Ostatnie dni biura w tym sezonie. Jeszcze stąd na dobre nie wyjechałam, a już wiem, że wracam. Gruzja wciąga jak narkotyk, już chyba kiedyś gdzieś o tym wspominałam. Przeleciał ten czas jak błyskawica z prędkością światła. Korzystając ostatnio z wolnego i słonecznej pogody poszłam sobie na przełęcz Arsza. Posiedzieć, popatrzeć i powiedzieć Kazbekowi „papa, do zobaczenia!”. Takie swoiste deja-vu. To było moje pierwsze wyjście w góry w tym sezonie, musiało więc i być ostatnie. W kwietniu tuż za przełęczą śniegu było po kolana, w październiku udało się jeszcze złapać trochę żywych, mocnych barw i ciepłego światła. Złota gruzińska jesień, cieszę się, że udało mi się ją zobaczyć. Przekrój przez wszystkie cztery pory roku: wiosna, lato, jesień, zima.

Niesamowicie było obserwować te przejścia na własne oczy. Z dnia na dzień, nie istnieje coś pomiędzy – widać to dopiero po zdjęciach, które sobie przeglądam. Dziwię się, ile przez ten czas zobaczyłam, ile to ja przeżyłam… Działo się! Tylu ludzi poznałam, tyle wrażeń i doświadczeń… Muszę jeszcze stworzyć listę hitów sezonu – niewątpliwie trochę tego będzie! 😀 Przyjdzie jednak jeszcze na to pora – przecież zostało jeszcze prawie dwa tygodnie, przez które Gruzja może zaskoczyć jeszcze nie raz! 😉 Po pół życia tu zdarzyło mi się jednak pod sam koniec sezonu, że taksówkarz – i to w dodatku kazbecki! – błysnął humorem:
– Taxi nie nada?
– Niet, spasiba.
– A samaljot?
– Samaljot możet byt!
Zdesperowany był, nie trafił na turystę, to co pozostaje: obrócić całą sytuację w żart.

Łapie człowieka nostalgia. Sezon się kończy, Bezpieczny Kazbek zwinął bazę, coraz mniej ludzi na ulicach, wszyscy pochowani w domach, bo przecież zima idzie… Trzeba się więc napatrzeć na zapas, chłonąc widoki, by długimi, ciemnymi wieczorami w Polsce uśmiechać się na samą myśl, a patrząc na zdjęcia Kazbeku dziwić się i wspominać z rozrzewnieniem: „A ja tam byłam, tam, na samiuśkim szczycie…” To jest taki paradoks: teraz tęsknię za domem, za Polską, a będąc tam będę tęsknić za tym moim małym, śmiesznym Kazbegi i życiem tu. I nic się na to nie poradzi.
W biurze cisza. Nic się nie dzieje, co doprowadza mnie do szewskiej pasji. Fakt, nadrobiłam wszelakie zaległości filmowe i obejrzałam to, co już dawno temu zamierzałam (między innymi „Bitwę za Sewastopol” i „Botoks”, a także sto pięćdziesiąt głupkowatych filmików), no ale ileż można. Zdecydowanie wolę, jak się coś dzieje, nawet, jeżeli były to pytania w stylu „a jaka będzie jutro pogoda”, szczerze powiem, że nawet mi tego trochę brakuje. Ostatnio z letargu wyrwała mnie Rosjanka, która przyszła zapytać, która to teraz w Gruzji jest godzina, bo ledwo przyjechała i chyba się pogubiła w czasoprzestrzeni. No cóż, doskonale to rozumiem. W końcu ja od pół roku nie przybieram sobie w ogóle do głowy, jaki jest dzień tygodnia; żyję datami z kalendarza.
Za równe dwa tygodnie będę już w domu, będę upierdzielać kotleta schabowego z kiszoną kapustą i zagryzać karpatką. Chyba oszaleję ze szczęścia 😉 ale póki co – trzeba korzystać. Ile tylko wlezie! Zostało jeszcze jedno miejsce, do którego koniecznie w Gruzji muszę teraz powrócić. I nie mogę się tego doczekać… tak na odmianę dla starego, dobrego Kazbegi:)