Dzikie wojaże

Żeby życie miało smaczek… czyli Kazbek na odmianę!

Sezon w pełni. Nawet nie wiem kiedy ten lipiec zleciał! Grafik na sierpień napięty do granic możliwości, także ani się obejrzę, a już będzie wrzesień. A potem październik i pora wracać do Polski. Kręci się, kręci życie jak szalona karuzela. Wspominałam kiedyś, że to sad-maso, ale kurde no. Lubię to. Jakoś się w tym zwariowanym chaosie odnajduję.

Ostatnio mam wręcz zdumiewającą częstotliwość wypraw, które zakończyły się postawieniem moich stópek na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Co niedziela to szczyt!!

14.07 – Elbrus 5642м

21.07 – Elbrus 5642м

28.07 – Kazbek 5033/5047/5054м

Wysokość Kazbeku nie jest jednoznaczna. Rosjanie twierdzą inaczej (ponoć mierzyli to od poziomu Morza Bałtyckiego, ale ja się nie znam i nie wiem, jak mierzy reszta świata), a ostatnio ekspedycja National Geographic doszła do wniosku, że od ostatniego pomiaru Kazbek jest jednak wyższy. Więc w sumie w końcu nie wiadomo, jak to z tym Kazbekiem jest.

_DSC5749.JPG
Kwitnący Kazbek.

Tak jeszcze a’propos. Tego drugiego wejścia na Elbrus w ogóle się nie spodziewałam, ale z racji dobrej aklimatyzacji po prostu zostałam postawiona przed faktem dokonanym: „jutro jedziesz, szykuj się”. Lubię takie niespodziewane zwroty akcji w swoim szarym życiu 😀

Stwierdziłam, że ostatnio częściej znajduję się na wysokościach (tak co najmniej 3600m n.p.m.), niż w dolinach. Poziom czerwonych krwinek, a przy okazji i adrenaliny, połączonej z endorfinami rośnie! Najśmieszniejsze jest to, że naprawdę czuję się jak górska kozica – doskonale, po prostu w swoim żywiole. I nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne.

Po kilkukrotnym pobycie pod/na Elbrusie, jak wspominałam ostatnio, stęskniłam się za Kazbekiem, za Meteo. Zaspokoiłam swoje tęsknoty. A teraz – jeszcze opalenizna z nosa nie zdążyła zejść, kiedy jutro się pakuję i ruszam raz jeszcze. Tak na deser. Albo na dobicie. Potem znowu stwierdzę, że jednak tęsknię za Elbrusem. Złażąc z góry, tak sobie myślałam: co wolę? Co jest dla mnie lepsze, bliższe sercu? Ciężko jednoznacznie to stwierdzić, ale chyba jednak przymierzam się do Elbrusa. Jestem zwolennikiem teorii pierwszego wrażenia, a panoramy, które tam zobaczyłam, nie mają sobie równych i za każdym razem powodują u mnie miękkość kolan.

_DSC5866-01_new.jpg
Niebo pełne gwiazd na szybko. 15 min przed wyjściem. na atak szczytowy. 

Oczywiście moja życiowa dewiza, że „głupi to ma zawsze szczęście” po raz kolejny się sprawdziła. Kazbek poszedł jak z płatka: pogoda żyleta, siła czołgu i wszystko jakoś dobrze się złożyło. W dodatku 100% mojej grupy stanęło na szczycie – całe 15 osób! To cieszy.:) Czasem sobie nieśmiało myślę, że może prócz tego głupiego, to i ja przynoszę szczęście? 😉 Tym razem miałam aparat przewieszony przez całą drogę. W ogóle szłam dużo bardziej świadomie niż za pierwszym razem, więc po prostu się tym cieszyłam. Chłonęłam widoki, wrażenia, doświadczałam. I jak tu gór nie kochać, skoro góry pokazują się z takiej strony… Można być największym głupim świata, ale dla takich rzeczy – chyba warto.

W dodatku dosłownie 20 minut przed wyjściem na atak szczytowy udało mi się jeszcze ustrzelić Drogę Mleczną. Sierpień miesiącem gwiazd, wyzwanie #MilkyWayChallange w trakcie! Kolejne próby już niedługo.

_DSC6160.JPG
Panoramy z Kazbeku. Macham Elbrusowi:) 

Tak sobie myślę, że czasem mi się nie chce. Przecież z natury jestem leniwa jak kot. Lubię leżeć i czytać książki. Nienawidzę żadnych ćwiczeń, ani treningów i tak właściwie nie robię nic dla swojego „bycia fit”, które ostatnio jest tak w modzie. Na przechwałki ludzi, ile ostatnio przebiegli przewracam oczami, a kawy nie wyobrażam sobie bez wafelka, a najlepiej to pięciu. Zamiast pełnowartościowych żeli energetycznych wciągam mleko skondensowane z tubki z kosmiczną ilością cukru. Jem cukierka za cukierkiem i doprawiam czekoladą, bo jakoś tak mi mało. A mimo to wszystko jakoś daję radę i koniec końców stwierdzam, że jednak od siedzenia w bazie wolę iść do góry. Że jednak mi się chce.  I oby ciągle się chciało. To tylko pierwsze bezsensowne myśli, kiedy wydaje mi się, że jestem zmęczona i po co mi to wszystko.

Po co? Bo Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.” I tak zawsze, w kółko.

Do następnego!

 

Dzikie wojaże

W krainie wyniosłych wież.

Jesień w pełni. Jest przepięknie, do czasu, aż nie spadnie śnieg, a wraz z nim złote liście z drzew.

Za mną ostatnia grupa w tym sezonie. Jeszcze nie pora podsumowań, carpe diem póki można i te sprawy… Ostatnie 10 dni września upłynęło w miłej atmosferze i dobrym towarzystwie, pogoda dopisała, widoki jeszcze bardziej, czegoż chcieć więcej! Miałam swoje babie lato, poranne mgły, pajęczynki i złote kolory. Na osłodę dobiegającego końca sezonu miałam w pigułce wszystko to, co najpiękniejsze: Jutę i wejście na Przełęcz Chaukhi, Meteo, raz jeszcze Chewsuretię (porównanie z lipca) i przepiękną, nieodkrytą jeszcze Tuszetię. Kwintesencja. Chłonęłam wszystkie widoki i wrażenia, by jak najgłębiej wryły się w pamięć i by długimi, zimowymi wieczorami w Polsce móc wspominać te chwile pełne złotego światła, ciepła i radosnej beztroski.

W Shatili wspominałam swoją hiszpańską grupę i mój szok na brak kucharza, który miał tam być, w Tuszeti jeździłam konno (a jednak!!! Kiedyś to w końcu musiało nastąpić! Jestem pewna, że z nartami też tak będzie!) i – jak zawsze – taka praca to czysta przyjemność!

 

Jak już wspomniałam, zupełną nowością był dla mnie jeden z nielicznych nieodkrytych jeszcze dla mnie regionów Gruzji – Tuszetia. Kolejne marzenie podróżnicze – odhaczone!

Tuszetia to magiczna kraina. Zatopiona wśród szerokich zboczy Północnego Kaukazu, ze względu na trudnodostępność jeszcze niezepsuta przez hordy turystów, pełna lokalnych wierzeń i szczypty magii. Cała ludność Tuszeti liczy około 100 osób i skupia się w 40 miejscowościach, formą przypominających ufortyfikowane twierdze. Znaczna część mieszkańców żyje tu tylko latem – wraz z pierwszym śniegiem przenosi się w cieplejsze i bardziej dostępne regiony pobliskiej Kacheti lub Tbilisi. Tuszowie słyną z odwagi, waleczności, a także, jak na prawdziwych górskich dżygitów przystało – miłości do koni. Przepastne doliny są idealnym miejscem na rajdy konne, które również i nasza grupa miała w planach.

_DSC0106.JPG
Tuszetia z końskiego grzbietu.

W ramach ciekawostki:

  • dawniej jeździec na koniu, mijający wioskę, winien zejść z konia i przejść przez nią pieszo,
  • do Tuszeti zabronione jest wwożenie i spożywanie wieprzowiny (Tuszetia to ostatni schrystianizowany teren Gruzji, mieszanka lokalnych wierzeń i religii),
  • lokalny napój to aludi – piwo, smakiem przypominające nieco rosyjski kwas,
  • toasty podzielone są na 3 grupy: za Boga, za zmarłych i za żyjących
  • w 2003 roku otwarto Tuszecki Park Narodowy (spotkać tu możemy wilki, rysie, kozice, a nawet lamparty kaukaskie!), największy w tej części świata
  • do miejsc świętych nie wolno zbliżać się kobietom ( bo są nieczyste 😛 dzieci i staruszki mogą 😉 )

Droga, prowadząca do głównej wioski, Omalo, mierzy 72 km. Z racji tego, że wcześniej była jedynie pasterską ścieżką i przez 30 lat użytkowania nie należy do osiągnięć cywilizacji w formie autostrady, a także licznych serpentynem, jedzie się nią około 5 godzin. Zwana Drogą Śmierci, trafiła na listę 10 najbardziej niebezpiecznych dróg świata. Z kolei Przełęcz Abano to najwyżej położona przejezdna droga na całym Kaukazie. Ja to już jestem tak uodporniona i niewzruszona, ludzie mają mnie za wariatkę, ale na mnie ani jeden zakręt nie zrobił wrażenia i nie podniósł ciśnienia 😉

_DSC0643.JPG
Droga Stu Zakrętów z Przełęczy Abano (2900m n.p.m.)

Przez cały okres trwania wycieczki (jak zawsze) miałam niesamowite szczęście i pogoda dopisała. Jedynym wyjątkiem był dzień podróży do Tuszeti –  mgła choć oko wykol, widoczność sięgająca metra. Świetnie! -nie widać przepaści, w które możemy sie stoczyć przy nieostrożnym ruchu kierownicą. Cale szczęście nasz szofer to oaza spokoju i rodowity Tuszyniec, kursujący tą trasą każdego dnia. Oczywiście ja byłam niepocieszona, tracąc tak wyśmienite widoki z drogi, ale cóż. Nie można mieć wszystkiego. 😉 Wpatrywałam się we mgłę, rozmyślając. Niektórzy w górach lub podobnych warunkach cierpią na anoreksję górską, a ja wprost przeciwnie, mam wzmożony apetyt. Tak to jest, kiedy pada deszcz, a dzieci się nudzą. Dorośli jedzą.

Czas się tu zatrzymał. Gdyby nie droga, wybudowana na przełomie lat 70 i 80, ludzie nadal żyliby tu jak przed wiekami. Dziś do wysokorozwiniętej cywilizacji w prawdzie jeszcze daleko, ale dzięki (lub przez…) turystom powoli życie zaczyna nabierać rozmachu. O ile można to tak nazwać. 😉 Ludzie nigdzie, ale to zupełnie nigdzie się nie spieszą. Jest cicho, spokojnie. Nie wiem dlaczego, ale Omalo bardzo skojarzyło mi się z miasteczkiem Czarnobyl – ten sam rodzaj czasem aż kłującej w uszy ciszy na poły wymarłej miejscowości. Wstaje się tutaj nie z pieniem koguta, a rżeniem konia. Siwek, stojący na wzgórzu radośnie rżał co chwila, nie pozwalając spać. Co ciekawe, wieczorem też go słychać – lokalny krzykacz:)

Stare, tuszeckie miejscowości przypominają wioski-twierdze. Ze względów bezpieczeństwa nie leżą w dolinie, lecz wysoko na stromych zboczach. Głównym elementem każdej wsi, częścią jej zabudowy gospodarczej są wieże, zwane koszkebi, które pełniły nie tylko funkcje mieszkalne, ale przede wszystkim obronne. To dzięki nim możliwy był kontakt między wioskami i szybki oraz skuteczny sposób informowania o dostrzeżeniu wroga (bliskość granicy z Czeczenią i Dagestanem).

_DSC0314AAA.jpg
Koszkebi.

Jak już wspominałam, w Tuszeti miałam okazję zasmakować rajdów konnych. To od dawna było moje marzenie! 😀 Agusia wreszcie się wyszalała! Nie wiem, co było bardziej niesamowite: widoki, oglądane z końskiego grzbietu, wiatr we włosach, czy samo obcowanie z tak mądrym, wspaniałym zwierzęciem. W ogóle to najlepszy był jednak pęd. W szaleństwie tkwi metoda, jak zawsze. Bo Gruzja jest taka, ze na drugiej lekcji jazdy konnej płynnie przechodzisz do galopu. Omija podstawy, przechodząc do poziomu zaawansowanego. Muszę jednak przyznać, że był to dla mnie większy extreme niż Kazbek i Elbrus razem wzięte – bo tam ufasz sobie i swoim nogam, a tu musisz w całości poddać się rytmu konia. Jak się nie zgrasz – spadniesz. Całe szczęście, mój Siwek był przekochany, poczułam z nim pełną nić porozumienia, więc czułam się całkowicie bezpiecznie. W galopie zwłaszcza! 😉 Nieco bałam się o mój aparat, przewieszony przez ramię, ale jakoś przetrwał. Za szaleńczą jazdę sam mnie jednak ukarał, bo jak schodziłam z siodła, to walnęłam sama siebie i teraz chodzę z blizną na nosie. Po dwóch dniach, mimo uczucia jakbym siedziała na beczce, nieco poobijana z siniakami, ale w pełni szczęśliwa – nadal nie miałam dość i gdyby tylko była możliwość kontynuacji – byłabym pierwszą chętną! Niestety grupa musiała wracać do domu, już był na to czas… Dla mnie jednak, co się odwlecze, to nie uciecze, bo do koni na pewno wrócę! 😉

Za niedługo w górach spadnie śnieg i droga do Tuszeti znów stanie się nieprzejezdna – na kolejne 9 miesięcy odetnie ją od świata. Tylko kamienne wieże sprzed wieków, dumne, niewzruszone i nigdy niezdobyte, będą trwały na straży, opierając się wiatrom i za nic mając surową zimę i niepogodę.

 

Dzikie wojaże

Na półmetku.

Koniec lipca. Jestem już na półmetku swojego pobytu w Gruzji. Półmetek to dobry czas na refleksję, ale na tę chwilę nie mam natchnienia na takie mądre rzeczy, potrzebuję jeszcze trochę więcej kawy. 🙂 Kiedyś ze zmęczenia zaczęłam myśleć o Polsce, o tym, że Mama robi zaprawy z ogórków i soki z malin, że jarzębina i dzika róża już powoli dojrzewa i jeżeli chcę zrobić nalewkę, ktoś musi mi je zerwać, o tym, że są żniwa i wkrótce sarny rozpoczną swoje gody i nastanie piękny czas dla foto-łowów… i takie tam. Sado-maso i trochę niepotrzebne dołowanie. Dziś mam wolne, więc nie myślę o niczym. Carpe diem! I to jest idealna refleksja.

29.07

Wracałam z tbiliskiego piekła w stronę Kazbegi. Z cudownymi planami na wieczór uciec z dala od cywilizacji, zaszyć się w górach z namiotem i jeść sucharki. DUP. W połowie drogi marszrutka łapie gumę i znowu czuję się jak w piekle. Przypominam sobie mądre słowa, że przecież lubię extreme – więc mam za swoje! Za to upałów nie znoszę – jest to jedna z nielicznych rzeczy, którą można mnie wykończyć. Nie łamie mnie wiatr, mróz, ani wczesne wstawanie. Ale upał momentalnie. Byle do września! 😀

Biwaczek. Takie wolne to ja lubię. Daleko od zasięgu telefonicznego, w sąsiedztwie masywu Chaukhi i wspinaczy, szukających trudnych dróg. Nie ma Internetu, wieje przyjemny wietrzyk, zrobiłam sobie dzień dobroci dla zwierza i jem tylko to, co lubię najbardziej na świecie, czyli słodycze.

-Muszę wreszcie zacząć jeść normalnie, bo po tych grupach i gruzińskich suprach jest mi źle na brzuszku.

Ania patrzy na mnie ze zdziwieniem, jak zagryzam ciastko cukierkiem:

-Normalnie?

-No wiesz, coś w stylu rano owsianka, a potem drożdżówka i wafelki maczane w kawie, to przecież norma.

-AHA.

Tego mi właśnie brakowało! A że w górach ciastka smakują najlepiej – nie potrafię sobie odmówić tej przyjemności ;)) Z resztą w końcu mam wolne.

_DSC702488.JPG
Biwak pod Chaukhi.

Cały lipiec przeleciał mi jak z bicza trzasnął. W ogóle nadal nie ogarniam, że już tu tyle jestem. Kwiecień to dla mnie kraina odległa o sto lat świetlnych, kiedy to było!  Dwa tygodnie z Hiszpanami, kilka dni w biurze potem kolejna grupa… Lubię, kiedy dużo się dzieje – Agusia w swoim żywiole. Potrzebuję ewentualnie dwa dni resetu dla naładowania baterii  i czasu na zrobienie prania, a potem mogę znowu działać i trajkotać jak nakręcona 😀 Moja ostatnia grupa nadała mi nawet przezwisko: AGANIOK. Mistrzostwo świata!!!! Jako dziecko zawsze mi było przykro, że jedyne jak przezywają mnie koledzy, to „Pippi” lub „Agusia Magusia”, ewentualnie „piegowate jak indycze jajo, złe jak szczur” – musiałam czekać 25,5 roku, aż ktoś tak trafnie mnie zdefiniuje jako Aganiok! Znaczy więcej, niż 1000 słów! 😀 Artur, Adam i dwie Małgosie – dziękuję!! ❤

Po raz czwarty byłam też na Meteo. Utrzymuję swą co dwutygodniową częstotliwość odwiedzin – Ruda jak zwykle za każdym razem robi furorę 😛 Od początku lipca w bazie pod Meteo stacjonują też nasi Rodacy – ratownicy z Bezpiecznego Kazbeku. Solidaryzujemy się z chłopakami nie tylko ze względu na polską krew i stacjonowanie pod Kazbekiem, ale i dlatego, bo po prostu są fajni, a to, że odwalają kawał dobrej roboty i zawsze służą pomocą (nie ważne, czy chodzi o przesyłkę do kraju, czy porażenie piorunem) to tylko dodaje im zajebistości. Mając chwilowo dość gruzińskości, po prostu wolałam iść do chłopaków, wypić herbatę i pograć w państwa-miasta (!). Ostatniego wieczoru zaczęliśmy nawet oglądać film (taki to full-wypas na Meteo! Sranie za kamieniem, ale film to sobie mogą oglądać!), kiedy do namiotu wpadł jeden przewodnik, mówiąc, że jego skacowanemu koledze chyba się coś pogorszyło. Przerwaliśmy film i chłopaki, nawet nie parsknąwszy śmiechem, natychmiast rzucili się na pomoc. A’ propos kaca: w Gruzji nikt nie wyśmiewa się ze skacowanego znajomego. Kac wzbudza litość i wymaga troski. „Każdy z nas tak kiedyś miał” – budzi poczucie solidarności i jedności z cierpiącym. 😀 Kolejnego ranka poszkodowany, nafaszerowany elektrolitami i innymi specyfikami, cudownie ożył. Ja piłam w kuchni kawę, a on wszedł i z uśmiechem na ustach zawołał: „Oooch, Agnieszeczka przyszła!” Jednym słowem – Bezpieczny Kazbek przywraca do życia. 😉

Punktem kulminacyjnym naszej grupowej wyprawy tym razem nie było jednak Meteo, a  Rcheulishvili – jeden z wierzchołków Chaukhi. Tego w moim życiorysie jeszcze nie było! Wspinaczka! Jeszcze 5 lat temu chyba nawet bym nie pomyślała, że będę się wiązać liną i kurczowo trzymać się skał, bo z drugiej strony tylko przepaść. Całe szczęście, że pozbyłam się lęku wysokości, ale adrenalina i tak była! Zdobyłam jeden taki szczyt i już myślę, jakby tu wykombinować z kolejnym! (Byliśmy na najprostszym) Na Kazbek sezon w pełni – kolejki nawet za kamień (hahahaha), a na Chaukhi – ani żywej duszy – cisza i święty spokój, to chyba przyciąga najbardziej. Jedynie gruzińscy przewodnicy-wspinacze, którzy na Chaukhi odpoczywają od Kazbeku i tak spędzają swoje wolne dni. Super sprawa! 😉

38139402_1959527257431218_4538654403116138496_n.jpg
Szkoła wspinania 😉

Po Chaukhi byliśmy jeszcze w Kacheti (tradycyjnie David Gareja i Sighnagi) i ostatni dzień w Tbilisi – o matko, tam to masakra, nie ma czym oddychać! Miałam plany wykorzystać z Anią wspólne trzy wolne dni i gdzieś wyjechać, ale ze względu na upał zrezygnowałyśmy z tego pomysłu i z poczuciem ulgi wróciłyśmy do Kazbegi, wzięłyśmy namiot i wypoczywamy na biwaku pod Chaukhi. Do znudzenia, ostatnio tylko Chaukhi i Chaukhi, z każdej strony i o każdej porze, ale jest pięknie i czego chcieć więcej! Czekałam, aż się ściemni, by uchwycić trochę nocnego nieba – w końcu to taki ładny rodzaj fotografii! Nigdy mi się to dotychczas nie udawało, ale tym razem z zawziętością wygramoliłam się z namiotu, znalazłam kamień, służący jako statyw, no i jazda. Efekty przerosły moje oczekiwania – jak na pierwszy raz wyszło super! Przed nami sierpień – miesiąc gwiazd i Perseidów, będę próbować więc dalej, jak tylko nadarzy mi się okazja być z dala od cywilizacji i bliżej rozgwieżdżonego nieba 😉

_DSC7510.JPG
Nie, to nie dorysowane efekty w photoshopie, nie, to nie wschód ani zachód słońca, tak po prostu było, wyszła Wiedźma z namiotu i zaczarowała niebo 😉

Trzeba korzystać, póki warun sprzyja!!

Upisałam się dziś jak natchniona, to wszystko przez te słodycze, które aż nadto dodały mi energii! 🙂

PS1. Kupiłam sobie kapustę. Żaden wyczyn, no tak, ale w warunkach Kazbegi dostać ładną sztukę to nie lada wyzwanie. Ach, zrobię sobie zasmażaną, z ziemniaczkami i koperkiem, popiję kefirem… a kolejnego dnia kapuśniaczek. Potem surówka. Takim to sposobem mam obiadów na cały tydzień – wszystko z jednej małej kapusty, o której tak marzyłam! I widzicie, jak niewiele dziecku do szczęścia potrzeba…. 😉

PS2. A gdyby ktoś chciał poczytać więcej o projekcie Bezpieczny Kazbek i jakoś wspomóc naszych dzielnych chłopaków, zajrzyjcie na stronę: https://polakpomaga.pl/kampania/bezpieczny-kazbek

 

 

Dzikie wojaże

Od Chewsureti po Kazbek.

Po całych dwóch tygodniach wróciłam do cywilizacji!! Jestem teraz jak typowy człowiek XXI wieku,  leżę w łóżku z komputerem, podjadam ciasteczka, słucham popsy i piszę. Takie psychiczne odreagowanie 😉

Ostatnie dni spędziłam z grupą 16 Hiszpanów, a tak właściwie – Basków. Dwa dni przed przyjazdem napisali maila, czy ich przewodnik może nie mówi czasem po hiszpańsku, bo ich angielski jest bardzo słaby? Ulżyło mi wtedy, bo okazało się, że jesteśmy na podobnym poziomie, więc wiedziałam, że się dogadamy 😀  Szczerze mówiąc spodziewałam się grupy 16 gorących junaków, a na lotnisku okazało się, że najmłodszy z nich ma 40, a najstarszy 70  lat. Opadła mi kopara, bo przecież w perspektywie mieliśmy trekking z Chewsureti do Juty, czyli jakieś 60 km po górach, a potem jeszcze chcieli wejść na Kazbek! Okazało się jednak, że kondycji mógłby im pozazdrościć niejeden 20-latek! Z takimi to można chodzić! 😉 Przy tym okazali się ciepłymi, uśmiechniętymi i przesympatycznymi ludźmi. Gdy rozmawiali ze sobą po baskijsku, nie rozumiałam ani słowa, ale czasem śmiałam się razem z nimi, jakbym właśnie usłyszała najlepszy kawał świata! Ja mówiłam do jednego po angielsku, on tłumaczył całej reszcie i tak wyglądała nasza komunikacja, a mimo to otrzymałam tyle przejawów sympatii i wdzięczności, że aż byłam w szoku, że tak się da. Cóż, uśmiech i entuzjazm działa jednak cuda i to ponad barierami! 😀 cudowne, naprawdę! Jak tu nie kochać tej pracy w Gruzji, skoro przynosi tyle pozytywnych wrażeń?

_DSC6537.JPG
Turkusowe jeziorko Abudelauri.

Nasz trekking po Chewsureti rozpoczęliśmy w Szatili. Niestety, nie zrobiłam tam ani jednego zdjęcia, bo w ferworze wszelakich przygotowań do trasy kłóciłam się z Gruzinami, wciąż jeszcze myśląc, że sobie ze mnie (znowu) żartują, twierdząc, że nie mamy lokalnego przewodnika, bo sobie nie przyszedł. Okazało się, że to była prawda. Ja zostałam więc polowym kucharzem wyprawy, a Misza, którego rola miała ograniczać się do rozkładania namiotów, na podstawie map z telefonu wyliczał nachylenia terenu i ogarniał trasy na kolejne dni. I daliśmy radę!! Mistrzowie improwizacji 😉 Upał dał nam się ostro we znaki, oczywiście zjarało mnie w kolejnych dziwnych miejscach, o których bym nie pomyślała (pod kolanami?!), ale to już żadna nowość 😛 stwierdziłam, że lepszy jednak upał, niż deszcz. Nieraz pokonywaliśmy spore dystanse, trzeba było trawersować zbocza i balansować na graniach, po za tym przedzieraliśmy się przez chaszcze pełne dzikiej marchwi i olbrzymich barszczów (potem w głowie pika taka lampka: a jak się poparzę? Ponoć jednak kaukaskie barszcze nie są zmutowane i nie parzą) Całe szczęście obyło się jednak bez problemów. 🙂

Z Szatili w Kistani, potem w Gudani, gdzie wprost z namiotu rozpościerał się najpiękniejszy widok, jaki mogłam sobie wymarzyć, dalej do Roszki i nad jeziora Abudelauri, gdzie miejsce biwakowe było równie magiczne, jak poprzedniej nocy, przez przełęcz Chaukhi, aż do Juty. Było pięknie, naprawdę.

_DSC6405.JPG
Wprost z namiotu rozpościerał się najpiękniejszy widok, jaki mogłam sobie wymarzyć.

Potem szliśmy na Meteo, połowa próbowała swych sił na Kazbeku, a ja siedziałam z przewodnikami (jakby inaczej!) , piłam herbatę za herbatą i znowu co chwila robiłam maślane oczka z prośbą o tłumaczenie ich opowieści 😉 trzeba się tego gruzińskiego jednak zacząć porządnie uczyć :P znowu poznałam tyle niesamowitych ludzi, że szok. Mam teraz takie znajomości w środowisku górskim, że nie pozostaje nic innego, jak tylko zdobywać szczyty! 😉 liczę na to, że już niedługo zdobędę swoje pierwsze 5000 😀 z taką częstotliwością przebywania na Meteo i doskonałą aklimatyzacją, to tylko kwestia dobrego okna pogodowego i sru! Hiszpanom niestety nie udało się stanąć na szczycie ze względu na zbyt silny wiatr, ale droga również była dla nich niezapomnianym przeżyciem, a to przecież w górach liczy się najbardziej.

Liczę, że będą Gruzję wspominać miło! Teraz czeka mnie kilka dni w biurze, popadnę w sam środek tajfunu turystów i zdobywców Mkinvartsveri, potem kolejna grupa, kolejne wyzwania i już sierpień na horyzoncie i jeszcze więcej atrakcji…:)

PS. I oczywiście mam zaproszenie do Bilbao! Nawet z propozycjami matrymonialnymi na podstawie zdjęć ich synów 😉

Dzikie wojaże

Wakacje od życia.

30.06.18

Dziś piękny dzień. Równe dwa lata szczycę się już mianem magistra filologii rosyjskiej, która obecnie, w czasach przebywania w Gruzji, przydaje mi się jak nic innego. Wreszcie, po całych dwóch latach mam tę satysfakcję, że jednak studia do czegoś mi się w życiu przydały 😀 cóż, lepiej późno, niż wcale!

Przy okazji, z racji urodzin, raz jeszcze naj, naj, najlepsze życzenia dla mojej Kochanej Asi, która wiem, że na pewno tego bloga czyta! :*

Jestem już w Gruzji 2,5 miesiąca. Czuję się jak ryba w wodzie i po prostu płynę na fali. Lub z falą, sama nie wiem jak to poprawnie brzmi. Statystycznie 90% ludzi, z którymi rozmawiam w biurze, uważa mnie za Ukrainkę, ostatnio nawet Polak nie chciał mi uwierzyć, że ja naprawdę jestem rodowitą wadowiczanką, że wychodzę zawsze i tylko na pole i jak się zdenerwuję, to mówię: „weźże idźże spadaj na drzewo” czy coś w tym stylu ;)))

Wszędzie trwa sezon wakacyjny. Urlopy, odpoczynek w Batumi, dużo upierdliwych pytań o rajdy konne, czy połączenie drogowe z Roszką, która przecież na mapie wydaje się tak blisko!!! Jednym słowem: wakacje. Nawet w Kazbegi zrobiło się po prostu jakoś CIEPLEJ. Szaleństwo, lato przybyło nawet pod Kazbek! Korzystając z dwóch wolnych dni w tym tygodniu hobbistycznie zrobiłam sobie aklimatyzację i znowu byłam na Meteo. Biorąc pod uwagę częstotliwość moich wypadów – równo co dwa tygodnie, także przez lipiec, będę tak zaaklimatyzowana, że (mam nadzieję) Kazbek nie będzie dla mnie jakimś szaleńczym wyczynem 😀 Bardzo chciałabym się przekonać na własnej skórze, czy naprawdę jestem taki kozak-alpinistyczna kozica, czy to tylko złudzenie sięgające jedynie 4000 m 😀 naprawdę, nie mogę się tego doczekać!

Doszłam do wniosku, że Stacja Meteo jest naprawdę świetnym miejscem, wymaga jedynie drobnej uwagi w pewnych kwestiach. Dobrym pomysłem byłby tam wolontariat typu: umyję wszystkie okna za paczkę wafelków i czekoladę. Kibla sprzątać nie zamierzam za żadne skarby i słodycze świata, ale podstawowe porządki są naprawdę do ogarnięcia i od razu byłoby tam czyściej i świetlej! 😉 Mam jeszcze cztery miesiące na zorganizowanie swojego projektu i wcielenie go do życia! 😀

Ostatnio miałam też super grupę na wycieczkę do Doliny Truso. Czterech Rosjan, a właściwie rdzennych Osetyjczyków, mieszkańców Władykaukazu, którzy przyjechali do Truso w poszukiwaniu swoich osetyjskich korzeni. (*Dolina Truso jest granicą z separatystyczną republiką Południowej Osetii; Władykaukaz to stolica Północnej Osetii). Byłam ich przewodnikiem, ale tak naprawdę to od nich dowiedziałam się więcej na temat historii i kultury, niż ja im zdołałam przekazać. Na koniec obdarowali mnie osetyjskim serem, plackiem i cukierkami, po czym stwierdzili, że naszą wycieczkę trzeba wpisać do Księgi Rekordów Guinessa: „Pierwsza Polka, oprowadzająca czterech Osetyjczyków po osetyjskiej ziemi w Gruzji”. Świetni ludzie, mam nadzieję, że tu jeszcze wrócą i się spotkamy! (Ser i ciasto było prze-pysz-ne!)

Dziś jadę do Tbilisi, a w nocy odbieram swoją kolejną grupę, tym razem 16 Hiszpanów (14 chłopa, 2 kobitki). Trochę mnie pocieszyło, że ich angielski jest very bad. Spoko, mój też nie należy do najlepszych, także już czuję, że się dogadamy! Będę biegać od jednego do drugiego i krzyczeć VIVA ESPANA!!!!!!, bo przecież trwają Mistrzostwa Świata i nie ma komu kibicować. Także jestem jak najbardziej pozytywnie nastawiona i czuję, że jakoś razem ogarniemy te 14 dni od Tbilisi, poprzez Chewsuretię, aż na ich Kazbek (a moją bazę w Meteo:P).

Znikam więc na dwa tygodnie, odcięta od świata, cywilizacji i ludzkiej toalety. Będzie fajnie! Trzymajcie się ciepło i korzystajcie z wakacji ile wlezie!!

PS. Agnieszka na Meteo ma się dobrze, rośnie!!!

Dzikie wojaże

Ruda Wiewióra na adrenalinie.

24.06.18

Ledwie rozpoczął się czerwiec: przeżywałam swoją tygodniową grupę, planowałam swój wyjazd do Baku (planowanie = zakup biletów + nocleg ; reszta jest kwestią spontaniczności), a tu za tydzień już lipiec będzie i kolejne grupy, kolejne plany… Dużo się dzieje. Lubię mieć dużo na głowie, bo wtedy, mimo iż czasem chaotycznie, ale jednak kieruję się większym zorganizowaniem swojej czasoprzestrzeni. Wiem, że po prostu muszę. 😀 Także leci, a wręcz pędzi jak szalony ten mój czas w Gruzji. W Kazbegi jest już pięknie zielono, jakby jeszcze dłużej niż do 15 po południu utrzymywała się słoneczna pogoda, to by już w ogóle było idealnie-pięknie-cudownie. Ale cóż. I tak nie ma na co narzekać. Po ostatnim Baku i całym dniu w Tbilisi jestem wygrzana na przynajmniej trzy tygodnie, wystarczy mi tego gorąca. Nasze Kazbeckie 20*C i lekki wiatarek są dla mnie optymalną pogodą. 😉

Miałam naprawdę świetną grupę. Współpracować z takimi ludźmi to czysta przyjemność, a nie praca. Gdy widzę, że komuś się podoba i w dodatku słucha tego, co mówię, staram się dawać z siebie jeszcze więcej. Jestem jak  Ruda Wiewióra na adrenalinie. 😀 😀 Byliśmy w Wąwozie Darialskim, przepięknej i kwitnącej wzdłuż i wszerz Dolinie Truso, Jucie, Dawid Gareji, które przez miesiąc zmieniło się nie do poznania, gorącym Sighnaghi, leniwym Tbilisi, ale jednak numerem jeden i hitem całej wyprawy był trekking do Stacji Meteo. Pierwsze koty za płoty – teraz już wiem, z czym to się je!!

 

Po drodze – wszystkie cztery pory roku. Kwitnące rododendrony, upał, burza z gradem i śnieg – a to wszystko na przestrzeni 15 km, jakie dzieli Cerkiew Cminda Sameba i Stację Meteo, znajdującą się na wysokości 3560 m n.p.m. Droga do Przełęczy Arsza nie przysporzyła żadnych wyzwań – w końcu byłam tam nie raz. Trudności rozpoczęły się po przejściu Saberdze – gradobicie w górach nie należy do przyjemnych doznań 😛 Przejście przez lodowiec było dla mnie ekscytującym przeżyciem . W końcu, jak większość ludzi, miałam do czynienia z najprawdziwszym lodowcem. Jeszcze może przykrytym śniegiem, ale cały czas żywym i aktywnym lodowcem,  pełnym szczelin po drodze. Ostatnia prosta w drodze do Meteo to kupa skał i kamieni. Nie zapamiętałam gruzińskiego określenia na ten odcinek, ale, jak stwierdził przewodnik – „po rosyjsku nazywamy go prosto pizdziec” – strome podejście na dobicie człowieka, który myślał, że po lodowcu to już wszystko pójdzie jak z płatka 😀 Co ciekawe, równie strome podejście wiedzie z rzekomej „toalety” do Meteo. W żargonie przewodnicy nazywają je Everestem. Śmiałam się z tego, dopóki sama nie złapałam tam zadyszki 😉

Czas w Meteo spędziłam w większości z przewodnikami – widać, bliżej mi do gida, niż do turysty 😉 Zobaczyły chłopy Rudą Wiewiórę, to się od razu ucieszyli, no co! O matko, jak oni mnie dbali! Kawusia, herbatka, cukiereczka? Czekoladki? A na śniadanko co byś zjadła? Moja grupa sama musiała sobie śnieg na wodę topić, by wypić herbatę, a ja jak jakaś pieprzona księżniczka na włościach! 😉

Bez telefonu, bez Internetu – czas na Meteo płynie niespiesznie, swoim rytmem. W górze odpoczywasz od życia w dolinie. Przewodnicy rozmawiali głównie po gruzińsku, ja starałam się łowić słowa, które znam, ale w większości gapiłam się jak cielę na malowane wrota, litościwie prosząc o tłumaczenie na rosyjski, do czasu aż jeden przewodnik nie zwrócił uwagi na Nikusia (dla niewtajemniczonych: Nikuś to miłość mojego życia – mój aparat!), zadając mto magiczne pytanie z błyskiem w oczach: „Robisz zdjęcia?!” Wtedy już było pozamiatane i pół wieczoru przegadaliśmy na temat zdjęć nocnych (przy kolejnym spotkaniu na Meteo czeka mnie egzamin!) i kompozycji linowej w kadrze. Podobały mu się moje zwierzęta, a mi jego zdjęcia z drona. Trafił swój na swego, ot co.

W kuchni przewodników na parapecie stoi roślinka. Przecierałam oczy ze zdumienia: nieee, to nie może być to, co myślę. A jednak. Najprawdziwsza konopia indyjska wielkości 10 cm. A obok w doniczkach kiełkuje 7 kolejnych. Chłopaki zastanawiali się nad imieniem dla niej. „Nazwijmy ją Agnieszka! Co Ty na to?” Roześmiałam się. „Tak, dobra myśl! Niech będzie tak piękna i silna jak Ty!” Także ten tego, podjęłam duchową adopcję roślinki na Stacji Meteo. Nikt nie ma takiego chrześniaka!!

_DSC4791.JPG
Agnieszka.

Ciepła atmosfera w kuchni przewodników jakoś przyćmiła niedogodności pokoi i w.w. „rzekomej toalety”. Warunki gorzej jak polowe, proponuję trzymać do ciemności, wtedy jest lepiej, bo nie widzi się dna. 😀 Wszystko jest jednak do przeżycia – jesteśmy ludźmi i z tym, chcąc nie chcąc, nie da się wygrać.

Kolejnego dnia wchodziliśmy do Białej Kapliczki i na wysokość 4000 m n.p.m. – tak właśnie wygląda trening aklimatyzacyjny. (Z moim napędem i turbodoładowaniem kolejnej nocy mogłabym iść na atak szczytowy! Co się jednak odwlecze, to nie uciecze!!) W drodze powrotnej do Kazbegi znów najgorsze było gradobicie i nieustający deszcz, który dobił mnie bardziej niż cała droga fizycznie tam i z powrotem. Uroki gór. Z tym jednak nie wygra, bo na prawdziwe uzależnienie nie ma lekarstwa. Z każdym razem człowiek chce tylko więcej i więcej.

Dlatego jutro znowu tam idę. Widoki uzależniają.