lubię tą knajpę, tam również było dobrze wrócić! Nawet, jeżeli pogoda nie dopisała – miło było sobie tak po prostu, bez zobowiązania pochillować. W końcu miałam urlop 😅 Prawdę mówiąc był to jedyny deszczowy dzień podczas wszystkich dziesięciu, jakie spędziłyśmy w Gruzji. Fart jak sto pięćdziesiąt!! (oczywiście głupi ma zawsze szczęście…)

Na zdjęciach kilka ujęć (nie)typowej Gruzji, jaką lubię 😅 nie zapominajcie, że KAUKAZ TO STAN UMYSŁU….

Wieczorem zabrałam Ewelinę, by pokazać jej najbardziej fancy hotel w całym Kazbegi – Rooms Hotel, gdzie chadzałam z Anią na lemoniadę lub brownie – w zależności od bycia „przed” lub „po” wypłacie 😆 Przyszłyśmy w górskich ciuchach – obok przechadzają się Rosjanki w kusych sukienkach, wypinając dupy na tle Kazbeku, zasnutego mgłą. Czekamy, czekamy, żaden kelner nie przychodzi. Już zaczęło mnie to bawić i miałam wychodzić, gdy w końcu ktoś się zlitował i mogłyśmy zamówić po lampce najtańszego wina (i tak drogiego jak na Kazbegi, hahaha). Całe szczęście, że było dobre, ale Ewelina była zszokowana tym dziwnym miejscem i tamtejszą atmosferą. Cóż, chciałam jej po prostu pokazać ciekawostkę kulturalną, jaką jest Rooms Hotel w Kazbegi 😆

We wtorek z rana ruszyłyśmy marszrutką do Tbilisi, w poszukiwaniu słońca. Wyjeżdżając z Kazbegi poczułam, że zamykam w życiu pewien niedomknięty rozdział. Nic już tam na mnie nie czeka, nie mam po co wracać. Oczywiście tak to brzmi w teorii. Przemyślałam sobie jednak parę spraw, pogodziłam się, przybiłam pionę z Kazbekiem i sajo nara. Do słonka.

Stare Miasto Tbilisi

Droga powrotna przebiegła typowo – turyści z Japonii z drżeniem serca wzdychali na serpentynach, kazali mi tłumaczyć i przekazywać kierowcy, kierowca im odpowiadał, ja znowu tłumaczyłam, po czym stwierdziłam, wzorem Gruzinów, że mam to wszystko gdzieś i zapadłam w drzemkę, ale obudził mnie wręcz krzyk jednego Japończyka, do którego zaraz dołączyło głośne westchnięcie żony. Pomyślałam sobie jedynie: Ech, biedni, pierwszy raz w Gruzji. Dla mnie wyprzedzanie na trzeciego nie zrobiło już najmniejszego wrażenia, te dwa sezony na Kaukazie straszliwie stępiły moją wrażliwość na szaleńczą jazdę po wertepach i zakrętach 😉

Tbilisi ma swój urok. Powtórzę się, ale tam też dobrze było wrócić 😆 Poszłyśmy znowu na chinkali – Ewelinie bardzo zasmakowały, była wręcz tak zaaferowana ich smakiem, że gdzieś na mieście zgubiła swojego buffa z Roztoki – cóż, oznacza to jedno – do Gruzji będzie musiała wrócić no i szach mat! Kolejna trafiona zatopiona! 😅

Na następny dzień, czyli na środę, zaplanowałyśmy całodzienny przejazd z Tbilisi do Mestii, do Swanetii, gdzie miałyśmy spędzić resztę naszego wypadu. O tym jednak opowiem w kolejnej części, ponieważ ilość zdjęć stamtąd jest hmmm… dość przytłaczająca 😉 już teraz miałam problemy, by się zebrać w sobie…

Do następnego więc! Postaram to ogarnąć w miarę szybko, jak znowu zbiorę myśli! 😅

Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2019.

Podsumowanie roku 2019

Leci ten czas jak opętały. I kolejna cyferka zmienia się do przodu, a tu ledwie dwa tygodnie temu miałam urodziny. Lubię sobie powtarzać, że „rocznikowo” się nie liczy – dzięki temu zazwyczaj odejmuję sobie ten jeden rok. Tak mniej więcej do listopada. 😀

Jakoś zawsze pod koniec roku nachodzą mnie takie myśli, mające być „podsumowaniem”, a tak naprawdę będące kopaniem w archiwum w poszukiwaniu zdjęć, na które w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi. Choć głównie faworytów mam murowanych, a te perełki to się nawijają tak totalnie przy okazji. 😉 Sesją roku definitywnie i prosto z buta mogę nazwać moje wejście na Elbrus na początku września – mam koło 100 zdjęć i naprawdę – nie ma tam złego, co jedne, to lepsze, mogę przebierać, ile chcę!

Przeczytałam, że ludzie, robiący sobie podsumowania roku dzielą się na trzy grupy:

  • Niepoprawni optymiści
  • Niepoprawni pesymiści
  • Realiści

Ja jakoś tak co roku siadam i sobie to układam, przelewając swe myśli na papier , ale nigdy nie myślałam, do jakiej grupy siebie zaliczyć. 😀 Po prostu lubię pisać i tyle, a z resztą i tak wszystko robię dla zdjęć. Ale chyba wciąż, mimo upływu lat, jestem, a przynajmniej bardzo staram się być – optymistką. Chociaż zawsze z nutą realizmu.

2019 również upłynął głównie pod znakiem Kaukazu. Tym razem już nie sama Gruzja, a na odmianę jeszcze Rosja, co było dla mnie najlepszą nagrodą i dawało poczucie, że studia, jakie skończyłam, przydają mi się w życiu, co mnie niezmiernie cieszy! Fajnie jest łączyć pracę z tym, co się lubi, a możliwość robienia zdjęć w tak niesamowitych zakątkach świata jest tego najlepszym dowodem. Naocznym. A dzięki temu, zupełnie przez przypadek, mam już na swoim koncie 3 wejścia na Kazbek i 4 na Elbrus. 😉

Ja nie planuję. A jeżeli już, to na pewno nie rozpowiadam o tym na prawo i lewo. Ja działam. Tak samo też jest z moim celem na rok 2020 – głośno to obwieszczę światu, gdy dojdzie do skutku, także powoli zacznę czytać i kopać jak kret, mentalnie się przygotowując, a potem… to już bum! poleci!  😉

Zupełnie niespodziewanie w tym roku spełniłam jedno ze swych największych marzeń – wreszcie, po tylu latach głośnego wzdychania, poleciałam do Moskwy!

Wtedy to ten rosyjski piorun trzasnął mnie ponownie, może nawet jeszcze bardziej, teraz to już nieodwołalnie. Myślałam, że Kaukaz to trochę wyparł, ale okazało się, że nie. 😉 Po raz kolejny sprawdziła się zasada, że chcieć, znaczy móc, a żeby móc, trzeba działać, a nie myśleć, a już na pewno nie mówić. Kropka. Z zachwytem w oczach, z uśmiechem i lekką głową przechadzałam się po Moskwie, co chwila tylko ochając i achając, bo bardziej zaskakującego miasta na świecie nie widziałam. W sumie to polecam zajrzeć i poczytać sobie pełną relację tu: https://agawielinska.wordpress.com/2019/06/09/%d0%bcoskwa-jak-z-bajki/

 

Skoro Moskwa, to i Stambuł – w końcu to też była dla mnie niesamowita  podróż. Tak w ogóle, to pomysł powrotu z Gruzji do Polski samochodem można uznać za najlepszą ideę tego roku, niewątpliwie! Dzięki temu miałam okazję na spokojny, a przede wszystkim stopniowy powrót do Polski i do rzeczywistości, która mnie otacza. Zdążyłam przemyśleć sobie cały kaukaski, pełen wrażeń i dzikich wojaży sezon, który dobiegł końca, przy okazji pół swojego życia, skończyć genialną książkę Wodołazkina „Awiator” i również ją sobie przeanalizować w głowie, nauczyć się na pamięć kilku piosenek, mniej lub bardziej durnych i takie tam. W skrócie: droga nam się nie dłużyła. Cała relacja tutaj: https://agawielinska.wordpress.com/2019/10/24/swobodne-zapiski-z-dzikich-wojazy/

Stambuł – ach, ten orient. Tu właśnie przenika się Europa i Azja, Wschód i Zachód. Jedno jest pewne – Stambuł powala na kolana. Jest esencją smaków, zapachów i niesamowitego kolorytu. Esencją – prawie jak mocna, czarna turecka herbata. Ja jestem jednak zwolennikiem kawy – równie silnej siekiery, podawanej w malutkich filiżaneczkach, obowiązkowo z kieliszkiem wody – dla oczyszczenia swoich kubków smakowych i dla pełnego rozkoszowania się tym niesamowitym smakiem i aromatem. Ach, po takiej kawie to można żyć! Tak samo jak po bakławie, ociekającej cukrem i miodem. Lepszej chyba nie jadłam. Dobrze, że przywiozłam sobie zarówno jedno, jak i drugie – czekam na czarną godzinę, by kawę przegryźć bakławą i na samą myśl i tamte wspomnienia aż mi ślinka cieknie…

_DSC3296
Smak orientu. 

A’propos – trzeba dodać, że w tym roku do mojej kolekcji przybyły dwa nowe kraje: Turcja i Rumunia! Bo to, że na Ukrainie byłam już po raz piąty (w tym Kijowie po raz trzeci!), zakraja o drobną już psychozę, ale to wszystko dla sgusionki i słodyczy! 😉 To prawie jak z Gruzją, choć to inna bajka 😛 z ilością wjazdów do Rosji również straciłam rachubę.

_DSC4757
Kijów! 

Poza tym? Przeczytałam masę książek, aż zaczęłam żałować, że nie prowadzę statystyk i to jest moje postanowienie noworoczne – zapisywać ilość książek 😀 Tak z ciekawości! Zaczytuję się nadal w serii „Metro 2033”, głównie rosyjskojęzycznej; a za odkrycie roku uznaję Jewgienija Wodołazkina i jego „Awiatora”, którego sobie czytałam w drodze przez Turcję. 😉

Tak mi się przypomniało a’propos dziwnych postanowień: kiedyś miałam taką fazkę i przez cały rok zapisywałam swoje sny. Było to… dziwne, zwłaszcza, jak odnalazłam ten notes po latach. Innym razem z pomocą aplikacji liczyłam też kilometry, ale odkąd wyjechałam do Gruzji to powstały jakieś szalone cyfry i telefon mi siadał, więc przestałam 😀 Zbierałam jeszcze opakowania z czekolad, ale to znowu na pewno dłużej niż rok było 😉 Także trochę tych dziwactw już w życiu mam, nie ze wszystkich potrafię się wyleczyć. Z każdym rokiem staję się chyba jeszcze bardziej uparta (czasem jak osioł), nie daję sobie w kaszę dmuchać i ogólnie robię to, co mi (a nie komuś) się żywnie podoba. Ni ma lekko!

No dobra, starczy tego pitolenia. Przedstawiam Wam poniżej 12 subiektywnych zdjęć – czy to dobrych, czy to śmiesznych, częściej po prostu sentymentalnych. Bo 2019 taki własnie był – pełen wrażeń.  Zrobiłam masę zdjęć, niektóre nawet mi wyszły, poznałam super ludzi i ciągle nie mam dość, baaa! Chcę tylko więcej, coraz dalej i jeszcze wyżej – mam nadzieję, że Nowy Rok mi dopomoże.   Żeby 2020 nie ustępował kroku – tego życzę i sobie i każdemu z Was z osobna! Do siego roku!!

12.png

 

 

Dzikie wojaże

Śpiewa Ci obcy wiatr…

Ostatni dzień w Kazbegi w tym sezonie. Cała ekipa zgodnie opuszcza dziś wieczorem miasteczko, by udać się Tbilisi i pierwsze co zrobić jutro z rana, 13.10.2019, to skierować się na wybory. 170 km do najbliższego lokalu wyborczego – to się nazywa poświęcenie! Nie mówcie więc, że Wam się nie chce podjechać i zagłosować – marsz na wybory, zmienić Polskę – by było gdzie wracać z Gruzji.:)))

Przeleciał ten sezon jak szalony. Ponad pół roku pełnych wrażeń i przeżyć  – czuję się trochę wyprana z flaków, może nie tyle fizycznie, bo po górach to ja mogę śmigać, ale przede wszystkim psychicznie. Wiadome, wszystko ma swoje plusy i minusy – ceną niezapomnianych doświadczeń jest bałagan w pokoju, brak ochoty na jedzenie (bo przecież i tak nie zjem nic dobrego) i chroniczny brak snu. Aa, zapomniałabym: jeszcze bycie pogodynką. Maksymalne wychodzenie poza strefy swojego komfortu i minimalizowanie swoich potrzeb. Jedyne, o czym teraz marzę, to przytulić się do pierzynki w swoim małym pokoju. I mruczącego kotika w swoich nogach. Prawda, nie ma lekko, ale mimo wszystko – i ciągle – nadal warto. Góry są w stanie wynagrodzić może nie wszystko, ale wiele.

Ten sezon upłynął dla mnie pod znakiem głównie gór wysokich: Kazbeku i Elbrusa. Z góry na dół, szczytując dobrych kilka razy. 😀 w zupełnie różnorakich warunkach. Była lampa, żyleta, pizgawica, chmura, mleko – naprawdę: do wyboru, do koloru. Każdy raz jedyny i niepowtarzalny. Najlepiej wspominam swoje ostatnie, wrześniowe wejście na Elbrus, kiedy to w trzech parach rękawiczek myślałam, że moje palce zaraz odpadną i zarzekałam swoje myśli, by nie oszalały i wytrzymały do wschodu słońca. Mega dumna jestem z pieszego wejścia, również na Elbrus – z 3700 na 5642, kiedy to przez moją głowę przetoczyła się cała playlista głupawych piosenek i jadłospis na cały miesiąc. A lipcowy Kazbek – każdy krok przeżyty całkowicie świadomie, przy najlepszych warunkach świata. Jednym słowem: zdjęciowo to mam z czego wybierać. 😉 Opowiadać też mogłabym bez końca, więc jeżeli tylko ktoś chciałby posłuchać, może wbić się do mojego grafiku na kawę 😀 Mam co wspominać!

_DSC2543.JPG
Wąwóz Khde. 

Także ostatnie dni, spędzone w Kazbegi, upłynęły bardzo intensywnie: testowaliśmy na własnych nogach trasy na nowy sezon. Odkrywanie nieodkrytego w okolicach. To, ile zobaczyłam – nie mieści się w jednej notce.:) Moim nowym hitem jest definitywnie widok z góry Tsvevris Spantangelozismta na Kazbek – zakochałam się! Będzie gdzie chodzić! Nie tylko pięciotysięcznikami człowiek żyje, prawda? 😉

Byłam jeszcze na górze za Gudauri, na której odbywają się pielgrzymki do klasztoru Lomisa, byłam raz jeszcze w Wąwozie Khde, którym zachwyciłam się na początku maja – tym razem dochodząc do lodowca Kibishi (cóż, do trzech razy sztuka! Kolejnym razem przejdę już do Juty 😉 ) a poza tym miałam okazję podziwiać Kazbek z każdej chyba możliwej perspektywy – co widać na kolażu ciut powyżej 😀

_DSC0597dd.JPG
Widok z góry Tsvevris Spantangelozismta na Kazbek.

Przede mną droga do domu. Jest taki wiersz, bardzo prawdziwy:

„Śpiewa Ci obcy wiatr,

Zachwyca wielki świat,

A serce tęskni…”

Cholernie tęskni. Za Domem, tym przez duże „D”, za wesołym rozgardiaszem, kiedy wszyscy jesteśmy razem, za widokiem Babiej Góry z okna, za Kotem, proszącym w środku nocy o jedzenie, bo miska jest już pusta, za mięciutką pierzyną, za sarnami w polach, za karpatką i szarlotką na kruchym cieście, za kubkiem krowiego mleka zamiast śniadania, za piwem z sokiem. Tęskni za tym wszystkim, o czym przez ponad pół roku nie dopuszczałam sobie do myśli, by nie przeżywać i – błędne koło – nie tęsknić. To był mój sposób na przetrwanie w tym kaukaskim piekiełku. Najbardziej stęskniłam się jednak za tymi, co na mnie czekają. Akceptując moje porywy serca, wszystkie dzikie wojaże i brak mojej obecności przy wszelakich pracach typu zaprawianie setek słoików przetworów na zimę, czy koszenie trawnika przed domem. Dziękuję. Nie jest łatwo czekać i myśleć o kimś, kto nigdzie miejsca zagrzać nie może, bo go ciągle nosi po świecie, jak nasionko, pchane na wietrze.

Mój rudy warkocz trochę już wyblakł od słońca, ogorzały od wiatru piegowaty pyszczek woła o nawilżającą maseczkę, po prostu chce się usiąść i nie myśleć o niczym. Bez żadnej playlisty i jadłospisu w głowie. I nie zrywać się w środku nocy z myślą, czy na pewno kierowca odebrał z lotniska grupę na Kazbek. Tak, to już najwyższa pora wracać do Polski.

_DSC1722.JPG
Gruzińska Droga Wojenna z innej perspektywy.

Dzięki uprzejmości Maćka, który dojechał z Polski aż do Kirgistanu, razem z Anią wracamy do Polski samochodem. Przed nami ponad 3 tysiące kilometrów. Kiedy przyjedziemy? Nie wiem, zupełnie nie mam pojęcia. Zależy, ile przystanków będziemy robić po drodze. Turcja, Bułgaria – a potem? Gdzie nas koła poniosą. Teoretycznie nigdzie się nam nie spieszy, możemy spontanicznie zmienić lub dodać coś do trasy. Jedno jest prawdą – coś się kończy, coś się zaczyna.

Ahoj, przygodo! Kolejne dzikie wojaże na horyzoncie!

Po kościach czuję, a intuicja myli mnie rzadko, że to będzie petarda!

 

Dzikie wojaże

Ostatni raz!

W krótkiej pieredyszce (nie wiem, jak to się po polsku mówi) pomiędzy odstawieniem jednej grupy, a odebraniem kolejnej, siadam do kompa, zgrywam zdjęcia i piszę to, co się nawarstwiło w mojej rudej łepetynie przez ostatnie trzy tygodnie. W sumie to ostatnie porywy tego sezonu. Wszystko ostatnie: ostatni Elbrus, ostatnia grupa, ostatnie wyjście na Meteo (ale tylko, jak wcześniej go nie zasypie). Oczywiście ostatnie – zaznaczę – w tym sezonie, bo kolejny też się już szykuje (sic!). Za bardzo ta praca wciąga, by tak po prostu (i w dodatku bez życiowych alternatyw) z niej zrezygnować. Sad-maso, niemycie się przez 5 dni, spanie w barakach, jedzenie owsianki z kisielem o 1 w nocy, ogólnie ujęta adrenalina w żyłach i te sprawy. 😉

Także ostatnie, chociaż z perspektywą powrotu, ale mimo wszystko łapie człowieka smuteczek-nostalgia. Tak mi się przypomniało ze studiów: tak, jak Eskimosi mają kilkadziesiąt słów na określenie śniegu, tak samo w języku rosyjskim istnieje kilka określeń smutku. Stopniowanie od nostalgii aż do beznadziejnej rozpaczy. To ja mam tak leciutko. 😉 Chciałoby się napatrzeć tak na zapas, wchłonąć w siebie jak najwięcej obrazów, by długim zimowym wieczorem móc się ogrzać ciepłem tych wspomnień.  (ależ ja plotę.)

Wyżej w górach już zima na całego. Przewodnicy się śmieją (ja mam w sumie to samo), że zbyt wiele ciepła i lata to oni nie widzą. Co najwyżej – zimno i śnieg lub jeszcze więcej śniegu. Trzeba dopiero do Turcji pojechać lub na Cziornoje Morje. Lub Malediwy. Lub gdziekolwiek. A najlepiej to pojechać by mi do Polski. I wio w Tatry, bo po tych wszystkich kaukaskich wojażach, jak bardzo bym ich nie kochała, brakuje mi ich widoku.

_DSC8879A.JPG
Kazbek w jesiennej odsłonie.

Pierwsza połowa września, od czasów powrotu z Elbrusa, upłynęła pod hasłem „biurowy psychiatryk”.  Po ponad 2,5 miesiącach w ciągłych rozjazdach w końcu przyszła pora na objęcie wachty w biurze. Nie było to lekkie. 😀 Jeżeli ktoś chciałby mnie wyprowadzić z równowagi i doprowadzić do białej gorączki, przechodzącej w szewską pasję, to polecam zapytać się mnie, jaka będzie pogoda. Polecam, to znaczy ostrzegam. Nic, ale to nic na świecie mnie tak nie denerwuje, jak pytanie o prognozę pogody. A w ogóle moje podium zdobyła kobita, zapytawsza mnie o godzinie 18:55: „A nie wie pani, czy jutro te chmury też tak nisko będą wisieć?!” Ludzie, litości, jesteśmy w górach. A do Boga mi daleko, bym to wiedziała. Oooh święty Wincenty. Za to podnoszą morale drobne gesty, jak ogromna brzoskwinia od grupy Białorusinów, którym pożyczyłam kawałek sznurka, czy czekolada „tak do kawy”. Także jakoś przetrwałam.

Pomiędzy biurowym młynem miałam dwa dni wolne, cudownym trafem pogoda wtedy dopisała, nawet Kazbek się odsłonił (co w tym sezonie jakoś częste nie było, nie mówiąc o całych dniach z pełną widocznością), udało mi się więc to wykorzystać i skoczyć na zdjęcia w jesiennej odsłonie. Jednego dnia na przełęcz Arsza, a kolejnego łaziłam po stromych zboczach Kuro. Czyli klasyka kazbeckiej klasyki.

A potem znowu, po raz ostatni w tym sezonie, pojechałam na Elbrus. Czekałam na ten wyjazd jak na zbawienie od pytań o prognozę pogody.:))) i tak cudownie było. W nocy spadł pierwszy śnieg – już gdzieś tak od wysokości 2500m było biało. Kontrast ze złotymi lasami był wprost porażający, nie mogłam się napatrzeć. Droga poszła całkiem sprawnie, dlatego miałam jeszcze czas, by skoczyć sobie na szybki spacerek. Poszłam jakąś polną drogą, którą jeszcze nigdy nie szłam, z ciekawości by sprawdzić, gdzie mnie zaprowadzi. Na logikę wychodziło się nią na jakąś skałę typu punktu widokowego, z którego widać Elbrus, ale … nie doszłam, bo trafiłam na stado koziorożców (wszyscy je nazywają w Rosji „kaukaskimi turami”). One się patrzą na mnie jak na kosmitę, niespiesznie przeżuwając resztki trawy, wystające spod śniegu, a ja stoję jak wryta, bojąc się poruszyć, by ich nie przestraszyć. Ooooch, jak ja wtedy zatęskniłam za swoim Tamronkiem, lufą! Choć na dobrą sprawę były tak blisko mnie, w ogóle się nie bały, że nawet zwykły obiektyw dał radę. A nawet jeżeli by nie dał – co widziałam, to moje.:)))  Stado koziorożców, no wyobraźcie to sobie!!!

_DSC9461AA.jpg
Tury kaukaskie

Moja ostatnia grupa była grupą indywidualną, w postaci jednego Holendra, Derka. Wznosiłam się na wyżyny swojego angielskiego, słowa mieszały mi się z rosyjskim, jeszcze kilka takich dni i zapomniałabym polskiego. 😉 Prognozy były średnie, nie brałam więc sprzętu na szczyt, pokornie przyznając do siebie fakt, że mój ostatni szczyt w tym sezonie już był. 😉 ale i tak było fajnie. Kolejnego dnia poszliśmy na aklimatyzację na Skały Pastuchowa (taaak, ostatnie 4800m n.p.m. w tym roku! 😛), świeciło piękne słońce, ale wiał mocny wiatr i było tak dziko zimno, że musiałam przebierać paluszkami i przeklinałam swoją głupotę, czemu tylko jedne rękawiczki ze sobą wzięłam. „Wydawało się ciepło” na Elbrusie nie ma prawa istnienia. Mimo wszystko to był super dzień. I kolejne tysiąc-pięćset-sto-dziewięćset zdjęć Uszby, Siódemki i Shtavleri. Tak do kolekcji. 😉

_DSC9551A.jpg
Uszba po raz n-ty. 

Trzeci dzień również koziczka na dupie nie usiedziała i poszła gdzie? No gdzie? No oczywiście na Czeget! Doszłam do wniosku i zapisałam to w swoich złotych myślach, że Czeget jest takim „Kasprowym Kaukazu” i to z kilku względów.

1) wszystkie drogi tak czy siak prowadzą właśnie tam,

2) jest kolejka, ale po co, jak można się zmęczyć, dryłując na pieszo,

3) w skrócie, uwielbiam.

Tak, wiem, mało odkrywcze, ale serio zawsze mnie tak jakoś ciągnie podświadomie w tamte strony. Znając życie, pierwsze, gdzie skończę, jadąc z Tatry, to oczywiście Kasprowy. 😉

_DSC9763.JPG
Wąwóz Baksański w drodze na Czeget. 

Pogadałam sobie jeszcze z bałkarskim przewodnikiem, przy okazji dowiadując się, że jego dziadek był pierwszym Bałkarcem na szczycie Everestu, a potem temat zszedł na Pik Lenina i słynny bieg na Elbrus („Elbrus Race”), odbywający się raz do roku w sierpniu. Jak się okazało, Dałhat też brał kiedyś w nim udział.

-I jaki miałeś czas?

-Niee, Aga, nie ma się czym chwalić, słaby czas. Rekordziści od dołu, czyli od Azau wbiegają w 3,5 godziny. Za 45 minut pokonują przewyższenie 1000m i są na Stacji Mir.

-No dawaj, a Ty jaki miałeś czas?

-7,5 godziny z Azau na szczyt.

Ok, wariaci,  w ogóle mój mały móżdżek nawet nie może sobie tego wyobrazić, przecież to niemożliwe, no jak – 3,5 godziny na szczycie, przewyższenie 4500m – nierealne! Ale tu obok mnie siedzi człowiek, który wbiegł w „beznadziejne” 7,5 godziny. Realny człowiek! W 7,5 godziny to trudno zajść na szczyt z bazy na 4000m. A on, ot tak, po prostu, wbiegł sobie tak od dołu. Kozica we mnie chowa kopytka. 😉

A koniec końców pogoda się zdupcyła (ale to tak serio) i odetchnęłam w duszy, że dobrze, że tego sprzętu ze sobą jednak nie targałam. To się nazywa intuicja.

No i trzeba było wracać do Gruzji. Z przystankiem na zakupy we Władykaukazie, trzeba było zrobić zapasy, by potem przewieźć je do Polski, jakoś staram się nie myśleć, jak ja to wszystko spakuję, będę się martwić za 3 tygodnie. Skoro to samo robiłam, kupując w Moskwie ósmą książkę, stwierdziłam, że trzeci dżem z szyszek, kilka czurczeli, czakczaków i pół litra sgusionki  nic nie zmieni 😀 nic a nic!

No. Także w gotowości na ostatnią grupę, potem jeszcze kilka dni i trzeba będzie zacząć te książki i dżemy upychać. A Mama moja powie: „No Agusiu, po co tyle tego przywoziłaś?!” No taki chomik ze mnie i cóż ja poradzę. Książek sobie nie potrafię odmówić, a smakami po prostu lubię się dzielić.:)))

PS. A ja dopiero zrobiłam zapasy z rosyjskiej strony. 😉 muszę jeszcze dokupić czaczę i wino!

 

 

Dzikie wojaże

Kaukaska socjologia.

Przeleciał znowu czas jak wicher nad Kaukazem, już połowa sierpnia za nami.

Ostatnio (dokładnie 5.08, a to stosunkowo bardzo późno!) dotarło do mnie, jak co roku mniej więcej o tej porze dociera, że IDZIE JESIEŃ. A właściwie to już ją czuć w powietrzu, w kolorze światła, w liściach drzew. A jak szybko się ciemno robi! Aż w szoku byłam, taka wyrwana z czasoprzestrzeni, a tu już jesień na karku.

Pomyśleć, że ani się człowiek nie obejrzał, a tu jeszcze dwa miesiące i będę w domu. Może temu tak leci, że mnie w tym sezonie bardziej nosi – tu Gruzja, tu Rosja i tak w kółko. Mój „licznik wejść” na dziś dzień to remis dla Kazbeku i Elbrusa 3:3. A że sezon jeszcze trwa, za te dwa miesiące myślę, że jeszcze ulegnie zmianie. 😉 /piszę to w przededniu kolejnego planowanego ataku szczytowego na Elbrus/

Tak w ogóle to siedzę w Azau już kilka dni, w międzyczasie oczekiwałam w bazie na powrót dwóch grup, korzystam z cudownej pogody, odwiedziłam nieznany mi dotąd wąwóz Terskolski i wodospad „Męskie Łzy”, który robi dużo większe wrażenie niż „Dziewczęce Warkocze” 😉 , poza tym spontanicznie wlazłam na Czeget, gotując się i sapiąc w dzikim upale, potem jadłam tiramisu w malutkiej knajpce w stylu zakopiańskim, a skończyłam w lesie, obżerając się borówkami. Po drodze usłyszałam, żebym raczej nie uśmiechała się tak szeroko do chłopaków, obsługujących kolejkę, a w hotelu kochana pani Tatiana z recepcji aż klasnęła na mój widok, że nareszcie wróciłam, bo już miała do mnie dzwonić, bo bała się, że polazłam z rana, a jest już ciemno, mnie nadal nie ma i może mnie jakiś Bałkariec ukradł?!

-A to tu kradną dziewczyny? Niemiestną Polkę by nawet ukradli?

-Nawet?! Porwaliby i tyle!

Aha, spoko. Nie uśmiechaj się, dziołcha, bo cię Bałkarcy ukradną. W sumie to poczułam się, jakby mnie Mama skarciła 😉

W ogóle jak ostatni raz wchodziłam na Elbrus, to prowadziłam głębokie rozmowy z przewodnikiem.

-Aga, ile masz lat?

– 26. Jeszcze 26.

20 kroków później, przetrawił i pyta dalej:

-Aga, a masz męża?

-Nie, a co? Pewnie za stara już jestem!

-Niee, właśnie nie, idealnie…

Śmieję się, że to są 3 typowe kaukaskie pytania. Zawsze! 1) Jak masz na imię 2) Ile masz lat 3) A męża masz???????? Uczarowanie z tymi kaukazcami… Dochodzę do wniosku, że cały kaukaski świat jest po jednych pieniądzach, ale i tak Gruzini biją wszystkich na głowę. Może temu, że rosyjski kaukaz Północny jest muzułmański i religia jeszcze jakoś ich trzyma w ryzach… 😉

_DSC6470A.jpg
Wąwóz Terskolski. 

Ostatnio dwa razy, znowu tydzień po tygodniu byłam na Kazbeku. Co ciekawe – każdy raz jest jedyny i niepowtarzalny. W sumie to nawet się cieszyłam, jak wiało i nie było nic widać, bo przynajmniej mam porównanie, jak to jest, gdy pogoda nie jest sprzymierzeńcem. Kontynuując swoje liderskie funkcje, mogłabym stworzyć badanie społeczne pod tytułem: JAK TWOJE SAMOPOCZUCIE? Zadawane gdzieś w okolicach 4500m n.p.m. wzwyż. 😀 Odpowiedzi są przeróżne:

-bywało lepiej

-szału nie ma

-ciężko

-chu*owo

-średnio

-ni ryba ni mięso

-ani dobrze, ani źle

-a jak mam się czuć?

– (ze złośliwym wyzwaniem, wyplutym przez kominiarkę) A ty niby jak się czujesz??!!

A ja? A ja czuję się doskonale! I mimo dzikiej pizgawicy w ten dzień na Kazbeku, ja jak zawsze – im wyżej, tym lepiej! Co mam kłamać, lub ukrywać. Lubię konkrety, prosto z mostu.

W ogóle w ten ostatni raz, kiedy wchodziłam na Kazbek, w Meteo była taka super atmosfera – jak z zeszłorocznych wspomnień, kiedy byłam tam co dwa tygodnie. Cała śmietanka przewodnicka, wzięli gitarę, zrobili koncert, opowiadają coś zawzięcie, śmieją się, ja zmęczona po szczycie, ale siedzę z nimi, nic prawie nie rozumiem, ale śmieję się razem z nimi, bo ich wesołość jest ponad Wieżą Babel. Takie Meteo, taką właśnie Gruzję  to ja kocham.

Niech się kręci!

Dzikie wojaże

Żeby życie miało smaczek… czyli Kazbek na odmianę!

Sezon w pełni. Nawet nie wiem kiedy ten lipiec zleciał! Grafik na sierpień napięty do granic możliwości, także ani się obejrzę, a już będzie wrzesień. A potem październik i pora wracać do Polski. Kręci się, kręci życie jak szalona karuzela. Wspominałam kiedyś, że to sad-maso, ale kurde no. Lubię to. Jakoś się w tym zwariowanym chaosie odnajduję.

Ostatnio mam wręcz zdumiewającą częstotliwość wypraw, które zakończyły się postawieniem moich stópek na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Co niedziela to szczyt!!

14.07 – Elbrus 5642м

21.07 – Elbrus 5642м

28.07 – Kazbek 5033/5047/5054м

Wysokość Kazbeku nie jest jednoznaczna. Rosjanie twierdzą inaczej (ponoć mierzyli to od poziomu Morza Bałtyckiego, ale ja się nie znam i nie wiem, jak mierzy reszta świata), a ostatnio ekspedycja National Geographic doszła do wniosku, że od ostatniego pomiaru Kazbek jest jednak wyższy. Więc w sumie w końcu nie wiadomo, jak to z tym Kazbekiem jest.

_DSC5749.JPG
Kwitnący Kazbek.

Tak jeszcze a’propos. Tego drugiego wejścia na Elbrus w ogóle się nie spodziewałam, ale z racji dobrej aklimatyzacji po prostu zostałam postawiona przed faktem dokonanym: „jutro jedziesz, szykuj się”. Lubię takie niespodziewane zwroty akcji w swoim szarym życiu 😀

Stwierdziłam, że ostatnio częściej znajduję się na wysokościach (tak co najmniej 3600m n.p.m.), niż w dolinach. Poziom czerwonych krwinek, a przy okazji i adrenaliny, połączonej z endorfinami rośnie! Najśmieszniejsze jest to, że naprawdę czuję się jak górska kozica – doskonale, po prostu w swoim żywiole. I nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne.

Po kilkukrotnym pobycie pod/na Elbrusie, jak wspominałam ostatnio, stęskniłam się za Kazbekiem, za Meteo. Zaspokoiłam swoje tęsknoty. A teraz – jeszcze opalenizna z nosa nie zdążyła zejść, kiedy jutro się pakuję i ruszam raz jeszcze. Tak na deser. Albo na dobicie. Potem znowu stwierdzę, że jednak tęsknię za Elbrusem. Złażąc z góry, tak sobie myślałam: co wolę? Co jest dla mnie lepsze, bliższe sercu? Ciężko jednoznacznie to stwierdzić, ale chyba jednak przymierzam się do Elbrusa. Jestem zwolennikiem teorii pierwszego wrażenia, a panoramy, które tam zobaczyłam, nie mają sobie równych i za każdym razem powodują u mnie miękkość kolan.

_DSC5866-01_new.jpg
Niebo pełne gwiazd na szybko. 15 min przed wyjściem. na atak szczytowy. 

Oczywiście moja życiowa dewiza, że „głupi to ma zawsze szczęście” po raz kolejny się sprawdziła. Kazbek poszedł jak z płatka: pogoda żyleta, siła czołgu i wszystko jakoś dobrze się złożyło. W dodatku 100% mojej grupy stanęło na szczycie – całe 15 osób! To cieszy.:) Czasem sobie nieśmiało myślę, że może prócz tego głupiego, to i ja przynoszę szczęście? 😉 Tym razem miałam aparat przewieszony przez całą drogę. W ogóle szłam dużo bardziej świadomie niż za pierwszym razem, więc po prostu się tym cieszyłam. Chłonęłam widoki, wrażenia, doświadczałam. I jak tu gór nie kochać, skoro góry pokazują się z takiej strony… Można być największym głupim świata, ale dla takich rzeczy – chyba warto.

W dodatku dosłownie 20 minut przed wyjściem na atak szczytowy udało mi się jeszcze ustrzelić Drogę Mleczną. Sierpień miesiącem gwiazd, wyzwanie #MilkyWayChallange w trakcie! Kolejne próby już niedługo.

_DSC6160.JPG
Panoramy z Kazbeku. Macham Elbrusowi:) 

Tak sobie myślę, że czasem mi się nie chce. Przecież z natury jestem leniwa jak kot. Lubię leżeć i czytać książki. Nienawidzę żadnych ćwiczeń, ani treningów i tak właściwie nie robię nic dla swojego „bycia fit”, które ostatnio jest tak w modzie. Na przechwałki ludzi, ile ostatnio przebiegli przewracam oczami, a kawy nie wyobrażam sobie bez wafelka, a najlepiej to pięciu. Zamiast pełnowartościowych żeli energetycznych wciągam mleko skondensowane z tubki z kosmiczną ilością cukru. Jem cukierka za cukierkiem i doprawiam czekoladą, bo jakoś tak mi mało. A mimo to wszystko jakoś daję radę i koniec końców stwierdzam, że jednak od siedzenia w bazie wolę iść do góry. Że jednak mi się chce.  I oby ciągle się chciało. To tylko pierwsze bezsensowne myśli, kiedy wydaje mi się, że jestem zmęczona i po co mi to wszystko.

Po co? Bo Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.” I tak zawsze, w kółko.

Do następnego!

 

Dzikie wojaże

Górska melisa.

Mija tydzień, dopakowana do granic własnych możliwości wsadzili mnie w pociąg do Wawy (na szczęście do samolotu weszłam już o własnych siłach :D) i rozpoczął się drugi gruziński sezon dzikich wojaży. Oczywiście już zaliczyłam kilka wyjść w góry z aparatem – jednak bliskość Cerkwi i szlaku na Kazbek to super sprawa. Obliczyłam, że jak idę raźnym krokiem, Kazbek widzę już 15 minut po wyjściu z domu, a przy Cerkwi jestem w 30 minut. Ale to ja, a ja, jak to kozica: „mogę iść szybciej, nie jeden chciałby biec” 😀 więc nie mówię tego turystom.

_DSC9487.JPG
Kazbek ze szlaku z Gergeti.

Mam takie wrażenie, jakby od października nie minęło pół roku, ale jakieś dwa tygodnie. Nic się nie zmieniło – śniegu przybyło, ale że topnieje w oczach, po prostu jest urozmaiceniem krajobrazu. Jakbym sobie po tych górkach hasała tak bardzo niedawno. Znam ludzi, znam miejsca – to był powrót jak do siebie. By z kopyta rozpocząć nowy sezon. Wiem, gdzie iść na zdjęcia, wiem, skąd jest ładny wschód słońca – można tak wyliczać. Mimo to Gruzja wciąż zaskakuje i sprawia, że cały porządek i „znanie” może runąć. Szłam ostatnio do grupy wychodzącej na Kazbek o 7 rano. Patrzę i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Nasz znajomy zimą sprawił sobie psa. Piesek jest duży i potrzebuje się wybiegać. Co robi jego właściciel? Powoli jedzie autem z uchyloną szybą, a piesiu truchta obok samochodu. No przecież Gruzin nie będzie się wysilał, po co ma iść z psem na spacer, jak może jechać?! Miałam ochotę zrobić im zdjęcie, ale z racji tego, że to jeden kazbecki szycha, a ja się wstydzę robić ludziom zdjęcia, kiepski ze mnie reportażysta, nie zrobiłam. Musicie sobie wyobrazić ten poranny spacer 😀

_DSC9569.JPG
Moje poranne spacery z towarzyszem Biszkoptem.

Taka to gruzińska rzeczywistość. Stwierdziłam, że po powrocie w październiku bardzo zaczęłam doceniać Polskę, chociażby za sprawność działań. W Gruzji problematyczny jest nawet wydruk ulotek. Serio. Jakoś tracę cierpliwość, kiedy po wymianie 15 maili na pytanie, czy już na pewno wszystko jasne, zastaję informację: „ale tam jest tak dużo załączników (4) i nie wiem jak to połączyć”. a, co lepsze! Poprzednia drukarnia mówi, że potrzebują szerszych plików. Ja: no ok, ale w Polsce drukowaliśmy już na tych właśnie plikach! A oni: widać polskie drukarnie są jakieś inne. O.O nie skomentuję, kto tu jest jakiś inny 😉 Serio, krew mi wtedy ścina i walę łbem o kant stołu. Liczenie do miliona też nie pomaga. Mimo, że powinno, bo powinnam już tą rzeczywistość trochę rozumieć. Owszem, może i tak, no ale… nie mogę. 😀 na mnie uspokajająco działają tylko góry. 😉 Są lepsze niż jakbym sobie zaparzyła 20 torebek melisy na raz.

_DSC9770.JPG
Góry lepsze niż melisa.

Miałam wolne dwa dni i zrobiłam prawie 40 km. Zrobiłam pierwsze przejście na Przełęcz Arsza i sprawdziłam stan drogi w Dolinie Truso. W skrócie: śniegu wpizdu i o ile na Przełęcz idzie się przyjemnie, bo w większości śnieg można ominąć, o tyle w kanionie w Truso zeszła lawina i owszem, zapadając można przeorać, ale to żadna przyjemność.  Dryłuję tak pod górę wczoraj, klucząc góra-dół, pizgało niemiłosiernie i było mi zimno w ręce strasznie, migła mi nawet myśl, że chyba się zawrócę, ale stwierdziłam, że no bez przesady! 😀 jestem nie wyżej niż tylko na 2950m! Ale serio, wiało okropnie. Co dopiero musiało być na Meteo, czy na Kazbeku :O Za to widoki wprost bajkowe. I cieszę się, że zrobiłam to przejście! Uspokoiłam skołatane nerwy i naładowałam baterie na kolejne przygody pt. Agusia KONTRA Gruzińska Rzeczywistość. Teraz mogę stawiać jej czoła. 🙂

 

Dzikie wojaże

Gruzińskie kompendium.

Zbliża się kolejny sezon dzikich wojaży. Jeśli jeszcze nie macie wybranego kierunku, najwyższa pora, by go znaleźć! 🙂

Wiele osób pisze do mnie: „Wybieram się do Gruzji, poradź, co mogę zobaczyć!” Jasne, z wielką chęcią doradzę, warto jest jednak najpierw poznać kilka czynników, które w 100% będą miały wpływ na zasugerowane przeze mnie miejsca.

I tak, to jest ważne:

termin przylotu do Gruzji

● ilość dni

● towarzystwo

● preferencje: zwiedzanie, kościoły, góry i trekkingi, plaże Batumi, a może wszystkiego po trochu?

Postaram się skupić na każdym czynniku i opowiedzieć Wam, dlaczego to takie istotne.

Na samym początku dodam jeszcze dla uspokojenia: TAK, GRUZJA JEST BEZPIECZNA. Naprawdę – nie mam strachu iść sama nocą przez ciemne zaułki stolicy; w takim Krakowie raczej nie czułabym zbyt komfortowo. Gruzini są dla nas mega przyjaźni, czasem aż za bardzo, każda kobieta to KRASAAAVICA, ale tyle chłopy mają, co sobie powzdychają. 😉

1)      TERMIN PRZYLOTU DO GRUZJI

Mimo, iż Gruzja jest namiastką ziemskiego raju, kawałkiem świata, który Pan Bóg przeznaczył dla siebie, ale w końcu oddał Gruzinom, w większości jest krajem górzystym. Zimą może nas zasypać, droga zostanie zamknięta, a naszą jedyną alternatywą na spędzenie urlopu będzie zamówienie kolejnego grzańca. Na początku kwietnia nie dojedziemy do Doliny Truso ani do Juty, a chcąc zrobić trekking do Sabertse do połowy drogi będziemy brodzić w śniegu po kolana, a zatem potrzebować będziemy rakiet śnieżnych i sporo zaparcia. 😉 Jeszcze w maju/czerwcu na większości przełęczy (często na wysokości ponad 3000m n.p.m.) leży śnieg i przejście chociażby trekkingu z Omalo do Szatili jest dostępne zwyczajowo dopiero od pierwszych dni lipca. Sorry, taki mamy klimat, jak powiedział klasyk. Pytanie „A jaka będzie pogoda w lipcu” również nie zawsze ma odbicie w rzeczywistości. W górach jest tak, że z rana może być piękne słońce, ciepło i przyjemnie, a po południu przyjdzie oberwanie chmury i potężne gradobicie. Podczas całego pobytu w Gruzji nie rozstawałam się ze swoją kurtką przeciwdeszczową. Mogła być zwinięta w plecaku, ale w razie niespodziewanego deszczu nie raz ratowała mi głowę. Może okazać się, że nawet w teoretycznie najbardziej stabilne miesiące, czyli lipiec i sierpień, przyjdzie załamanie pogody i spadnie śnieg, co miało miejsce chociażby w minionym sezonie.:)

_DSC0989
Połowa maja – droga do Sabertse w stronę Kazbeku (3000m).

2)      ILOŚĆ DNI

4 dni na Gruzję to bardzo mało. 7? Również niedużo, ale już cokolwiek. Optymalne są 2 tygodnie – w sam raz na pierwszy raz, by wiele zobaczyć, ale i mieć po co wracać.:) (tak przecież było ze mną). 3 tygodnie to wystarczająco na niemalże wszystko, ale skoro i tak się tu wróci (tak to jest z Gruzją, naprawdę. Nie ma mocnych), to w tym czasie można i nawet do Armenii sobie skoczyć.

3)      TOWARZYSTWO

Co innego jest, gdy jedzie się samemu. Co innego z rodziną z dziećmi. Wiadomo, maluchy mogą marudzić, źle znosić klimat i tak dalej. Grupa znajomych – dobrze, jeśli są sprawdzeni i zaprawieni w bojach. 😀 na wyprawę do Gruzji innych brać niewskazane! Trzeba wiedzieć: czy każdy członek ekipy lubi wyrypę, czy może jednak część preferuje relaks na plaży lub zwiedzanie knajpek… Wiadomo, nie ma tak, by każdemu zawsze i w pełni dogodzić, ale już przed wyjazdem warto porozmawiać o swoich oczekiwaniach, by na miejscu się nie denerwować, a po prostu cieszyć się urlopem i dać się porwać gruzińskiej spontaniczności.:)

4)      PREFERENCJE

Temat rzeka. Ja do Gruzji po raz pierwszy przyleciałam dla widoku gór Kaukazu. Wyjeżdżając tam na cały sezon (teraz będzie kolejny) również mówię: z miłości do gór. Gruzja to jednak nie tylko góry, ale i Morze Czarne, bujne lasy Adżarii, skalne miasta, Kachetia winem płynąca, bogata kultura Kolchidy, półpustynie, a nawet sawanna! Definitywnie każdy znajdzie coś dla siebie.:) I łazęga, i wspinacz, i plażowy leniuch, i sommelier… Można tak wymieniać bez końca.

_DSC4192BBBBBB
Cerkiew Cminda Sameba, czerwiec.

Skupię się na opcji „Górskiej”, z racji tego, że mam z niej najwięcej doświadczenia, którym mogłabym się z Wami podzielić.

Górsko-trekkingowo opcje są dwie (ciężko jest połączyć jedno z drugim, chyba że ma się 20 dni urlopu pod rząd;) ) 7 miesięcy prawie siedziałam w okolicach Kazbegi, ale do Swaneti mam jakiś sentyment – całkiem inne góry, inne chodzenie. ciężko wybrać co lepsze 😉 Zupełnie inną bajką jest jeszcze kilkudniowy trekking z najbardziej popularną opcją Omalo-Szatili lub Omalo-Szatili-Juta.

1) Swanetia 

jakbyście wchodzili na Elbrus, to z jego skłonów zobaczycie caaaaałą bajeczną Swanetię, najpiękniejszy widok pod słońcem!! :))))

Bazą wypadową jest Mestia. 

_DSC1870
Mestia z perspektywy.

lodowiec Chaaladi (1 dzień, gdzieś 4 godzinki cała trasa tam i z powrotem)

jeziorka Koruldi (koło 8 godzin tam i z powrotem) same jeziorka szału nie robią, ale droga do nich – prawie cały czas z widokiem na kaukaski Materhorn, czyli Uszbę, a z drugiej strony na Tetnuldi – jest przepiękna. Co do Uszby to jest taki suchar, że jak ktoś szuka sposobu na samobójstwo, to idzie na Uszbę, bo jest bardzo trudna i trzeba mieć naprawdę duże doświadczenie, by się na nią wspiąć.

Uszguli – są dwie opcje, żeby tam dotrzeć. Raz: dojechać za 20lari deliką w 2 godziny lub zrobić sobie trekking Zabeszi-Adiszi (koło 7h) i na drugi dzień do Uszguli (10h). tak w ogóle to szlak jest podzielony na 4 dni, ale odcinki są krótkie i spokojnie można to zrobić w 2-3 dni. Samo Uszguli jest na końcu świata, śliczna wioska, można tam taaaak odpocząć, że szok:) z Uszguli jest super trekking 20km pod lodowiec Szchary, najwyższej góry Gruzji. Fajny jest nocleg w Uszguli.

_DSC2366
Szchara.

 

-z wioski Mazeri (20min autem z Mestii) pod lodowiec Uszby, po drodze zahaczając o wodospady Becho – tam i z powrotem koło 8-9 godzin.

2) Kazbegi i okolice 

Dolina Truso (trekking 22km po płaskim, idealna na jeden dzień),

Juta i przełęcz Chaukhi – jeżeli się wspinacie, to polecam sam masyw :)))))) ja byłam na najprostszym z 7 wierzchołków, Rcheulishvili, tam wystarcza asekuracja lotna, trochę sypiących piargów, ale nie ma większych technicznych trudności.

_DSC8859
Masyw Chaukhi – Gruzińskie Dolomity.

-można przenocować w namiocie w okolicach przełęczy i na drugi dzień zejść sobie na drugą stronę, stronę Chewsuretii – do pięknych jezior Abudelauri (3 kolorowe jeziora) – tam też jest super nocleg, piękne okolice!!, a stamtąd są 2 godziny do najbliższej wioski – Roszki. Ogółem trasę Juta-Roszka-Juta można spokojnie zrobić w dwa dni.

podejście w stronę Kazbeku do lodowca (od kościółka Cminda Sameba trzeba liczyć ok. 4-5 godzin w jedna stronę, bezproblemowe trekkingowe podejście, prościutkie, a widoki cudowne, po drodze jest nowo wybudowane schronisko Altihut, skąd do lodowca jest jakieś 45 minut. Obok tego schroniska (miejsce nazywa się Saberdze jest również fajne miejsce na namioty, oczywiście na dziko i bezpłatnie, obok jest woda z rury. Jeżeli chcecie zakosztować troszkę więcej extrimu, to możecie dojść sobie do Stacji Meteo na 3650 m, ale to już jest przejście przez lodowiec, więc potrzebne będą raki. Obok Meteo można spać w namiotach (10 lari), lub w środku (40lari). Czasowo od kościółka trzeba liczyć 7-8 godzin w jedną stronę. Oczywiście da się dojść i wrócić w ten sam dzień, ale trzeba raniutko wyruszyć.:)

_DSC6867
Lodowiec Gergeti w drodze do Stacji Meteo.

okolice masywu Kuro – mało znane, niepopularne, bo tam nie ma szlaków, ale osobiście ja tam lubię chodzić, bo są super widoki i na Kazbek i na drugą stronę:)

wioska Arsza – 15 min autem z Kazbegi, dosłownie z 4 km – są skałki. Można iść na wspin, w okolicy także dwa piękne wodospady:)

Oczywiście jeszcze pozostaje trekking przez Tuszetię do Chewsuretii, a potem Juty (Omalo-Shatili-Juta), ale to w najkrótszym wariancie, (czyli z podjeżdżaniem) trzeba liczyć co najmniej 5 dni. Gdybyście chcieli iść cały czas – z 8. Co jeszcze do Tuszeti – trzeba pamiętać, że jedyna droga, którą można z Tbilisi dostać się do Omalo jest „otwarta” (czyt. Przejezdna bez śniegu) zazwyczaj tylko od drugiej połowy czerwca/początku lipca do końca września. Z dojazdem do Szatili jest tylko nieco lepiej, ale tam chociaż cokolwiek robią, bo pod koniec zeszłego sezonu pracowano nad utwardzeniem drogi, chociaż miejscowo, co i tak dużo daje.

_DSC0643
Widok z Przełęczy Abano – najwyżej położonej przejezdnej przełęczy tej części świata. Dalej Tuszetia.

Z serii: „trochę tego, trochę tego – objazdówka na pierwszy raz” jako miejsca konieczne zobaczenia mogę polecić:

  1. Tbilisi – stolica Gruzji, miasto piękne i klimatyczne. Z mniej sztampowych punktów mogę zarekomendować nocną panoramę miasta, którą można podziwiać z Twierdzy Narikala (tak, koniecznie nocną!)
  2. David Gareja – to miejsce z czystym sercem polecam każdemu! Średniowieczny kompleks monastyrów tuż przy granicy z Azerbejdżanem robi niesamowite wrażenie. Kosmicznie pofalowane stepy aż po sam horyzont, dzikie agamy (gatunek dużych jaszczurek) i przestrzeń bez końca nie pozostawią obojętnym! Co jeszcze lepsze – to miejsce o każdej porze roku jest totalnie inne. Byłam tam w maju – kwitnące, zielone łąki. W czerwcu – przekwitanie. Lipiec – żar z nieba. Sierpień – półpustynia. Coś pięknego!!
  3. _DSC1638
    Kosmiczne pejzaże, początek maja.
  4. Sighnaghi – kulturalna stolica regionu Kacheti, kolebki wina. Miasto Miłości (urząd stanu cywilnego pracuje całą dobę!), Gruzińska Toskania, stąd tylko rzut beretem do kachetyjskich winnic, nic, tylko jechać na „winny tur” 😀
  5. Kazbegi i cerkiew Cminda Sameba – tak, chodzi o tą pocztówkową świątynię na wzgórzu, tuż przy początku szlaku na Kazbek. Jeżeli chcielibyście podziwiać widok cerkwi i Kazbeku jednocześnie, koniecznie udajcie się w stronę Monastyru św. Eliasza i masywu Kuro (w przeciwną stronę jak na Kazbek).
  6. Mccheta – pierwsza stolica Gruzji. To tutaj miały początek gruzińska państwowość i religia. W dodatku piękny widok na łączące się rzeki Aragwi i Kury. Stąd już tylko rzut beretem do skalnego miasta Upliscyche, a stamtąd do osławionego osobą Iosifa Dżugaszwilego Gori, gdzie znajduje się muzeum tegoż jegomościa. Polecam, jako ciekawostka historyczna. Można podejść do tego z nutą groteski, ale lepiej niż na głos śmiać się w duchu.

 

Moje „Gruzińskie kompendium” jest może nieco chaotyczne, tysiąc pięćset informacji na raz, dlatego gdybyście mieli jakieś pytania – zapraszam śmiało! Najprościej skontaktować się ze mną na fejsbuku.

Mam nadzieję, że zebrana wiedza przyda się w planowaniu gruzińskich wojaży. Nie pozostaje nic innego, jak życzyć dobrej podróży i do zobaczenia gdzieś na gruzińskim szlaku! 😉

Będzie mi miło, gdy ten artykulik się komuś przyda i udostępnicie go dalej w świat! 🙂 

Dzikie wojaże

Gruzińskie zimowisko.

Dawno minęły już w moim życiu czasy ferii zimowych. Moja podstawowa matematyka w liczeniu na palcach chyba by już tego nie ogarnęła. 😀 Nie no, może troszkę przesadziłam, w każdym razie nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam ferie zimowe, nie wspominając o wyjazdach-zimowiskach, z których to jedynie przypomina mi się mój zimowy wypad do Zakopanego w 3 klasie podstawówki, kiedy ze skoczni zjeżdżałam na jabłuszku. 😉

Jak zawsze w takich sytuacjach, jakimś cudownym trafem, wszystkie znaki na niebie i wszystkie drogi prowadzą do Gruzji. 

Oczywiście wszystko z i dzięki Mountain Freaks .

_DSC5329.jpg
Mkinvartsveri zimową porą. 

Przyjechaliśmy z lotniska do Kazbegi, po czym zaczął ostro sypać śnieg. Przełęcz Krzyżowa stała się nieprzejezdna, a Kazbegi odcięte od Gudauri i reszty świata, bo nawet od drugiej strony – granicy z Rosją, też było zamknięte. Tak więc po ptokach. Nauka nart na stokach najpopularniejszego kurortu na Kaukazie zeszła na drugi plan.

Nie można jednak powiedzieć, że nudziliśmy się w Kazbegi – co to, to nie! Były sanki, grzane wino, jeszcze więcej wina, a i narty w końcu miałam na nogach i nawet ćwiczyłam freeride! Byłam tym trochę przerażona, parę razy prawie wpadłam w krowę na ulicy (!!!), ratowałam się zaspami na poboczach – stoki Gudauri okazały się jednak i mimo wszystko dużo prostsze do ogarnięcia 😉 Zjazd z Monastyru św. Eliasza, Agusia dzień drugi nart na nogach, Ania skomentowała „Widać, że my to jednak jesteśmy ludźmi bez rozumu”. Cóż. To drobny niuans gruzińskiego pojmowania rzeczywistości.

Tak więc Kazbegi odcięte od wszechświata, ale zimowy widok na Kazbeczek działał jakoś ciepło na serduszko i jak dla mnie, to mogłam tam siedzieć cały tydzień i się wpatrywać. Znowu cały czas mi kołatało: i ja tam byłam, tam, na samiuśkim szczycie… Niewyobrażalne, a jednak dokonane. 🙂 

_DSC5961.jpg
Kazbek w promieniach wschodzącego słońca. 

W końcu jednak zeszła duża lawina, droga została odśnieżona i mogłam zobaczyć, jak wygląda jazda bez trzymanki na stoku narciarskim. I nawet mi się to spodobało! Ale i tak stwierdzam, że jakoś pewniej czuję się, stąpając po ziemi na własnych nogach, a nie poziomych szczudłach, a poza tym podczas wjazdu kolejką można czasem zasnąć. 😀 Chyba, że spróbowałabym podejścia na skiturach, ale to już inna bajka!

Pogoda jak złoto, widoki miażdżą, czego chcieć więcej? Na co mi Alpy, skoro mogę mieć cały Kaukaz na wyciągnięcie ręki?

_DSC5873-01.jpeg
Widok ze szczytu Kudebi.

Śmieję się, że skoro już jako tako jeżdżę na nartach, to mogłabym spróbować na jakimś stoku w Polsce, ale to nie byłoby to samo. Stwierdziłabym jeszcze, że za krótki, za płaski, za wąski czy coś jeszcze i co mi z tego? Jak narty, to tylko w Gudauri! Tak naprawdę każdy znajdzie coś dla siebie – różne stopnie trudności (nawet dla takiego początkującego przedszkolaka jak ja!) , długie trasy na przewyższeniu pomiędzy 1900 a 3300m n.p.m. – taki zjazd z Sadzele do samego miasteczka to grubo ponad 40 minut!

Poza tym Gudauri ma świetną infrastrukturę rozrywkową – kawiarnie, knajpki, a nawet włoską restaurację! Żyć nie umierać i popijać grzańcem! My jakoś oczywiście, z racji profesji i znajomości, częściej przesiadywaliśmy u ziomków z Rescue, których znaczna większość to znajomi przewodnicy z Kazbeku i zawsze można było liczyć u nich na ciepłe i miłe przyjęcie. Ich jedna z baz – na 2700m, tzw BBC (Beberi Biczebis Sostavi – „drużyna starszych chłopaków”), kolejna na szczycie Kudebi na wysokości 3006m, (obok gruzińskiej flagi) – klimat Meteo, tyle że o niebo czystsze, no i bliżej do cywilizacji 😀 poczułam tą atmosferę, powspominałam bazowe chwile i z naładowanymi bateriami – czekam na więcej, w sezonie!

Póki co cieszmy się Polską. ;)))

Dzikie wojaże

Sakartvelos gaumardżos.

Ostatnie kilkanaście godzin w Gruzji. Odliczamy. I jakoś tak, w przededniu powrotu do Polski, przypomina mi się wiersz Gałczyńskiego:

 

Ile razem dróg przebytych?
Ile ścieżek przedeptanych?
Ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?

Ile listów, ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu?
I znów upór, żeby powstać
i znów iść, i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym
wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?
Ile chlebów rozkrajanych?
Pocałunków? Schodów? Książek?

Ile lat nad strof stworzeniem?
Ile krzyku w poematy?
Ile chwil przy Beethovenie?
Przy Corellim? Przy Scarlattim?

Twe oczy jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.

 

Taka kwintesencja. Po 199 dniach w Gruzji zabieram manatki (o matko, już pakując się w domu wiedziałam, że będzie ciężko upchnąć to z powrotem, nienawidzę pakowania!) i wracam do Polski, do Domu. W Kazbegi miałam dom, w Witanowicach czeka na mnie Dom. Rodzina, Vincent i Lisa (moje Koty), Czacza i Bimber (Papugi) i rybki w akwarium, których nie rozróżniam, więc nie mają imion. Zanim przetułam się ze stolycy na południe pewnie minie pół dnia, ale najważniejsze, że JUTRO O TEJ PORZE BĘDĘ JUŻ W DOMU. Wróci stęskniona Agusia po swoich szalonych wojażach.

 

Niewyobrażalne, jak dużo wydarzyło się przez te 199 dni. To nie jak 6,5 miesiąca mojego życia, ale jak z 5 lat. Tyle ludzi, tyle historii, tyle opowieści, tyle atrakcji… Równie dobrze można kontynuować wyliczankę: tyle wina, tyle sałatki z pomidorów i ogórków, tyle chinkali – na żadne z nich nie mogę już patrzeć, bo wychodzą mi bokami! A wrażenia nie. Ich nigdy dość, bo lubię, jak się coś dzieje. Jestem wtedy w swoim żywiole. Odważyłam się i jestem z tego cholernie dumna. Myślę, że odnalazłam tu pracę swoich marzeń. W sumie to nawet nie spodziewałam się, że to będzie AŻ TAK wspaniały czas. Pod każdym względem.

Zrobiłam masę dobrych zdjęć, ciężko wybrać najlepsze – mam jedynie ulubione. 😉 Byłam na Kazbeku, Elbrusie, jednym z wierzchołków Chaukhi (nigdy wcześniej nie będąc nawet na ściance wspinaczkowej), zostałam okrzykniętą przez Gruzinów szaloną-rudą-wariatką-chuliganką-alpinistką i prosta super dziewuszką, zobaczyłam i poznałam lepiej kawał Gruzji: Chewsuretię, Tuszetię, raz jeszcze odwiedziłam Swanetię (o której napiszę więcej, jak już wrócę, nie ogarnę tego tak szybko!)… Tbilisi znam prawie jak Kraków (tak, to dobre porównanie. Wiem, gdzie co jest i w głównych ulicach się nie pogubię 😀 )…

 

Gruzja wciąga. Jest tak pełna paradoksów, że to aż niewyobrażalne, a żyjąc tutaj jeszcze pełniej to sobie uświadomiłam, a zwłaszcza – przekonałam się na własnej skórze. Ania rzuciła słuszną uwagą: „PRZEKLINAM DZIEŃ, W KTÓRYM PIERWSZY RAZ POSTAWIŁAM NOGĘ NA GRUZIŃSKIEJ ZIEMI”. 😀 To jak narkotyk. Wiesz, że to w pewnym stopniu złe, ale dalej tu wracasz i przyjmujesz kolejną dawkę. Półroczną.

Są turyści i są mieszkańcy i jest coś POMIĘDZY – ludzie tacy jak ja. Mieszkający, pracujący i przez to widzący z nieco innej perspektywy. Nigdy nie nazwą mnie mieszkanką, ale daleko mi od turystki. Takie pomiędzy – zawieszenie w czasoprzestrzeni.

 

Mimo to jest wiele rzeczy, których będzie mi brakować.

Ludzie. To naturalne. Nie tylko ludzie gór, szalone świry, ale i zwykli kazbeccy. Wszyscy mówią, że Mochewcy (czyli mieszkańcy regionu Kazbegi) są trudni, zatwardziali i niemili. Owszem, jak to prawdziwi Górale. Zjednać Mochewca to wyzwanie. Ale zaskarbić sobie serce takiego, to znaczy znaleźć przyjaciela, który pomoże Ci o każdej porze dnia i roku i przenigdy nie zostawi na lodzie. Żadna sztuka zjednać sobie mieszkańca Kacheti, który po lampce wina kocha Ciebie i cały świat, będzie tańczył i śpiewał, opowiadając płaczliwe toasty. Nigdy nie zapomnę wzroku przewodników na Meteo, gdy pierwszy raz przyszłam tam w czerwcu, grzecznie się przywitałam, po czym postawiłam na stół flaszkę Soplicy. Wiadome, to tylko detal, który dopełnił całości, ale potem już za każdym razem miałam herbatę i kawę w ilościach hurtowych, podawane niemalże z ucałowaniem rączek 😀

 

Miejsca. Jak wyżej. Góry, przede wszystkim góry i raz jeszcze góry. Wysokie przełęcze, Saberdze, najbardziej zasyfiałe, a jednocześnie tak magiczne Meteo… Wiele tego. Co miejsce, to wspomnienie.

 

Sposób bycia. Życie z zasadą „miej wyjebane, będzie Ci dane”. Czasem się go nienawidzi, ale z czasem zaczyna się zauważać, jak wiele korzyści on przynosi i zupełnie nieświadomie zaczyna się powielać schematy, które jednocześnie doprowadzają do szału i sprawiają, że żyje się jakoś prościej. Bez pośpiechu, z uśmiechem i tym południowym, lajtowym podejściem do wszystkiego. „Przewróciło się? Niech leży!

Kurde! Nawet za tymi posranymi taksówkarzami, co wołali do mnie przez 199 dni TRUSO? JUTA? VODOPADY?! będę tęsknić!

 

Czy to nie jest paradoks – teraz beczeć za Polską, a w Polsce za Gruzją? To jest zboczona miłość, doprawdy. Nie polecam. 😉

No cóż. Pora wracać do Polski. Mój rudy kolor włosów wyblakł od wiatru i słońca, trzeba sprawić, by znowu stał się płomienny. Cholernie stęskniłam się za widokiem Babiej Góry z okna, za kotami i papugami, kubkiem mleka zamiast śniadania, za karpatką, za szarlotką i kruchym ciastem,  nawet za piwem z sokiem i schabowym z kapustą. Byle kiszoną!! Najbardziej jednak stęskniłam się za tymi, co na mnie czekają. I to doceniam, za to dziękuję, bo nie ma łatwo żyć z człowiekiem, którego cały czas gdzieś nosi i nigdzie nie może zagrzać miejsca. Taki mój urok, taki los. Carpe diem!