Dzikie wojaże

Wilno – miasto na pograniczu

Do Wilna wracam po niemalże 10 latach. Tak, w Wilnie byłam, ale jednak jakby mnie tam wcale nie było. To znaczy ja tamtego razu w ogóle nie uznaję, jako „bycie”. Już tłumaczę –  blisko 10 lat temu (!), wracając z Erasmusa w Tallinnie, spędziłam na wileńskim dworcu autobusowym ponad 3 godziny, czekając na przesiadkę do Warszawy. 3 godziny z trzema walizkami! Na zewnątrz jarmark bożonarodzeniowy, a ja nie mogłam się ruszyć na krok, bo było późno i przechowalnia bagażu była już zamknięta! 3 godziny! Nie zapomnę, jak jakiś wileński Polak stał chwilę ze mną i gadał, a potem przyniósł mi kawę, bym się chociaż napiła. Od tego czasu mam nauczkę na całe życie – gdziekolwiek jadę – nie ważne, czy na dwa dni, czy na pół roku – tylko plecak, nigdy więcej żadnych walizek!

Do Wilna więc wracam. Jakby mnie tu nigdy wcześniej nie było. Tym samym odwiedzając swój 26-ty kraj. Bo poprzedniego razu nie zaliczyłam do swojego rankingu. 😉

Tegoroczna majówka ułożyła się perfekcyjnie. Dzięki dwóm dniom urlopu wypoczęłam – i to prawdziwie! – całe 6 dni. Mogłabym 9, ale w piątek strategicznie zjawiłam się w pracy – zaoszczędziłam dzień wolnego, ale 8 godzin szybko zleciało i znowu weekend! 😆 Wykorzystałam ten czas zarówno górsko jak i wyjazdowo. A nawet odwiedziłam dwa państwa – Słowację i Litwę!

W sumie to namówiłam Mamę na wycieczkę na Litwę, organizowaną przez pobliskie biuro https://www.dmprzewozy.pl/wczasy-i-wycieczki – polecam! 🙃 super organizacja!

Wilno z południa Polski jest szmat drogi, autobus z przesiadką, bilety wychodziły dość drogie, więc pozwoliłam sobie na ten luksus, że ktoś wszystko ogarnął za mnie – czasem tak też fajnie. Tym bardziej, że trafiliśmy na świetnego przewodnika, pana Henryka, dzięki któremu bardzo dużo dowiedziałam się o Wilnie – pogmatwanej historii miasta na pograniczu. A ja granice bardzo lubię poznawać od środka.

Pierwszym przystankiem podczas naszego wyjazdu było Kowno. Drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Litwy (około 289 tys. mieszkańców w 2020 roku) i największy ośrodek przemysłowy kraju. Leżące nad Niemnem (jak u Orzeszkowej!!), u ujścia drugiej rzeki – Wilii. Za największą atrakcję Kowna można uznać zamek, a tak właściwie jego ruiny. W otoczeniu rabaty tulipanów robił naprawdę duże wrażenie!

Z Kownem związany jest również Adam Mickiewicz (którego to śladami można nazwać tą wycieczkę! 😉 ), który po skończeniu studiów musiał odpracować tam 4 lata jako nauczyciel. Był niepocieszony prowincjonalnym miasteczkiem, tak często jak mógł uciekał do Wilna, ale mimo wszystko nauczycielem był dobrym. 😁 Ciekawostka – to właśnie w Kownie w latach 70-tych powstał pierwszy deptak w całym Związku Radzieckim – wcześniej niż moskiewski Arbat!

A ten motyw na muralu babki kurzącej fajkę jest chyba dość popularny, bo widziałam dziewczynę z torebką bawełnianą o identycznym wzorze 😉

Po drodze do Wilna zdążyło się wypadać i to był jedyny deszcz podczas tej majóweczki. Potem już tylko słońce, niebieskie niebo i piękne obłoczki! Choć rześko. 😅

Wilno. Pamiętam, jak decydując się na wyjazd na Erasmusa, miałam do wyboru uczelnie w Tallinnie, Rydze i w Wilnie właśnie – ja wybrałam tą stolicę najbliżej Rosji. 😉 Największe miasto i stolica dzisiejszej Litwy, leżące nad dwoma rzekami – Wilią i Wilejką. (Spodobała mi się ta nazwa – Wilejka. Nazwałam tak matrioszkę, którą kupiłam do swojej kolekcji). Niczym Rzym – leżące na siedmiu wzgórzach (chociaż niektórzy wyliczają ich osiem lub nawet dziewięć…Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym na jakieś dwa nie weszła… ) Historyczna stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego, a następnie jedno z większych miast I Rzeczypospolitej. Tuż obok Krakowa i Lwowa.  Uniwersytet Wileński, założony przez króla Stefana Batorego, był drugim najstarszym polskim uniwersytetem, po krakowskim założonym w 1364 roku oraz przed lwowskim założonym w 1661 i warszawskim. W czasach dwudziestolecia międzywojennego znowu polskie. Po II wojnie światowej – znowu i do dziś dnia – już nie.

Asocjacja do Lwowa towarzyszyła mi nieustannie! Tym bardziej, że całkiem niedawno czytałam dobry reportaż o tym mieście – również o jakże analogicznej historii. Tylko że kiedy byłam we Lwowie – polskość wymieszała się dość solidnie i nie była tak odczuwalna jak w Wilnie. Jakby ją zaduszono. Fascynują mnie te historyczno-kulturowe niuanse. Z przyzwyczajenia, jak to na wschodzie, zaczynam rozmawiać po rosyjsku, a tu pani odpowiada mi czyściuteńką, śpiewną polszczyzną (niczym z Podlasia – a fachowo nazywa się to dialekt północnokresowy):

– Pani Polka? – pytam.

– Z dziada pradziada! Pani kochana, my tu u siebie jesteśmy! Tylko nam dowody na litewskie wymienili!

Po wojnie Wilno, jako część Litwy, znalazło się w granicach Związku Radzieckiego. Polacy chodzili do polskich szkół, ale mieli w programie również naukę litewskiego oraz rosyjskiego, a dodatkowo język obcy – angielski, niemiecki czy francuski. Takim oto sposobem mówili w co najmniej czterech językach – w tym trzech biegle. Od dawna używane jest gwarowe określenie Polaków na Wileńszczyźnie – a nawet na całej Liwie – jako Wilniuki, rzadziej Wilniucy. W dzisiejszych czasach ponad 16% mieszkańców Wilna jest narodowości polskiej, a na całej Wileńszczyźnie – 23%. Litwa jest jedynym poza Polską krajem, w którym po dziś dzień istnieje pełny system oświaty w języku polskim.

Jak Wilno, to oczywiście Mickiewicz… Litwin piszący dla Białorusinów po polsku i jego „Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy”, które to w gimnazjum potrafiłam wyrecytować aż do 65. wersu (IV Księga „Pana Tadeusza”. BTW! „Pan Tadeusz” został przetłumaczony na 34 języki świata – w muzeum Mickiewicza jest gablota, w której znajduje się tłumaczenie m.in. kaszubskie, wietnamskie czy też chińskie). Najwięcej tablic upamiętniających kogoś w Wilnie poświęconych jest właśnie Mickiewiczowi, który kochał to miasto całym sercem, ale z którego po procesie Filomatów i Filaretów został wywieziony w 1824 roku na wygnanie i już nigdy nie było mu dane do Wilna powrócić. Zachowało się 7 domów, w których Adam Mickiewicz mieszkał. W dawnym klasztorze bazylianów znajduje się tzw. Cela Konrada, w której był więziony poeta i gdzie toczy się akcja trzeciej części „Dziadów”, jest muzeum Mickiewicza i jego pomnik. W Wilnie mamy ulicę Adama Mickiewicza, gimnazjum Adama Mickiewicza z polskim językiem nauczania, restaurację „Pan Tadeusz“, która znajduje się w Domu Kultury Polskiej. Wilno przesiąknięte jest Mickiewiczem, więc miałam namiastkę literackiej wycieczki, które tak bardzo lubię 😉

Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy

I w Ostrej świecisz Bramie!…

O matko, jakie to jest szczęście – zobaczyć na własne oczy coś, o czym czytało się dawno temu i co wyryło jest w pamięci! Uwielbiam to w swoich dzikich wojażach!

A’propos religijnych aspektów Wilna: dużo pięknych kościołów* (a każdy wystrój totalnie inny!) obraz Matki Bożej w Ostrej Bramie, kościół św. Ducha z oryginalnym obrazem Miłosierdzia Bożego – przed pandemią sporo wycieczek z Polski miało charakter pielgrzymek. Każdy znajdzie na Wileńszczyźnie coś dla siebie! 😉 *w całym Wilnie znajduje się 35 kościołów, w tym katolickie, protestanckie, prawosławne i unickie cerkwie, synagoga a nawet świątynia karaimska.

Prócz asocjacji do Lwowa, spacerując po Wilnie sporo miałam i nawiązań do Tallinna, w którym to spędziłam pół roku. Niby ta sama „Pribaltika”, ale jednak Estonia – chociażby ze swoim językiem, należącym do grupy ugro-fińskiej wydaje się bliższa Skandynawii. A Łotwa i Litwa – to dopiero prawdziwi Bałtowie! Wilno sprawia wrażenie spokojnego, pełnego przestrzeni. Wiele budynków wykonanych zostało w stylu tzw. Baroku wileńskiego – ciekawostką jest, że do architektury litewskiej w ogóle nie zdążył dotrzeć renesans – od razu wjechał barok!

Jeszcze jedna ciekawostka, o której opowiadał pan Henryk (który okazał się również zapalonym pszczelarzem, więc od razu skojarzył miejsce, gdzie pracuję): Litwa parę lat temu wprowadziła euro – eto raz. Zwiększono również akcyzę na alkohol, bo przeliczając liczbę ludności na liczbę wypitych litrów alkoholu wychodziły jakieś kosmiczne ilości, pokazujące, że cały naród litewski chleje na umór – eto dwa. Litwini znaleźli na to sposób – nadal dużo piją, ale zaopatrują się na Łotwie lub w Polsce – przewożąc np. piwa całymi skrzynkami 😆 Cóż, taki mają klimat….

Wieczorami czas wolny – no oczywiście nie usiedziałyśmy na dupie i poszłyśmy na spacer. Załapałyśmy się z Mamą na koncert, organizowany przez TVP z okazji 3.05, ale z racji tego, że takie rzeczy mnie nie kręcą, poszłyśmy dalej. Obeszłyśmy mury miasta i trafiłyśmy w cudowne miejsce – Wzgórze Bastei. Akurat przyświeciło niesamowicie złotym promieniem i stała się magia: kwitnące drzewo, soczysta zieleń, huśtawka, a w tle miasto… Oczywiście do huśtawki była ustawiona kolejka, ale nie odpuściłam, dzięki czemu miałam okazję się pobujać jak małe dziecko 😆 Poczułam wtedy, że właśnie teraz-w tym momencie czuję, że cieszę się chwilą i prawdziwie odpoczywam, nie myśląc o niczym. O to zawsze chodzi w podróżach – o takie chwile, o takie wrażenia!

Poza tym udało mi się „zaliczyć” jeszcze jeden punkt ze swojej podróżniczej checklisty, który jest obowiązkowy w każdym mieście, do jakiego zawitam – miasto z góry. Weszłam na dzwonnicę kościoła św. Jana, znajdującego się na terenie Uniwersytetu Wileńskiego, a stamtąd takie widoki:

W Wilnie jeszcze jedno miejsce zrobiło na mnie duże wrażenie – cmentarz na Rossie.  Jedna z niewielu polskich nekropolii narodowych za granicą (obok Łyczakowskiego we Lwowie czy Les Champeaux w Montmorency). Rossa w rzeczywistości składa się z kilku cmentarzy. Na przełomie XVIII i XIX wieku rozpoczęto budowanie nekropolii poza obrębem miasta. Od 1801 roku pełnił funkcję cmentarza miejskiego i szybko zyskał miano elitarnego. W 1847 roku zabrakło miejsca na kolejne pochówki, wobec czego powstała druga część cmentarza, czyli tzw. Nowa Rossa. Tam znajduje się Cmentarz Wojskowy, na którym leżą polegli w wojnie z bolszewikami 1920 roku i członkowie wileńskiej Armii Krajowej oraz tzw. mauzoleum Matka i Serce Syna. Z racji Święta Konstytucji 3.05, widoczne z daleka – złożono tam masę wieńców w polskich barwach. Od razu wiedziałam, o jakiego Syna chodzi. Spoczywa w nim ciało matki Józefa Piłsudskiego wraz z sercem Marszałka. I znowu ta pogmatwana historia… Piłsudski mawiał, że miał „trzy słabości w życiu: Wilno, dzieci i papierosy”. Wyparł bolszewików z Wilna i przyłączył je do granic II Rzeczpospolitej – za co Litwini go znienawidzili. Spoczął na Wawelu, ale wedle jego życzenia – serce spoczęło w Wilnie.

Warto pospacerować po całym cmentarzu, bo architektoniczne perełki położone są w rożnych miejscach. Leży tam ojciec Słowackiego, Joachim Lelewel czy poeta Władysław Syrokomla. Symbolem cmentarza jest pomnik Anioła Śmierci –nagrobek Izabeli Salmonawiczówny z 1903 roku. Czarny anioł ze skrzydłami, smutno spoglądający w dół. Dzięki staraniom darczyńców i ludzi dobrej woli odrestaurowany i pięknie zachowany.

Spacerując po Rossie znowu naszła mnie taka zaduma. Kiedyś to była Polska, leżą tu Polacy – kawał zagmatwanej historii, a pomiędzy nią kruche, ludzkie życie i pomniki, na których ledwie widać nazwisko czy datę urodzin i śmierci.

Ogólnie to śmiałam się, że z Cmentarzu na Rossie mam więcej zdjęć, niż z centrum Wilna…. 😅

W ostatni dzień naszej litewskiej przedłużonej majówki odwiedziliśmy Troki – po litewsku Trakai – to miasteczko leżące zaledwie 28 km od Wilna, na Pojezierzu Wileńskim. Niczym Wenecja. Tuż obok znajduje się miejscowość Stare Troki – pierwsza stolica Litwy. Pierwszy zamek wzniósł w Starych Trokach książę Giedymin, który przeniósł tu stolicę Litwy. Warownia ta zniszczona została przez Krzyżaków w 1391 i już więcej nie odbudowana. Zastąpił ją położony w większej odległości od granicy nowy zamek wybudowany na półwyspie jeziora Galwe nazywany Nowe Troki. Tam też pod koniec XIV wieku książę Kiejstut rozpoczął budowę drugiego zamku w Trokach położonego na wyspie jeziora Galwe. Z Trokami zapewne każdemu Polakowi nasuwa się myśl powiedzenie „bierz dupę w Troki”, czyli, w wolnym tłumaczeniu – „spadaj jak najdalej”. 😆A tak właściwie „troki” to nic innego jak ‘rzemień, pas, postronek, powróz do przytraczania czegoś; też rzemień przy uprzęży końskiej’.

Troki to bardzo urokliwe miasteczko – zachowało się dużo charakterystycznych karaimskich kolorowych domków z trzema oknami. Według ich tradycji, dom powinien mieć trzy okna wystawione na ulicę – jedno okno przeznaczone jest dla Boga, drugie dla Księcia Witolda a trzecie dla domowników. Bardzo mi się tam podobało!

Z Trokami związana jest jedna ciekawa sprawa – miasteczko zamieszkuje społeczność Karaimów, licząca dziś kilka tysięcy osób, z czego około 1600 w Europie. Grupa etnicza przybyła na Litwę z Krymu. Zachowali swój język, wyznają własną religię – karaimizm, która wywodzi się z judaizmu. Za główną różnicę pomiędzy Żydami a Karaimami można uznać fakt, że ci drudzy negują rabinów, uznają tylko tradycję pisaną, w szczególności Torę. Jak znaleźli się na Litwie? W średniowieczu zaprosił ich tu Wielki Książę Litewski Witold Kiejstutowicz. Do dziś funkcjonuje tu Muzeum Etnograficzne.

A’propos Księcia Witolda (no mówiłam, tam historia jest na każdym kroku!) – to kuzyn naszego Króla Władysława Jagiełły, który został jego namiestnikiem w dalekiej Litwie – można powiedzieć, że za jego czasów Litwa sięgała od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego. Z jednej wypraw przywiózł do Troków około 400 rodzin karaimskich i tatarskich – za ich wierność oraz waleczność przyznał im prawa i ziemię na własność, dzięki czemu mogli rozwijać i podtrzymywać swoje tradycje, obyczaje, kuchnię. I tak już pozostało. Miałam okazję spróbować ich kuchni. W ogóle śmiałam się, że jadłam grzecznie to co podano – trzy dni pod rząd mięso na obiad – chyba miesiąc nie będę teraz jadła po tym wyjeździe 😆 ale nie powiem, wszystkie dania lokalnej kuchni były bardzo smaczne. Litewskie kartacze czy właśnie karaimskie kibiny – pierożki nadziewane mięsem (przypominały mi czebureki, ale wypiekane są w piekarniku). Dobrze doprawione, podane z kubkiem rosołku – pychota, zjadłam ze smakiem, ale najlepszy i tak był deser. Czyli kawa. Dobra, mocna, czarna kawa po karaimsku. 😉 do dziś czuję jej smak 😆

Odpoczęłam sobie przez tą majówkę. Tak po prostu, nigdzie się nie spiesząc, chłonąc wrażenia, bujając się na huśtawce z widokiem na Wilno i rozmyślając nad pogmatwaną historią miasta na pograniczu i kruchym ludzkim życiem pomiędzy tymi granicami i tą historią… Cieszę się, że wreszcie, po 10 latach było mi dane tam pojechać!

*****

Jakoś w kwietniu znowu miałam straszny sen, że obudziłam się w październiku i buki robią się czerwone – czas pojechać w Bieszczady (nie wiem, czemu sobie tak uroiłam, skoro i w Beskidzie Żywieckim, a nawet małym są piękne, bukowe lasy!). Całe szczęście to był tylko koszmar i wreszcie przyszła wiosna. Póki co chłodna i deszczowa, ale przynajmniej jest jasno i zielono. Rzucił mi się w oczy gdzieś ładny wiersz, napisany przez Tomasza Różyckiego:

Jeśli wiosna zawodzi, wtedy stań się wiosną—
masz w sobie tyle światła, by z łatwością ogrzać
to, co w zasięgu ramion, może także wzroku

(…)

Bądź wiosną,
zielonym ogniem traw, ich krwią, ich kwietniem, słońcem”.

Trzymajcie się ciepło – przełączmy się w tryb „byle do lata”, ale z naciskiem na wieczne „carpe diem”! Pozdro spod rzepakowej Babiej Góry!! 🙃

Dzikie wojaże

Islandia – kraina lodu i wiatrów

Beznadziejny był ten luty, tak czarny jak atrament w wierszu Pasternaka, gorszy niż listopad. Jedyny plus taki, że dzień coraz dłuższy i bliżej wiosny. Idzie ku lepszemu, chociaż bardzo powoli, a mnie już nosi niemiłosiernie.

Znowu uświadamiam sobie, że z każdym rokiem coraz gorzej znoszę naszą polską zimę w dolinach. W górach to co innego, ale za cały luty tylko jeden dzień udało mi się wyrwać w Taterki – wróciłyśmy z oparzeniem słonecznym. 😆 Nie o tym jednak chciałam w tej notce, ale nie omieszkam się podzielić jednym zdjęciem, jakie udało mi się podczas tego wypadu ustrzelić. Chłonęłam widoki i z dziką przyjemnością naciskałam spust migawki Nikusia. Najlepsza psychoterapia. 😊

Gerlach, Król Tatr

Przechodząc do meritum.

Dawno mnie tak nie spizgało. Chyba od czasów podejścia na Kazbek, kiedy byłam przemoczona i w dodatku rozwaliłam sobie kamieniem palec, pomagając jakimś Niemcom stawiać namiot. Sponiewierało mnie. Ale w sumie wiedziałam, na co się piszę, lecąc na Islandię w styczniu. By potwierdzić to, co piszą w internecie, musiałam się przekonać na własnej skórze. Poczuć ten wiatr, zobaczyć ten lód (ok, poczuć parę razy też), ognia niestety nie spotkałam. A piszą tyle, że styczeń na Islandii daje popalić. Nie mylą się ani trochę. Jednak jakbym nie wykorzystała tej szansy polecieć końcem stycznia na Islandię, mogłabym żałować. W końcu jak to powiedział w jednym swoim filmiku Gdziebądź (odsyłam do jego kanału: https://www.youtube.com/@GDZIEBADZ) – JESTEM CZŁOWIEKIEM ZASILANYM PRZYGODAMI. No to jazda.

Tak daleko na północy jeszcze nie byłam. Wrrrrróć! Przecież byłam – w Finlandii i to za kołem podbiegunowym. Ale tak daleko na północnym zachodzie (i ogólnie – na zachodzie!) to już nie. Lecieliśmy nad Szwecją, Danią, Norwegią i oceanem. Wylądowaliśmy w Keflaviku i miałam wrażenie, jakbym wylądowała na innej planecie. Pierwsze wrażenie z tej innej planety? Ale dziwne światło, takie przydżumione. Krajobraz przez to wydaje się jeszcze bardziej odrealniony. I bardzo mało śniegu, jak na styczeń. Poleciałam szukać zimy, a tego było tyle, co kot napłakał. Właścicielka hostelu, w którym spaliśmy wspominała, że najcięższe warunki na Islandii panują w grudniu. Zapytałam, ile trwa dzień w grudniu, na co pani ze zdziwieniem odpowiedziała: W grudniu? W grudniu w ogóle nie ma dnia! (Końcem stycznia słońce wschodziło koło 10, zachodziło o 17). Opowiadała, jak tuż przed świętami przyszła taka śnieżyca i zawierucha, że nie dało się wyjść na zewnątrz, a ludzie w hostelu spali na podłodze, oczekując na powrót do domu, bo wszystkie samoloty były odwołane. NIGDY NIE LEĆCIE NA ISLANDIĘ W GRUDNIU! 😉 Zdecydowanie bardziej stabilne warunki atmosferyczne panują chociażby w lutym i na przełomie marca, kiedy szansa na zorzę jest równie duża, a nie wieje już tak bardzo i dzień jest znacznie dłuższy.

Islandia. Wyspa na granicy Oceanu Atlantyckiego i Arktycznego. Oraz mój 25-ty odwiedzony kraj na Kuli Ziemskiej ❤️ W stolicy, Reykjaviku mieszka niecałe 120 tys. ludzi, a ogólna liczba ludności wynosi 368 tys. – wychodzi 3,2 człowieka na km² – dla porównania w Polsce jest to 118 osób na km². Szacuje się, że na Islandii żyje cztery razy więcej owiec niż ludzi. 😆 A’propos Polski – nasi Rodacy to ponad 5% mieszkańców Wyspy – usłyszeć polski w sklepie, na stacji benzynowej czy w wypożyczalni samochodów – żadna sztuka. Lepiej nie przeklinać, duża szansa, że ktoś to zrozumie. 😉

Jak czytamy w Wikipedii: „Zgodnie z nazwą, Islandia znaczy „kraj lodu” – około 11% powierzchni tego wyżynno-górzystego kraju zajmują lodowce. (…) Pod względem geologicznym Islandia jest najmłodszym obszarem kontynentu europejskiego. Na wyspie występują liczne wulkany, z których część jest nadal aktywna, m.in. Hekla, Katla, Askja, Hvannadalshnúkur (najwyższy szczyt kraju). Potwierdzeniem aktywności wulkanicznej są liczne gorące źródła oraz gejzery (samo słowo jest pochodzenia islandzkiego), wykorzystywane na dużą skalę jako tania energia do ogrzewania mieszkań”. Do przysmaków islandzkiej kuchni, opartej głównie na mięsie i rybach należą m.in. zgniły rekin, suszony dorsz, puree z ryby, głowa owcy z gotowaną rzepą – nie przekonało mnie z tego absolutnie nic 😅 a poza tym Islandia słynie z wysokich cen, dlatego poznawanie lokalnej kuchni ograniczyłam do zajadania się skyrem – ichniejszym jogurtem, który jednak nic a nic nie różni się od tych sprzedawanych w polskich marketach. Co do cen – przeliczałam sobie wszystko w głowie według ceny litra benzyny, który kosztował 330 koron, czyli 10 zł. Dla porównania – cena chleba to około 600-700 koron. 😆 Magnesik na lodówkę kosztował mnie 32 zł!! (no przecież brzydkiego za 20 nie kupię…)

Pamiętam, jak kiedyś prowadziłam z koleżanką polemikę na temat tego, czy Islandia to kraj Skandynawski. Ona była przekonana, że tak, ja byłam przeciwnego zdania – pisząc tą notkę wpisałam to hasło w Internet, który też nie jest zgodny. Islandia na pewno należy do Rady Nordyckiej, a czasami po prostu biorąc pod uwagę wpływy szwedzkie i duńskie, do Skandynawii zalicza się również i Islandię. Poza tym tak po prostu – Islandia to chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie spotkać się mogą zielone pola, żółta rzeka, czarna plaża i błękitne morze…

Islandia korzysta z naturalnych źródeł energii, czerpie ją głównie ze źródeł geotermalnych. Woda jest tu krystalicznie czysta, a turystę można poznać po tym, że jako jedyny w sklepie kupuję butelkowaną wodę mineralną. 😆 Nie ma tu kolei, tramwajów ani metra, w pewne miejsca ciężko jest dojechać bez samochodu z napędem 4×4, ale główne drogi są szerokie i w bardzo dobrym stanie – oraz niesamowicie puste. W ramach ciekawostki – zimowe opony są zaopatrzone w coś w rodzaju kolców, zapewniających lepszą przyczepność na zimowej drodze. Aa i jeszcze jedno mi się przypomniało – na stacji benzynowej (które bardzo często zdarzają się samoobsługowe) najpierw trzeba wybrać, co i za ile potrzebuję, potem za to zapłacić, a dopiero potem się tankuje.

Nie nauczyłam się mówić po islandzku ani „dzień dobry”, ani „dziękuję” – ten język jest dla mnie tak kosmiczny, jak i cała wyspa – nie do wypowiedzenia. (Nie żeby gruziński był przyjazny i prosty…) Albo po prostu zbyt krótko tam byłam. 😊 Nauczyłam się jednego jedynego słowa – LUNDI – czyli maskonur, z angielskiego puffin. Spotkać ten symbol Islandii końcem stycznia nie miałam jednak szans, na takie polowanie z teleobiektywem wypadałoby wrócić w lecie, w trakcie ich okresu rozrodczego, gdyż większość roku spędzają one na wodzie, na otwartym oceanie. Jest masa artykułów z podanymi miejscówkami, gdzie można je spotkać. Maskonury często nazywane są papugami północy. Świetnie nurkują, gorzej latają i mają fluorescencyjne dzioby. Wiążą się w pary na całe życie, co roku wracają w to samo miejsce lęgowe, by każdego sezonu znieść jedno jajo. Ciekawostką jest, że maskonury uważane są przez ludy północne za pośmiertną postać marynarzy i rybaków, którzy zginęli na morzu.

Innym symbolem Islandii są też koniki islandzkie – miałam nadzieję spotkać jakieś stadko. Nie za bardzo wierzyłam, ze uda nam się zobaczyć zorzę – trzeba być niesamowitym wręcz farciarzem, a swój limit na Aurorę Borealis wyczerpałam już za kołem podbiegunowym, we wspomnianej wyżej Finlandii, gdzie zorzę widziałam dwa dni. Tańczące na niebie, zielone światło północy. I mimo że nie mam ani jednego zdjęcia – mój aparat nie poradził sobie z nią wtedy, a smartfony w 2013 roku nie miały jeszcze tak dobrych aparatów – pamiętam to do dziś…

Wracając do koników.😆 Konie islandzkie to rasa typowo islandzka. Najczęściej hodowane w chowie bezstajennym, w systemie hodowli tabunowej, stąd duża szansa spotkać je po prostu tak po drodze. W mitologii nordyckiej zwierzęta te zajmują bardzo ważne miejsce, były czczone jako bóstwa – stąd też ogólny szacunek do nich. (Znowu tak samo jak w Gruzji!!!) Według tradycji, Wikingowie często chowali swoich zmarłych żołnierzy wraz z dobytkiem osobistym, które mogłyby przydać się im w zaświatach. Nie raz zdarzało się, że dobytkiem tym stawały się konie…

Pierwszy koń przypłynął na Islandię w IX wieku, a już w 982 roku parlament islandzki uchwalił prawo, które zabraniało importu innych ras koni do kraju, co oznacza, że przez ponad tysiąc lat rasa ta była odizolowana na wyspie. Mimo, że istnieje możliwość eksportu pojedynczych sztuk, to gdy takie zwierzę opuści kraj, nie może już na Islandię powrócić, by nie przenieść chorób, które mogłyby zdziesiątkować populację koników islandzkich. Dodatkowo, na Islandii istnieje przekonanie, że nigdy nie powinno się dosiadać konia, którego imienia nie znasz. W przewodnikach i ofertach rajdów konnych na Islandii polecają, by przed rozpoczęciem wycieczki konnej, nie zapomnieć zapytać swojego przewodnika o imię towarzysza. 😊 Koniecznie!

Niewielkie, bardzo wytrzymałe, krępe, z burzą grzywy, zachodzącej im na oczy. Nie straszny im wiatr i śnieg. Przyjaźnie nastawione do człowieka, parskają, bawią się ze sobą i szczerzą kły w uśmiechu. Serio, widziałam to. Byłam jednak zbyt zaaferowana i podekscytowana ich spotkaniem, by wyszło mi dobre zdjęcie. Tak to jest, jak nie myślę 😅 Bardzo się jednak cieszę, że udało mi się je zobaczyć i uważam, że to najlepsze przeżycie, jakie spotkało mnie na Islandii!

Standard. Absolutnie wszystko na Islandii przypominało mi Gruzję. Od porozrzucanych kamieni i pyłów wulkanicznych, poprzez ukształtowanie gór, lodowce, aż do wszechogarniającego zapachu. Taaak, zapach zgniłych jajek króluje zarówno na Islandii jak i w okolicach gruzińskiej Doliny Truso. Wreszcie do mnie dotarło, dlaczego turyści w biurze ciągle pytali o „hot springs” – gorące źródła – w Truso. Zapach ten sam, ale jednak w Truso woda zimna – w przeciwieństwie do źródeł na Islandii, w okolicach Doliny Reykjadalur i Hveragerdi.

Zanurzam rękę i czuję wodę cieplejszą niż w wannie! W niektórych miejscach można się nawet poparzyć. Temperatura oscyluje w okolicach 0*, a tutaj ciepła woda, wszystko się kopci, paruje, pryska… No kosmos. Akurat w ten dzień – a tak właściwie popołudnie w dniu, w którym przylecieliśmy, trafiło się to dzikie, północne światło i zdjęcia wyszły całkiem spoko. Targałam ze sobą Nikusia, więc na coś się przydał, zobaczcie z resztą sami:

Na drugi dzień Islandia pokazała już swoje prawdziwe oblicze. Mieliśmy w planach zobaczyć wulkan Fagradalsfjall, całkiem blisko Reykjaviku, którego ostatni wybuch miał miejsce w sierpniu 2022 roku. Mgła, zacinający wzdłuż i wszerz deszcz oraz pogwizdujący wiatr pokrzyżował te nasze skromne plany.😅 Za to udało się zobaczyć morze zastygłej lawy! Jej kawałki potem sprzedają w sklepie z pamiątkami za kosmiczne pieniądze 😄 Sponiewierało nas na tym wulkanie sakramencko, przynajmniej mnie. Ze swoją drobną posturą jestem raczej podatna na siłowanie się z żywiołem i miałam naprawdę dość. Przypominałam sobie właśnie wtedy czasy, kiedy tak pizgało w drodze na Kazbek, a ja nie mogłam powiedzieć: pieprzę to, nie idę, zawracam, bo byłam w pracy. Parłam więc w górę i obiecywałam sobie, że planując jakikolwiek wypad w góry nigdy nie pójdę w takich warunkach. O ile wyjazdy w Tatry zazwyczaj planuję w doskonałych warunkach, śledząc milion prognoz pogody – bo z dnia na dzień! o tyle na Islandii nie miałam wyboru – pogoda była, jaka była, termin był sztywny i nie miałam na to wpływu. Nie leciałam po to, by przesiedzieć w hostelu. Co nie zmienia faktu, że nie było to przyjemne doświadczenie. Zdjęć z tego wypadu brak – telefon w woreczku na dnie plecaka, a aparatu nawet nie zabierałam. 😉

Po powrocie do hostelu i zajęciu wszystkich możliwych grzejników na suszenie ciuchów – oraz gdy już trochę podeschły, wybraliśmy się na zwiedzanie stolicy Islandii, czyli Reykjaviku – najbardziej wysuniętej na północ stolicy świata. W miejscu dzisiejszej stolicy Islandii powstała najstarsza osada na wyspie. Założyli ją w 874 roku norwescy wikingowie, którzy nazwali to miejsce Reykjavík, co po islandzku znaczy „dymiąca zatoka”, od znajdujących się w pobliżu gorących źródeł i gejzerów. Mimo, że mieszka tutaj prawie 2/3 ludności całego kraju, odniosłam wrażenie dość prowincjonalnego miasteczka. Ale za to bardzo urokliwego. Położone nad zatoką, oferuje wycieczki kutrem w pełne morze i oglądanie wielorybów (chociaż częściej ponoć trafiają się delfiny i orki). Takie wielorybie safari. Najsłynniejszym bodajże pomnikiem w Reykjaviku jest Solfar – z angielskiego „Sun Voyager”, czyli „Podróżnicy słońca”. Położona na nadbrzeżu, kształtem nawiązująca do łodzi Wikingów (co autor, Jon Gunnar Arnason uważał jednak za brednię). Intencją autora było, żeby Solfar symbolizował nieodkryte miejsce, nadzieję, postęp i wolność. W rzeczywistości więc Solfar jest łodzią, ale łodzią marzeń i „odą do słońca”. Poza tym luterański kościół, typowe dla nordyckiego krajobrazu niskie, kolorowe doki z białymi okiennicami, bardzo fajny port, nowoczesna hala koncertowa Harpa i takim oto sposobem zwiedzanie stolicy Islandii zajęło niecałe dwie godziny.

W trzeci dzień na Islandii objechaliśmy praktycznie wszystkie atrakcje tak zwanego Złotego Kręgu (Golden Circle). Wiatr duł niemiłosiernie, myślałam, że odlecę z jego podmuchem, ale momentami (rzadkimi, ale jednak) przyświecało nawet słońce. Najważniejsze, że nie padało, przez co komfort suchości został zachowany. 😄 Na Złoty Krąg składają się trzy miejscówki w południowo-zachodniej Islandii: Park Narodowy Þingvellir (Thingvellir) , obszar geotermalny Geysir i olbrzymi wodospad Gullfoss. Jedyny minus był taki, że są to atrakcje oblegane przez masy turystów wszelakich maści (ogólnie bardzo dużo Brytyjczyków i Francuzów, Polaków w to nie wliczając oczywiście) – nie chcę nawet myśleć, ile ludzi musi tam być w sezonie! Wszystko na zasadzie „zobaczone, odhaczone”. Stosunkowo niedaleko od Reykjaviku, idealna wycieczka na cały dzień. My też byliśmy typowymi turystami. 😉 Być na Islandii i nie zobaczyć gejzerów?! Nie ma opcji! Największym i pierwszym spośród gejzerów, jest ten, od którego imienia wzięła się nazwa własna wszystkich: Geysir. Co jednak ciekawe – dzisiaj Geysir już nie wybucha, śpi sobie spokojnie, za to super aktywny jest Strokkur, eksplodujący wysokim strumieniem wody co kilka minut (mierzyliśmy czas, ale wybucha jednak dość nieregularnie – co 3, co 5 minut – bardzo różnie). Ze źródeł prasowych wiemy, że w 1910 roku słynny Geysir wybuchał co pół godziny, a po raz ostatni wybuchł w 1916 roku. Obudzić go może jedynie trzęsienie ziemi, choć z drugiej strony zjawisko to jest tak nieprzewidywalne i do końca niezbadane, że kto to wie.😄

Dwa słowa o Parku Narodowym Thingvellir, który jest pierwszy na trasie. To jeden z trzech parków narodowych na całej Islandii i jedyny obiekt tego kraju wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Największą atrakcją Parku Thingvellir jest ryft oceaniczny – niesamowite pęknięcie, oddzielające od siebie dwie płyty tektoniczne, dzielące Islandię – europejską i północnoamerykańską. Wąwóz na styku dwóch płyt, po którego dnie się idzie i ogólnie cały park robi niesamowite wrażenie. Masa ścieżek, szum wody – można by tak spacerować pół dnia, ale niekoniecznie w styczniu, gdyż wiele szlaków jest niedostępnych dla turystów zimą. W ramach ciekawostki – to właśnie w tym miejscu przed wiekami gromadził się Althing – pierwszy islandzki parlament.

Trzeci przystanek na Złotym Kręgu miał miejsce przy olbrzymim wodospadzie Gullfos. Składa się z dwóch kaskad, pierwsza mierzy 11 metrów, druga, położona pod kątem w stosunku do pierwszej, ma wysokość 21 metrów. W każdej sekundzie przepływa przez niego 110 metrów sześciennych wody. Bardzo żałowałam, że warunki średnio już dopisywały i nie dało się ujrzeć pełnej krasy tego wodospadu. (Taaa, marzyło mi się złote światło i tęcza nad wodą, marzyło… 😆) Btw – nazwa Gullfoss oznacza nic innego, jak Złoty Wodospad(gull = złoty; wodospad = foss).

Na czwarty dzień znowu zapowiadali kiepską pogodę. Jechać trzy godziny, by w deszczu oglądać kolejny wodospad było średnim pomysłem, dlatego pojechaliśmy trzy godziny, ale kierując się na zachodni brzeg Islandii, by zobaczyć słynną górę Kirkjufell. Słynną na pewno wśród fotografów – jakże by inaczej! Przeglądając zdjęcia z Islandii to chyba jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc wśród świrów z aparatami. Poza tym znana również wśród fanów „Gry o Tron”. Mierzące 463 metry wzniesienie, jest imponującym punktem orientacyjnym dla żeglarzy. Co ciekawe, często porównywane jest także do kapelusza czarownicy, a nawet… stożka lodów. Dawni marynarze nazywali ją z kolei Górą Cukru. Było warto tam pojechać! Zobaczyć islandzki Matterhorn (to z kolei moje skojarzenie) – super sprawa!

Po drodze niesamowite pustkowie. A na sam koniec pojechaliśmy nad sam ocean, na zachód słońca. I zdarzył się cud – słońce się pokazało i zachód miał miejsce! A podziwiać go nad oceanem – niezapomniane przeżycie…!

Cóż. Podsumowując wyjazd: nie udało się zobaczyć zorzy ani złapać zbyt wiele światła Północy, a bez światła nie wyjdzie żadne zdjęcie. Pogoda to loteria, nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Przynajmniej nikt nie ukradł mi telefonu jak w Barcelonie. 😉 Na pewno było to coś innego – coś, czego w życiu nie widziałam, bo Gruzja jest kosmiczna, ale w nieco innym wydaniu. Na Islandii musi być pięknie latem – zielono, a jednocześnie mrocznie. Jeżeli kiedykolwiek miałabym tam wracać, to tylko w sezonie. I wtedy koniecznie z lufą na maskonury, bo przyroda jest tam nieziemska! ❤️ Nawet nie wyszło AŻ TAK drogo, ale to znowu plus zimowego wyjazdu i martwego sezonu na Islandii, kiedy wypożyczenie auta jest praktycznie raz tańsze. Na samo wspomnienie o tym przeszywającym wietrze i zacinającym wzdłuż i wszerz deszczu istnieje chyba tylko jedno antidotum – jakaś Madera lub chociaż Sycylia by się przydała… 🙃 a tak całkiem serio, to obiecuję sobie, że będę dzielnie znosić upały i postaram się na nie ani trochę nie narzekać!  Wystawię mordę do słońca, jak kwiaty arbuzów, które już wkrótce będę wysiewać i będę się nim cieszyć. Nie mogę się doczekać!

Upisałam się znowu jak szalona, trochę mi z tą relacją zeszło, ale mam nadzieję, że dotrwaliście do końca – wszystkim Wam chylę czoła!

Trzymajcie się ciepło, już za niedługo wiosna i wreszcie będzie pięknie💚

Dzikie wojaże

Urodzinowa Barcelona

Barcelona chodziła za mną już od dłuższego czasu. Chyba od wtedy, kiedy po raz pierwszy pochłonął mnie Zafon i jego „Cień Wiatru” albo jeszcze bardziej „Gra Anioła”. Na okrągłe urodziny chciałam sobie zafundować jakiś fajny wyjazd, ale ciągle jakieś przeszkody –  standardowe brak czasu/brak pieniędzy/pandemia/wojna czy Bóg wie co jeszcze. Stwierdziłam, że to dobry czas na spełnianie marzeń, dlatego nie myśląc zbyt długo, siadłam przed komputerem i kupiłam bilety. Ostatnimi czasy często wracałam wspomnieniami do swojego wypadu do Moskwy – solo, sama byłam też w Baku i czułam się doskonale, dlatego do Barcelony też postanowiłam lecieć bez towarzysza. Chciałam na te urodziny pobyć sama ze sobą i swoimi myślami, wycieczka śladami bohaterów literackich, spacerować swoim tempem, aż do obtarcia stóp, chłonąć wszystkimi zmysłami.

Dwa słowa jeszcze o Zafonie – jednym z moich ulubionych współczesnych autorów, który niestety nic więcej już nie napisze, bo zmarł w 2020 roku w wieku 56 lat. To jeden z tych pisarzy, który potrafił mnie zaczarować i porwać. Motyw książek w jego prozie jest bardzo ważny, a co się tyczy samej Barcelony – można uznać, że miasto jest pełnoprawnym bohaterem literackim. 23.04 znany jest jako dzień św. Jerzego, patrona Barcelony – Sant Jordi. Tego dnia ulice katalońskich miast zapełniają się książkami i stoiskami z różami. Nie może również zabraknąć smoków, bowiem to z walki z nim zasłynął święty Jerzy. To taki mix dnia książek i walentynek. Zwyczaj bowiem nakazuje podarować tego dnia komuś bliskiemu  książkę i różę. Piękne, prawda? „Jesteśmy jak cienie, ukrywamy się za literami”. Naczytałam się o tej Barcelonie u Zafona, musiałam się więc przekonać na własne oczy. Odnaleźć Arc Del Teatre, gdzie ukryty był Cmentarz Zapomnianych Książek, kawiarnię Els Quatro Gats (4 koty) i charakterystyczny dom z wieżyczką, który wynajmował David Martin. AHHH, podróż literacka niczym w Moskwie!

Tak w ogóle to urodzinowy wyjazd… Zmiana kodu, trójka z przodu! Nie było żadnych podsumowań, ani „listy rzeczy do zrobienia przed trzydziestką”. Za późno. A z resztą to tylko cyfry, nie zrobiłam „przed”, to zrobię „po”. Co mi się udało własnymi nogami, rękami, fartem, zbiegiem okoliczności czy siłą woli i swoim działaniem to zdobyć tytuł magistra, którego do niczego nie używam, wejść 4 razy na Elbrus, 3 razy na Kazbek i odwiedzić 24 kraje. Jak na dziewczątko z Witanowic to całkiem sporo, skoro nawet na gminnej prelekcji nazywają mnie „podróżniczką”.

Mam swój świat, którego nie porzucę, chodzę swoimi ścieżkami (a najczęściej jest to czysty offroad), nie usiedzę w jednym miejscu. Za dziecka najgorszą karą było schowanie książki, a mama mimo szczerych chęci nie oduczyła mnie czytania przy jedzeniu. Nie kupię sobie drona, bo pewnie bym go utopiła, jak telefon w morzu, który odpłynął na fali, albo z falą. Ze śmiesznych historii w moim życiu to wpadłam do studni i wywaliłam się na prostym parkingu tuż przed autem, koncertowo rozbijając oba kolana i drąc spodnie. W wieku 28 lat. Całkiem niedawno uszkodziłam sobie rzepkę w kolanie, uderzając się garnkiem na kiszoną kapustę. Nie pytajcie J A K – przypał to moje drugie imię.

Czas szybko ucieka. Staram się żyć jak najbardziej świadomie i czerpać radość z każdego dnia i prostych rzeczy, składających się na ten dzień. To chwile składają się na życie. Tyle. 😊

Chińskie ciasteczko szczęścia w Barcelonie w dniu moich urodzin

Hola hola, teraz zapraszam do Barcelony! Z zaśnieżonej Polski i mrozu -13*C wylądowałam w innym świecie. Btw – Hiszpania – mój 24. odwiedzony kraj! Przyjemne ciepło, palmy, pomarańcze, no bajka. Taki klimat odpowiadałby mi cały rok! Zima mogłaby istnieć tylko na Spitsbergenie.

Barcelona to drugie co do wielkości miasto Hiszpanii, stolica autonomicznej Katalonii. Leży nad Morzem Śródziemnym, a z samolotu widać Pireneje. Miasto sztuki. Od Gaudiego wolę jednak Zafona, ale artystyczny klimat unosi się w powietrzu jak zapach churrosów z czekoladą. Barcelona ma tylko nieco ponad 50 dni deszczowych rocznie, a czysta słoneczna pogoda w grudniu to ponad 300 godzin. Wystawiam twarz do słońca i chodzę w samej koszuli, bo podczas gdy t u jest +17*C, w Polsce tym czasem zasypało. Odpowiada mi taki klimat, chociaż jarmark bożonarodzeniowy i św. Mikołaje średnio zgrywają się z palmami na promenadzie. Zastanawiam się, skoro drzewa ledwie zaczynają tracić liście w połowie grudnia (platany, miłorzęby), to kiedy zdążą wyrosnąć im nowe? Świetnie za to zgrywa się melodia Bella Ciao, przygrywaną tuż przy głównej alei miasta, prowadzącej nad morze przez trzech uśmiechniętych dziadków. Słucham zafascynowana, mam ochotę wyciągnąć telefon i nagrać filmik, nie robię tego jednak, zostawiając to wspomnienie tylko dla siebie. Uśmiecham się i idę dalej.

Płacę 10 euro za wstęp do Parku Güell i uważam, że są to najlepiej wydane pieniądze w Barcelonie. Zaraz obok crossaintów z kremem, od których cały dzień pachną mi ręce i lodów o smaku białej czekolady pod słynną Sagradą Familią. Budowa Parku rozpoczęła się w roku 1900, ale dla publiczności otwarto go dopiero w 1963 roku. Kilkanaście lat później został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kilka słów należy się w tym miejscu na temat osoby Antoniego Gaudiego, który został poproszony o zaprojektowanie kilku budynków w parku – chociaż znany jest głównie jako architekt słynnej katedry Sagrada Familia. Po 1914 roku poświęcił się jej całkowicie, zamieszkał nawet na terenie budowli, a po śmierci został, zgodnie ze swym życzeniem, w niej pochowany. Zmarł w 1926 roku w wyniku obrażeń doznanych trzy dni wcześniej, gdy potrącił go tramwaj. W ramach ciekawostki – zakończenie budowy Sagrady Familii planowane jest na setną rocznicę śmierci Gaudiego, czyli w 2026 roku – mają jeszcze trzy lata. Już teraz jednak katedra ma imponujący wygląd i poraża (a w pewnym momencie i przeraża), nawet z daleka. Neogotyk i secesja to główne cechy stylu architektury Gaudiego. Casa Batlo, Casa Milla i Casa Vicens są tego idealnym obrazem. Eksperymentował, puszczał wodze fantazji, śmiało wykorzystując w swych projektach fantastyczne formy i zawiłe desenie oraz kształty podpatrywane w przyrodzie. Nawiązywał do płynności podwodnego świata. Gaudi wszystkimi pracami umieszczonymi w parku Güell chciał pokazać, że da się w jakiś sposób zespolić architekturę z przyrodą. Chciał wkomponować w pagórki oraz roślinność dzieła ręki człowieka, nie naruszając przy tym naturalnej harmonii natury. 

Sagrada Famila

W Parku Güell czułam się  jak prawdziwa Aga w Krainie Czarów. Tym bardziej, że zupełnie irracjonalnie, na olbrzymich palmach, harce urządzały sobie mnichy nizinne. To takie zielone papugi. Tak, papugi. Papugi w Barcelonie!!! W internecie można przeczytać o ich pladze w Madrycie, Walencji czy właśnie Barcelonie, choć dla mnie było to zjawisko niesamowite. Każdego dnia fascynował mnie ich wesoły świergot wśród palm (chociaż piszą o nim „wrzask”) oraz to, jak przemykały nad głowami ludzi. Kosmos! Właśnie tak będę pamiętać Park Güella. Jak magiczną Krainę Czarów z fantastycznymi mozaikami Gaudiego i radosnym świergotem zielonych papug. Nikt mi tego wspomnienia nie zabierze ani nie odmieni. Najpiękniejsze z całej Barcelony!

Stwierdziłam wtedy, że sama nie wiem, czy to przez te wszechobecne i rozwrzeszczane papugi, ale Barcelona tak bardzo skradła moje serce, że postawiłabym to miasto w moim TOP-5 miast ever – zaraz po Moskwie, Petersburgu i Kijowie, obok Budapesztu ex aequo z Pragą. 🙃

W Parku Güell spędziłam dobre kilka godzin. Plątając się tam i z powrotem, robiąc zdjęcia najdłuższej ławki na świecie i przyglądając się mozaikom Gaudiego –a każda z nich była jedyna i niepowtarzalna. Po drodze z Parku miałam zaznaczony na mapie jeden z zachwalanych punktów widokowych. Jestem fanką panoram miast z punktów widokowych, dlatego Bunkry del Carmel musiały zostać odhaczone! Bunkry El Carmel zlokalizowane są na wzgórzu Turó de la Rovira na wysokości 262 m n.p.m. Podczas hiszpańskiej wojny domowej na szczycie wzgórza zamontowano działa, które zostały skierowane w stronę miasta. Siały one terror i postrach wśród mieszkańców. Podobną złą sławą okryty jest zamek Castell de Montjuic, w którym przetrzymywano i torturowano katalońskich więźniów. Samo wzgórze znane jest jako zielone płuca Barcelony, znajduje się tu Muzeum Katalońskie, stadion i wioska olimpijska, a rzut beretem jest do Placu Hiszpańskiego i areny walk byków, przerobionej obecnie na galerię handlową.

Jak już jestem przy Montjuic – umyślałam sobie pójść na to wzgórze, by zobaczyć cmentarz, który opisywał Zafon. Można tu wjechać kolejką linową, ale przecież według Agusi kolejki są dla słabych, lepiej dryłować 6 km pod górę w jedną stronę! Tylko po to, by obejrzeć cmentarz. Swoją drogą – to też pewne dzieło sztuki – nie tylko ze względu na owiane sławą kamienne anioły. Pochowani są tu najbardziej zasłużeni mieszkańcy Barcelony (oczywiście poza Gaudim, którego pochowano w Sagradzie Familii). Atmosfera cmentarza idealnie wpisuje się w mroczny nastrój Zafona. Przypałem byłoby się zgubić na cmentarzu – wolałam do tego nie dopuścić, a było to całkiem możliwe, biorąc pod uwagę mnogość piętrowych alejek i nagrobków 😉 Nie wiedziałam, że władze Barcelony podjęły decyzję o organizacji wycieczek z przewodnikiem. Poprowadzono nawet trzy trasy – artystyczną, historyczną i łączoną.

W Barcelonie z jednej strony czuć niesamowitą przestrzeń – w końcu morze rzut beretem, ale z drugiej strony są wąskie uliczki średniowiecznej Dzielnicy Gotyckiej – Barri Gòtic. Lubię takie klimatyczne miejsca, w których dobrze się gubi. Idąc bez mapy, skręcić to tu-to tam, chłonąc cienie i mroki zakamarków Barcelony.

Zaliczyłam kolejny punkt widokowy – dach katedry św. Eulalii. A przy okazji i samą katedrę – to tak zamiast Sagrady Familii, na którą patrzyłam tylko z oddali (32 euro za wstęp do niedokończonej katedry jakoś mnie zniechęciły). Na krużganku, wśród gotyckich kolumn, przechadzały się białe gęsi.😁 13 ptaków jest trzymanych przy Katedrze, bo św. Eulalia, patronka katedry miała właśnie trzynaście lat gdy zginęła męczeńską śmiercią. Nie spodziewałam się tego w takim miejscu. Ciekawe 😊

Najbardziej niesamowite w całym wypadzie do Barcelony było dla mnie to, że w połowie grudnia mogłam się cieszyć słońcem i przyjemnym ciepłem, chodziłam w samej koszuli cały dzień (płaszcz wyciągałam z plecaka na sam wieczór). Żałowałam, że nie wzięłam sobie spódnicy, bo momentami było mi za ciepło! Tak sobie to skojarzyłam, bo podczas wejścia na dach Katedry trochę wiało i musiałam się opłaszczyć. Siedziałam sobie na ławce, patrzyłam na dachy Barcelony i zajadałam rodzynki w czekoladzie. A w dole gwar. Na dziedzińcu przed Katedrą było rozłożone kilka straganów i kolejny jarmark bożonarodzeniowy. Podśpiewywałam sobie Feliz navidad dadada (oczywiście tylko te dwa słowa, więcej nie znam) i dziwiłam się, jakie małe śkaradztwa tam sprzedają, ja bym zrobiła lepsze:

Jak się dowiedziałam, w Katalonii wciąż kultywuje się tradycję Tío de Nadal, czyli drewnianego pieńka, któremu przykleja się oczy i uśmiechniętą buzię. Pień ten kupuje się na początku adwentu i dzieci mają za zadanie dbać o niego – karmić i okrywać kocykiem, by nie zmarzł. 24.12 dzieci biją pieniek kijkami i śpiewają mu specjalną piosenkę, żeby następnego dnia pozostawił po sobie prezenty. AHA. Ile to człowiek może się dowiedzieć o otaczającym świecie i jego niesamowitych tradycjach po prostu podróżując… Prawdziwym zwieńczeniem celebracji Świąt Bożego Narodzenia jest dopiero święto Trzech Króli. Uroczyste orszaki na ich cześć przybyły do nas właśnie z Hiszpanii. To oni przynoszą dzieciom jeszcze więcej prezentów, niż symboliczne podarki od pieńka. 😉 Dzieci piszą listy nie do św. Mikołaja, ale właśnie do Trzech Króli, którzy przyszli do Jezusa z darami. Niegrzeczne dzieci znajdują zamiast prezentów bryłki węgla – odpowiednik polskiej rózgi. Oh, gdyby dzisiaj u nas dla niegrzecznych św. Mikołaj czy tam Trzej Królowie, czy nawet diabeł w czystej postaci przynosił w prezencie węgiel… Wszyscy staliby się bardzo niegrzeczni 😆

Jeszcze dwa piękne miejsca, które skradły moje serce. Łuk Triumfalny – jestem ich kolekcjonerką 😁 widziałam już w Paryżu, Mediolanie – teraz kolejny w Barcelonie. Ten był trochę inny, bo z czerwonej cegły. Wprost od Łuku, aleją między palmami trafiłam do kolejnego magicznego zakątka Barcelony – Parku Ciutadella. 17-hektarowy Park Cytadeli jest zdecydowanie najpiękniejszym parkiem w całym mieście – jego nazwa pochodzi od zburzonej w 1714 roku znienawidzonej cytadeli, na której miejscu go zbudowano. Jest zdecydowanie mniej popularny niż Park Guell i w przeciwieństwie do niego, po Ciutadelli spacerują i wypoczywają również miejscowi. Masa tam ekstrawaganckich budynków i pomników – chociażby mamuta. 😁 Centralnym punktem Parku jest fontanna Cascada. Składa się ona z wodospadu, przyległego do niej sztucznego jeziora z turkusową wodą, w której taplały się kaczki, gęsi gęgawy i czaple, a po obu bokach znajdują się dwa ciągi schodów, po które można wejść na górę fontanny.  I znowu wszędzie te mnichy nizinne, zielone papugi, które w Polsce kosztują od 300 zł – ich radosny gwar, gonitwy wśród koron palm i wyjadanie nasion kwiatów. One tam były u siebie, spacerujący ludzie to tylko dodatek. Byłam zachwycona Ciutadellą i bardzo się cieszyłam, że zupełnie przypadkiem trafiłam w tak niesamowite miejsce!

Jak nie lubię morza… to wieczorny spacer brzegiem Morza Śródziemnego był niesamowity. Usiadłam sobie na kamiennym leżaku, wyciągnęłam z plecaka kartonik białego winka i wypiłam, świętując swoje urodziny i wszystkie piękne miejsca, które dotychczas w życiu widziałam i które jeszcze zobaczę. Lubię to w tych południowych krajach, że wino w kartoniku jest tańsze niż analogiczny soczek dla dzieci w Polsce 😉 Port i plażę Barcelonettę również dobrze zapamiętam.

Wszystko co dobre ma jednak swój koniec i po trzecim wieczorze w Barcelonie trzeba było znowu upchać wszystko do małego plecaka i szykować się do drogi powrotnej. Samolot miałam jakoś po 9, chciałam jechać na lotnisko przed 7, ale najpierw poszłam sobie kupić kawę i ostatniego rogalika z czekoladą – nie mogłam go sobie odpuścić, tak mi zasmakowały. Stwierdziłam, że wolę pojechać wcześniej i poczytać sobie książkę lub poprzeglądać zdjęcia, by móc spamować na Instagramie przez kolejne trzy dni. Wypiłam kawę, rogaliki w papierowej torebce niosę w ręku, chcę sprawdzić na mapsach, czy dobrze idę na ten autobus… A tu nagle staję się bohaterem filmu akcji: ktoś przejeżdża obok mnie na rowerze i wyrywa mi telefon z ręki. Pierwsza myśl, jak błyskawica – o nie, to jest sen, ale głupi sen! Druga – o nie, przecież ja tam mam  w s z y s t k o! A potem zaczynam krzyczeć, po polsku: przecież ja mam zaraz samolot! Samolot! Niestety to nie film ani nie sen. Zostałam okradziona. Tak właściwie to był napad – w biały dzień, chociaż jeszcze wczesną porą, bo przecież przed 7, kiedy miasto dopiero budzi się do życia. Całe szczęście, że zachowałam tyle trzeźwości umysłu, że stwierdziłam, że zgłoszenie tego na policję nic nie da i jak dalej będę tak stała, to się spóźnię na samolot. Pojechałam na lotnisko, dzięki uprzejmości nieznanej Chorwatki z autobusu dałam znać do domu, by mi zablokowali telefon i konto bankowe. Całe szczęście, że dokumenty miałam przy sobie. Poszłam do odprawy, samolot miał opóźnienie, nie wiedziałam nawet, która jest godzina. Czułam się… fatalnie. Choć to dość lekkie słowo na określenie tego stanu, tamtych chwil i tego, co przeżywałam. Szczegółów oszczędzę.

W samolocie siedziałam przy oknie – cóż za chichot losu! i podczas lądowania w Krakowie widziałam Widmo Brockenu, w którym zamiast postaci zawisła sylwetka samolotu. Zdjęcia, jak się domyślacie, brak – aparat zostawiłam w domu. Zdjęć nie mam praktycznie wcale – tyle, co wysłałam na szybko przez Messengera, „prześlij dalej” te same zdjęcia do wszystkich najbliższych i to głównie z pierwszego dnia. Więcej mam zdjęć papug, którymi się zachwycałam, niż całej reszty. (a zdjęcia wyszły mi nad wyraz fajne z tego wyjazdu, bo i pogoda dopisała i miejsca…) Cóż.

Mogłam nie iść po tą kawę. Mogłam wracać tak jak przyszłam. Mogłam wyjść kilka minut później. Albo wcześniej. Mogłam zrobić sobie chmurę na zdjęcia. Mogłam. Ale mogłam też dostać w łeb. Prócz telefonu mogli mi ukraść torebkę z dokumentami. Mogłam nie zdążyć na samolot, mogłam nie wrócić do domu. Co ja bym wtedy zrobiła??! Mogli mi ukraść ten telefon drugiego dnia, a nie ostatniego. Mogłam nigdzie nie jechać. Nie wychodzić z domu. Albo wyjść i wpaść od auto. Mogłam.

A tak w ogóle cóż to za idiotyczne gdybanie! Potem się dowiedziałam, że nie ja jedna jestem ofiarą napadu w Barcelonie. Koleżance z pracy brata rowerzysta wyrwał telefon, a gościu idący za nią popchnął ją i wyrwał torebkę z dokumentami. Takich przypadków jest więcej. „Trzeba być bardziej uważnym” – powiedział mi pan w banku, na co roześmiałam się mu w twarz, życząc powodzenia, gdy w dużym mieście będzie trzymał telefon w ręku, jak robi to każdy. Każdy! To nie jest kradzież kieszonkowa, to jest wyższa sztuka kradzieży i napadu.

Barcelona jest tak niesamowita, tak bajeczno-magiczna, że aż mi się serce kraja, że człowiek człowiekowi takie zło może wyrządzić. Nie chciałabym, żeby to wydarzenie rzutowało na mój wyjazd, bo przez te trzy dni w Barcelonie byłam zachwycona i czułam się po prostu szczęśliwa, ale, niestety, rzutuje to. Na samą myśl o Barcelonie kulę się w sobie, boję się osób wymijających mnie na rowerze, gdy idę po Wadowicach. To, że udało mi się ten mój urodzinowy wyjazd jakkolwiek opisać, uważam za prawdziwy sukces.

Włożyłam w ten opis barcelońskich wojaży całe swoje serce. Chcę pamiętać piękne chwile, które mnie tam spotkały w dzień moich okrągłych urodzin, a skoro mam tak niewiele zdjęć, muszę to sobie wyryć w głowie, zapamiętać te obrazy. Tego nikt mi nie wyrwie z ręki ani z głowy.

Dziękuję tym, którzy dotarli do końca. Trzymajcie się!

PS. Kolejne Dzikie Wojaże już wkrótce! Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś bogatsza o nowe doświadczenia!

Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2022

Powoli dobiega końcu 2022 rok. Rok zmiany kodu i jednocześnie rok, w którym szczególnie założyłam sobie realizację celów i spełnianie marzeń. Powiedziałam sobie „działać nade wszystko”. Nie wszystko, co sobie założyłam, się udało, ale i tak muszę przyznać, że za „odhaczone” mogę uznać całkiem sporo. Pomimo wojny na wschodzie, szalejącej inflacji, pomimo niepogody i codziennym przeciwnościom – to był dobry rok i jestem za to bardzo wdzięczna. Góry są moim azylem, lekarstwem na wszelkie zło, cywilizację i uszczerbki na zdrowiu psychicznym. Tak samo jak aparat, najwierniejszy Nikuś świata i książki, bez których nie potrafię żyć.

Tak w skrócie:

Wiosna tego roku była przepiękna, jesień trochę słabsza. Rok był obfity w jabłka, a hordy ślimaków szczęśliwie omijały naszą działkę. W górach spędziłam 60 dni (w tym 6 razy byłam na Babiej), w pogoni za światłem, rzepakiem i w celu dotlenienia szarych komórek przejechałam jakieś 932 km na rowerze (po wszystkich okolicznych górkach, pagórkach i na przełaj off-road’em), kilometrów na nogach nie zliczę w żaden sposób, przeczytałam 41 książek. Wróciłam do Gruzji, pobiłam rekord wejścia na Babią Górę (co było moim postanowieniem noworocznym – udało się to zrobić w 57 minut), pierwszy raz pojechałam w Bieszczady, odwiedziłam Mediolan i Barcelonę (tym samym odhaczając swój 24 kraj – o tym grudniowym, urodzinowym wypadzie napiszę w osobnej notce, jak się już nieco pozbieram). Nadrobiłam nieco deficyt lotów samolotem, których tak bardzo mi brakowało przez ostatnie dwa lata, miałam nawet okazję zobaczyć widomo Brockenu, które złapało lądujący samolot. Nawiasem mówiąc, w tym roku odblokowałam swą klątwę Brockenów w górach i jestem już bezpieczna. Poza tym wreszcie byłam na wschodzie słońca na Rysach, w końcu pojechałam na Ochodzitą, o których to rzeczach tyle już mówiłam, a nic w związku z tym nie robiłam. Wzięłam Ewelinę na Orlą Perć, przechodząc jej 2/3 (odcinek Skrajny Granat-Krzyżne był wtedy w remoncie, więc zostanie dla Ewe jako deser na przyszły rok 😉 ), przeszłyśmy razem babiogórską Perć Akademików, pokazałam jej wreszcie obiecaną huśtawkę pod Tokarnią i magiczny wschód słońca na Wysokim Wierchu. Miałam kolejne dwie prelekcje o Gruzji, sprzedawałam kolejną już edycję kalendarza rodem z Krainy Czarów, wygrałam w konkursie „Talenty 2022” w Wadowickim Centrum Kultury.

Nie udał się ani wyjazd do Kirgistanu, ani do Nepalu, ani wejście na Gerlach – zdarza się, nie zawsze ma się to, co by się chciało, czasem plany krzyżuje brak czasu, często brak pieniędzy, a w tym pierwszym przypadku plany mocno pokrzyżowała wojna na Ukrainie. To tak jak z Koleją Transsyberyjską – cieszę się, że przynajmniej w Moskwie i Piterze byłam i 4 razy na samiuśkim wierchu Elbrusa – bo teraz zapewne jeszcze długo nie będzie to rzecz prosta do zrealizowania. Transsib będzie czekał dalej, na lepsze czasy. Albo na kolejne życie. 😉

Czytałam ostatnio, że człowiek pamięta to wszystko, co wyróżnia się i budzi emocje – to, co jest zwyczajne i mało ekscytujące, chociażby mycie zębów i kolejny „taki sam dzień w pracy” lądują we wspomnieniach zbiorowych. Po prostu „jedno z wielu/jedno i to samo mycie zębów”. Dlatego trzeba żyć tak, by jak najwięcej wspomnień lądowało poza ten wspólny zbiór. Trzeba jeździć na rowerze, pędzić na wschód słońca, zarywać nocki na te wschody, gonić światło, trzeba podróżować za wszelką cenę, nawet jeżeli wiąże się to z miłymi lub mniej przygodami. Trzeba, bo jutro znowu może przyjść pandemia, wojna, kryzys, apokalipsa i Bóg jeden wie co jeszcze. Albo jutra może wcale nie być – jak dla wielu Ukraińców, którym w tym roku zawalił się świat.

Tradycyjnie – nie mam najlepszego zdjęcia roku 2022. Jest to wybór czysto subiektywny, wiąże się z moimi wrażeniami, emocjami i przeżyciami, które zawsze chcę, ale nie zawsze udaje się przekazać. Nie robię już tysiąca zdjęć z jednej wycieczki, wszystkiemu, co popadnie. Stawiam na jakość. Jak powiedział jakiś mądry człowiek: „Jeżeli nie czujesz nic w tym na co patrzysz, nigdy nie uda ci się sprawić, aby ludzie patrząc na twoje zdjęcia cokolwiek odczuwali„. Dlatego myślę nad tym, co robię i za każdym razem chcę czuć, że to, co właśnie w tym momencie robię ma sens, który uda się Wam przekazać. Kolorowe podsumowanie roku 2022 w kilkunastu fotografiach przed Wami:

Wszystko to plony moich Dzikich Wojaży – tysiące wydeptanych kroków, gonitwy za światłem, ciągłym byciem w drodze. Włożyłam w te zdjęcia całe swe serce, mam nadzieję, że się Wam podobają! ❤️

Postanowienia i cele na Nowy Rok?

Dalej realizować pomysły, jakie spontanicznie rodzą się w mojej rudej głowie, iść za głosem serca, bo to zawsze się sprawdza.

Poza tym? Stawiam sobie jeden cel, bo niczego innego już nie jestem pewna, a czipsy i tak nadal będę żreć i tak. Challenge accepted: wejść na Babią w mniej niż 55 minut lub zrobić sobie czasówkę Percią Akademików, a następnie pobić swój własny rekord 😆 No co, ludzie po trzydziestce nadal są w formie! Nie odpuszczam, ma być ogień! Dzikie wojaże – niech się kręcą!

Wypijmy za ten odchodzący rok, za każdy promień słońca i za ten Nowy, co już czeka – by przyniósł same dobre chwile!

Życzę Wam z całego serca, byście z nadzieją patrzyli na to, co przed nami. Nauczcie się czerpać radość z małych rzeczy, jakie przynosi dzień codzienny! Tak, by tych drobnych, wyróżniających się chwil w życiu pamiętać jak najwięcej. Życzę Wam też – jak zawsze! – dużo szczęścia, bo ludzie na Titanicu byli zdrowi i na nic im się to nie przydało. Do siego roku!!

PS. 81 dni do wiosny. Chyba mogę zacząć odliczać. ❤️

Dzikie wojaże

Mediolan – biedaki w stolicy mody

Ciao! Niedawno wróciłam z Włoch i teraz będę szpanować swoją znajomością dziesięciu słówek, jakich się nauczyłam podczas tej wycieczki! Nie no, dobra, ciao znałam już wcześniej.

Mediolan jest drugim co do wielkości miastem Włoch i stolicą Lombardii. Znany przede wszystkim jako miasto mody, pełne przepychu i blichtru, ale również sztuki i kultury. Jak trafiłam do Mediolanu? Cóż, prosta sprawa. Korzystając z długiego weekendu postanowiłam zapolować na jakieś tanie bilety – brakuje mi zagranicznych wypadów, są teraz znacznie rzadsze w moim przypadku niż kiedyś. Przełom października i listopada to dobry czas na dzikie wojaże – przypominałam sobie moje wypady w tym okresie do Sztokholmu, Petersburga czy Budapesztu.  Stwierdziłam, że tym razem polecę tam, gdzie bilety będą najtańsze. Padło na Mediolan. Takim to sposobem dwa biedaki – Aga i Ewelinka – trafiły do stolicy mody.

To już nasza tradycja – selfie przed samolotem musi być! 🙂

Najpierw jednak przyjechałam wcześniej do Krakowa – zrobiłam sobie taki sentymentalny spacer. Zawsze miałam problem z postrzeganiem tego miasta oczami turysty i zachwycaniem się jego klimatem – w końcu studiowałam tam przez całe 5 lat, najczęściej pędząc z Małego Rynku, gdzie miałam zajęcia, przez rynek na dworzec, by złapać busa do domu. Najpierw z Eweliną pojechałyśmy na ściankę wspinaczkową – wyszalałam się jak dziecko! To jednak zupełnie inny level, niż Taterki – tam bardziej liczą się silne ręce, aniżeli mocne i niezmożone nogi 😉 Po ściance poszłyśmy do knajpy gruzińskiej na chaczapuri adżarskie – Ewe stęskniła się za gruzińską kuchnią, ja, swoją drogą też. Btw – z knajp gruzińskich w Krakowie najbardziej polecam Smaki Gruzji na ul. Dietla 😉 Na kolację (albo deser?) wleciała Pijana Wiśnia – marzyłam o tym wspaniałym likierku już od jakiegoś roku, kiedy to piłam go po raz ostatni. Po wejściu na ogródek otwiera się inny światek – rosyjskojęzyczna enklawa z sercu Krakowa, wszystko w świetle czerwonych lampek na drzewie i oparach cudownego wiśniowego likieru. Magia. Wracając do mieszkania przez głowę przemknęła mi myśl – a gdybym całe studia i po nich mieszkała w Krakowie? Czy moje życie potoczyłoby się inaczej? Czy miałabym więcej szans i możliwości? To były jednak tylko przemykające opary mocnej wiśniówki.😉

Na następny dzień, czyli w niedzielę tuż po zmianie czasu, ruszyłyśmy na podbój Milanu. Oczywiście czasy pandemii nauczyły mnie sceptycyzmu – nie cieszę się prawdziwie, dopóki nie przejdę kontroli na lotnisku. Dreszczyk wanderlusta wzmagał się wprost proporcjonalnie do zbliżania się w stronę samolotu, a wraz z ruszeniem na pas startowy i moim ulubionym podkręcaniem silników osiągnął swój zenit. Lecimy!

Jak to na biedaka przystało, leciałyśmy tylko z małym plecakiem, miejsca również trafiły się z losowego przydziału. Gdybym zapłaciła za to przy oknie, miałabym całe Alpy pod sobą i pewnie z pińcet zdjęć 😉 a tak to tylko się wychylałam – i co widziałam, to moje, ale widok był nieziemski! Na powrocie siedziałam pośrodku, obok śpiącego na pelikana Włocha, mogłam więc zrobić kilka zdjęć 😁

Wylądowałyśmy na lotnisku Mediolan-Malpensa. Połączenie z centrum miasta jest bardzo dobre, przed budynkiem stoi kilka autobusów, które za 10 euro zawożą w okolice Dworca Centralnego, z dojazdem nie ma więc najmniejszego problemu. Nasz hostel znajdował się koło kilometr dalej, zakwaterowałyśmy się więc szybciutko i wygłodniałe ruszyłyśmy na miasto, by coś zjeść. W końcu przyleciałyśmy na foodtripa! Było koło 17, idziemy, idziemy, długa prosta ulica, a tu wszystko pozamykane. Hmm, dziwne. Rozumiem, że po sezonie, ale czy to normalne, że tak absolutnie wszystkie knajpy zamknięte? Trafiłyśmy w końcu na otwartą „gelaterię”. Pyszna i solidna porcja lodów na chwilę stłumiła nasz głód. W końcu zapytałam jednego gościa:

– Czy to z powodu niedzieli wszystko pozamykane?

Spojrzał na mnie jak na przybysza z innej planety.

– Nie, przecież otwieramy się o 18.

I wtedy mnie olśniło: jesteśmy we Włoszech, a jak Włochy, to popołudniowa siesta! Eureka! Wszystko pozamykane, bo Włosi prowadzą nocny tryb życia, jak Gruzini! (sic!) Siesta to święty czas, tradycja od setek lat, jakże mogłam o niej zapomnieć! Witamy w Italii…

W tym miejscu przed oczyma staje mi Ewelina, jedząca makaron i powtarzającą pod nosem: wybrałam złe studia, wybrałam złe studia…! Tak, moja młodsza Siostrzyczka zaczęła studiować filologię włoską! Ona na południe, ja na wschód – jestem ustawiona! Starsza-ruda rusycysta, młodsza-blondynka italianista, tylko Brat się nam środkowy wyrodził i jest magister inżynier mechatronik 😉

Skoro już tak o jedzeniu zaczęłam… BTW – już dawno marzył mi się włoski foodtrip. Wgl mam straszny niedosyt zagranicznych wojaży i łapie mnie nostalgia, jak wspominam bilety do Budapesztu po 19,99 czy do Wiednia Polskim Busem za 10zł w promocji… Te czasy już nie wrócą, inflacja za niedługo sięgnie 20% 😜 ale cieszę się, że wreszcie udało się wyskoczyć gdzieś za rubieże Polszy. No, wracając do jedzenia. W końcu udało nam się doczekać otwarcia knajpek, zeżarłyśmy po solidnym kawałku pizzy, Ewe się prawie popłakała, ja w sumie też, potem kupiłyśmy sobie wino w kartonie za 1,2 euro no i carpe diem, la dolce vita, hej. O winie będzie jeszcze dalej.

W poniedziałek powitała nas wspaniała pogoda – niebieskie niebo i przyjemne ciepło. Po drodze na zwiedzenie centrum zatrzymałyśmy się w knajpce na typowe włoskie śniadanie – niech Was nie zwiedzie włoskie słowo COLAZIONE!😉 oj, trafia taka „typowość” w me gusta, trafia w sam środek móżdżku i serca! Przepyszne, aksamitne cappuccino, a do tego crossaint, zwany po włosku cornetto (rogalikiem) – nie mylić z cornuto (rogaczem) 😉 Kawa i rogalik z czekoladą – idealny początek dnia, lepiej zacząć nie można! Tak też zaczynałyśmy każdy dzień we Włoszech, tradycyjnie. Włosi uwielbiają zaglądać do barów, które można spotkać na każdym rogu. Każdy Włoch ma swoją ulubioną knajpeczkę i przychodzi do niej na kawę – najczęściej esencjonalne espresso – pite często przy barze, chyba, że zanosi się na dłuższą posiadówę z kumplami wieczorem, to wtedy już przy stoliku. Cappucino pije się tylko do południa – zamówienie go po południu może przyprawić Włocha o zawał serca. (Przyjęło się, że po wybiciu na zegarze południa mleko źle się trawi 😆)

Tak mogę ż(r)yć

Najedzone i szczęśliwe dotarłyśmy wreszcie do centrum. Naszym oczom ukazał się symbol Mediolanu – Katedra Duomo. Ja pierdziele – jak ja kocham to wrażenie widzieć na żywo zabytki widywane dotychczas w podręcznikach lub na pocztówkach! To jest coś wspaniałego! Budowę Katedry Narodzin św. Marii w Mediolanie rozpoczęto w 1386 roku i trwała ona niemalże 500 lat, tworząc jeden z największych kościołów na świecie, mogący pomieścić 40 000 wiernych. (Ostatnie szlify datowane są na 1965 rok). Ciekawostki – to właśnie tutaj w 1805 roku Napoleon koronował się na króla Włoch. Mnogość zdobień Katedry, dbałość o szczegóły i jakość ich wykonania robią piorunujące wrażenie. Na przestrzeni wieków wykonano 3400 posągów i 135 gargulców. 135 to liczba wież jaką może pochwalić się katedra. Najwyższa z nich to ta, na której postawiono statuę Najświętszej Marii Panny mierząca 108 metrów. Co ciekawe, żaden budynek w Mediolanie nie może przewyższać Madonny – na szczytach wieżowców zaczęto więc stawiać kopie posągu, małe Madonny. 😉

 Punktem obowiązkowym na mojej liście MUST SEE W MILANIE było odwiedzenie dachu katedry – moim zboczeniem jest podziwianie panoramy miasta z punktów widokowych typu dachy, dzwonnice. W sumie to był jedyny punkt na tej liście, cała reszta ograniczała się do tiramisu, pizzy i pasty. 😉Ustawiłyśmy się w zawijanej kolejce po bilety, a tu lipa – na poniedziałek wszystkie wyprzedane. Wkurzyłam się oczywiście, stwierdziłam, że a wtorek to ja nie chcę, bo nie ma być już takiej lampy, nie będę płacić 10 euro – typowy wybuch focha. Przemyślałam to jednak i stwierdziłam, że no niee – muszę tam iść, nie wiadomo, czy kiedykolwiek więcej będzie mi dane do Mediolanu wrócić (Włochy są duże!), więc trzeba to wykorzystać nawet, jeżeli niebo na następny dzień zasnute będzie chmurami. Wróciłam i kupiłam bilety na wtorek. Cóż – tak miało być, bo we wtorek zamiast słońca i tłumów turystów miałyśmy cały dach niemalże dla siebie – na spokojnie można było podejść do każdego punktu widokowego i wszystko pooglądać. A chmury dodawały jedynie klimatu. Było warto!!

W poniedziałek za to siedziałyśmy sobie na placu Duomo i podziwiałyśmy zachód słońca – biały marmur Katedry nabierał wtedy niesamowitych barw! Akurat wtedy było Halloween – poprzebierane dzieciaki i młodzież dopełniały kolorytu tego miejsca. Czekałyśmy na zapadnięcie zmroku – chciałam koniecznie zobaczyć oświetlone centrum. Nagrodą za ten długi dzień była pizza. Zabytki zabytkami, ja jednak od samego początku zaznaczyłam, a Ewelina znacząco mnie poparła, że lecimy na foodripa, czyli się nażreć. Dobrze, że robiłyśmy dziennie koło 17km na nogach, bo o matko, no bo jak Italia, no to permanentna ciąża spożywcza… Wyobrażacie sobie, że jeszcze jakieś 10 lat temu nie jadłam pizzy? Nie przemawiała do mnie totalnie. Ale wtedy jeszcze nie miałam okazji być we Włoszech!

Neapolitana w sercu Milanu. 😍 Zastanawiałyśmy się z Eweliną, czy bierzemy po całej, czy zadowolimy się po pół, ale znając mój skurczony żołądek zarządziłam jedną na nas dwie. Dostałyśmy takie oto monstrum. #foodporn tak bardzo! (Oczywiście swoim zboczonym zwyczajem każdą wyjazdową potrawę przed zjedzeniem muszę sfotografować). Była wspaniała, na cieniutkim cieście i przede wszystkim olbrzymia! Nażarłyśmy się, ale nie przeżarły, więc tak idealnie. Zachwycona Ewelina wyszczebiotała po włosku, że bardzo nam smakowało, to aż kucharz wyjrzał zza drzwi, usłyszawszy swój język z ust blondwłosej cudzoziemki! Nich się uczy i przyzwyczaja, jakie to miłe uczucie komunikować się w obcym języku i robić wrażenie na lokalsach! 😉

Jeszcze jednym bardzo ciekawym miejscem w sercu Mediolanu, przy tym samym placu co Katedra jest słynna Galeria Wiktora Emmanuela II. To tutaj przyjeżdżają wszystkie influencerki, by sfotografować się przed sklepem Prady czy Gucci. Byłyśmy nawet świadkiem takiego wydarzenia – biedaki z małymi plecakami robią sobie bekę z poważnej sesji fotograficznej 😁chociaż w sumie to podziwiam jej zaangażowanie i to, że wystawiając się na spojrzenia setek ludzi, przyszła tu w tej swojej kiecy i robiła swoje 😂

Galeria Wiktora Emanuela II, zwana Salonem Mediolanu, to jedno z najstarszych i najsłynniejszych centrów handlowych nie tylko w Europie, ale i na świecie – jej budowę zakończono w 1877 roku. Nie wszystkich stać na zakupy w drogich markowych butikach, ale warto się tu wybrać – sam imponujący gmach wart jest zobaczenia. W Galerii znajduje się również 7* gwiazdkowy hotel, ale nie udało nam się go odnaleźć 😉 Znalazłyśmy za to znajdujący się na posadzce wizerunek byka turyńskiego – w tym miejscu trzeba się okręcić trzykrotnie na pięcie, by zapewnić sobie pomyślność. Odczekałyśmy swoje w kolejce i wykonałyśmy zadanie – nie zaszkodzi, a próbować zapewnić sobie przychylność zawsze warto 😁 Galeria Wiktora Emanuela II w Mediolanie to cztery piętra pełne niezwykłego przepychu i bogactwa. Swoje butiki mają tu takie marki jak Dolce & Gabbana, Prada, Dior czy Chanel – nasza Mama prosiła nas: weźcie poróbcie jakieś zdjęcia wystaw! Po czym stwierdziła, że nic specjalnego. W ramach ciekawostek – do 2012 roku w Galerii działał McDonalds – nie przedłużono mu jednak umowy najmu – władze miasta stwierdziły, że nie godzi się, by tak podły fastfood oferował tanie jedzenie wśród tak zaszczytnych kreatorów mody 😉Przesiedlił się więc Mak na drugą stronę placu – dzięki czemu można napić się espresso z widokiem na Katedrę (skorzystałam z tej opcji całkiem przypadkiem, kiedy to zaczęło padać i chciałam przeczekać deszcz).

Na kolację wjechała pasta, czyli nic innego jak makaron z sosem pomidorowym i ziołami. I mimo, iż północne Włochy słyną bardziej z risotto – no nie mogłyśmy sobie tego odmówić! Na samym początku kelnerka nas zagięła, bo zapytała, z jakim makaronem życzę sobie tą arrabiattę? Czy ma być to makaron penne, fusilli, fettuccine, pappardelle, spaghetti czy może tagliatelle? Były to tylko niektóre z pięknie brzmiących nazw włoskich makaronów (a ja zielona, bo znałam zaledwie trzy nazwy). Tylu kształtów i rodzajów nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie! A na samo wspomnienie smaku, 3 tygodnie po tym posiłku, aż mlaskam, o jejkuuu, jakie to było smaczne! W prostocie siła – to zasada włoskiej kuchni. Co jeszcze ważne – produkty muszą być doskonałej jakości. Do tego kawał serca, szczypta finezji oraz aromatycznych ziół i wychodzi niebo w gębie!

Jeszcze jeden hit. Górę wzięło moje wschodnie obycie, więc koniecznie musiałam wejść do sklepu i kupić sobie wino w kartonie. Takie najtańsze, za 1,2 euro. Kazałam Ewelinie sprawdzić w necie, czy we Włoszech jest coś takiego jak zakaz picia w miejscach publicznych – w tym miejscu przypomniałam sobie, jak za czasów Erasmusa na legalu paliliśmy grilla w parku za parlamentem estońskim. 😆 Poza tym lubię sobie celebrować chwile z piwkiem czy winkiem – takie zboczenie konesera dobrych momentów i dzikich wojaży. Nie zapomnę cydru na kijowskim Majdanie, o alkoturystyce w Gruzji nie wspominając. Wypiłyśmy w końcu to winko z kartonu – o wyraźnym zakazie nigdzie nie było napisane 😁 cóż. Fatalny przykład daję swojej Młodszej Siostrze. Ale chcę ją nauczyć, że… tak właśnie trzeba ż(r)yć! Nade wszystko. W końcu byłyśmy we Włoszech, więc jedyna słuszna zasada (prócz la dolce vita – słodkie życie) to carpe diem – chwytaj dzień/trzymaj chwilę!

Nie byłyśmy oglądać Ostatniej Wieczerzy Leonardo da Vinci, będącej nie obrazem, ale malowidłem ściennym, które można oglądać w refektarzu klasztoru przy kościele Santa Maria delle Grazie ( z resztą na ten termin nie było już nawet biletów wstępu), ale nie czuję się jakoś przez to bardziej uboga w doświadczenia zwiedzania Mediolanu. Wolałyśmy sobie posiedzieć w parku, poczytać książkę (popijając winkiem z kartonu, taaak, to wtedy…) lub pójść do dzielnicy Navigli z kilkoma kanałami (skojarzyło mi się to z Amsterdamem, w którym, notabene, nigdy nie byłam – a może o tym podobieństwu po prostu gdzieś przeczytałam?) – super klimat, zwłaszcza wieczorową porą: masa urokliwych knajpek, antykwariaty i księgarnie. Odwiedziłyśmy też słynny Zamek Sforzów, Plac Mercanti (Kupców), znalazłyśmy kopię Łuku Triumfalnego rodem z Paryża i zachwycałyśmy się kolorowymi tramwajami. Było super pod absolutnie każdym względem!

Jeszcze kilka wrażeń:

• jakie to jest miłe, że ludzie uśmiechają się do siebie na ulicy! Tak po prostu! Cudowne!

• zaskoczyło mnie, że Włosi zdecydowanie lepiej od Francuzów z Paryża mówią po angielsku – czy to chłopak w sklepie czy straszy pan w knajpce – naprawdę komunikacja na świetnym poziomie!

• zauroczyły mnie kawiarki, idealne do zrobienia jednego espresso 😍 gdyby nie to, że owszem, lubię siekierę, ale zazwyczaj rozmiaru XL, więc takich malutkich kawiareczek musiałabym sobie zrobić z dziesięć, to skusiłabym się i taką sobie sprezentowała 😆

• Włosi też dobrze umieją w słodycze! Makaroniki były droższe, niż w Paryżu (1,8 euro), to jednak smak cappucino to niebo w gębie 😍

• nauczyłam się kilku nowych do niczego niepotrzebnych słówek po włosku typu: uscita (wyjście), nadal jednak nie wiem, (zapomniałam!!!) jak jest „na zdrowie” 😁 (gdy wracałam z Erasmusa 9 lat temu (sic!), umiałam powiedzieć „na zdrowie” w 19 językach… do dziś żałuję, że tego wtedy nie spisałam!)

Krótkie podsumowanie:

• bilety lotnicze dla dwóch osób tam i z powrotem wyniosły mnie 360 zł;

• noclegi w tym (długi weekend) terminie były dość poprzebierane, rezerwowałam też dość późno – płaciłam 32 euro za noc za osobę;

• dojazd z lotniska Malpensa do centrum (rejon Dworca Centralnego) bardzo prosty – wychodzi się poza terminal i zaraz w kolejce czekają autobusy firmy Malpensa Shuttle, Terravision lub Malpensa Bus Express. Bilety kupuje się online lub u kierowcy – 10 euro w jedną stronę, tam i z powrotem za 16 euro;

• bilet na metro (śmigają dwie linie) kosztuje 2 euro i jest 90-minutowy;

• bilety na zwiedzanie Katedry Duomo warto kupić sobie online – kolejki w dobrą pogodę są dość długie 😁na stan 1.11.2022 za wejście na dach Katedry płaciłam 10 euro;

• pizza neapolitana – koło 8-9 euro, pasta – koło 12 euro ALE BYŁO WARTO XD

Ogólnie – najtańsze to do Mediolanu były bilety, ale nie ograniczałyśmy się totalnie w niczym, spędziłyśmy czas tak, jak lubimy, odhaczyłyśmy kolejne miasto na mapie Europy, a tak w ogóle to kocham swoje dzikie pomysły i ich realizacje! Dzikie Wojaże rządzą i byle więcej!

Dzikie wojaże

Urodzinowy Paryż

13.12 w Polsce to rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego: demonstracje i burdy, norma. W Rosji obchodzony jest dzień Niedźwiedzia, a w Anglii dzień Świątecznych Sweterków. Ja obchodzę dzień siana w głowie i przy okazji swoje urodziny.

Z racji tego, że moje urodziny są w grudniu, na bukiet niezapominajek lub innych polnych kwiatów raczej nie mam co liczyć, sama muszę zapewniać sobie atrakcje. A że nie lubię w dzień urodzin siedzieć w domu lub nie daj Boże w pracy (tfutfu), to najlepszą dla mnie atrakcją jest spakować mały plecak i ruszyć w siną dal… W tym roku zawiało mnie bardzo nietypowo – bo na Zachód. Do Paryża.

Agusia i Wieża Eiffla

Francja jest moim 23. Krajem, który odwiedziłam. W sumie to tak się trafiło z tym Paryżem – odwiedziłyśmy (oczywiście z Eweliną) naszego Wujka, który tam mieszka i pracuje. Wiadomka – z lokalsem najlepiej! Nikt inny tak nie zna dobrych knajp, ciekawych zakamarków i ogólnie nie pokaże miasta!

Prawdę mówiąc nie miałam żadnych oczekiwań co do Paryża. Pomijam fakt „pandemii” i tego, że dopóki nie usiadłam w samolocie, nie byłam pewna niczego, nawet się więc nie nastrajałam. Podróżowanie „w czasach zarazy” jest inne, do końca nie wiadomo, czy uda się wyjechać.

Oczywiście, jak to bywa, nawet na lotnisku jeszcze w to nie wierzyłam! Na przypale, albo wcale. Wchodzimy do budynku na Balicach – samolot Ryanair Beauvais (czyt. BOWE) przekierowany – odlot z Katowic, bo mgła. Skomentowałam to ironicznym uśmieszkiem. Oj mój losie-losie, tak chcesz ze mną walczyć? Ok, transportują nas wreszcie jak prosięta do tych Katowic. Po drodze mgła choć oko wykol. Znowu sobie myślę – no ni ciula, nie wylecimy dzisiaj! Oj mój losie. Wszystko mi na przekór! Koniec końców, by nie przeciągać tych moich zmagań z losem, usiadłam w tym samolocie – z ponad 3 godzinnym opóźnieniem!!! – westchnęłam głęboko, a wraz z rozgrzewaniem się silników już wszystko poszło, pojechało (kocham ten dźwięk, powoduje we mnie ciary i wrzenie krwi) nareszcie mogłam zacząć CIESZYĆ SIĘ PODRÓŻĄ! Yeah! Po dwóch latach wreszcie lecę samolotem i aż chce mi się z tego powodu ryczeć! Całe dwa lata minęły od mojej ostatniej wycieczki do Kijowa – dwa lata… Och, ileż emocji. Dopiero więc jak wzbiliśmy się w przestworza, ponad mgłę, ponad chmury – uderzyło nas czyste słońce i ujrzeliśmy wystające, błyszczące czubki Tatr (!) – coś pięknego! Wystarczyło tylko unieść się ponad. Im wyżej, tym lepiej – ZAWSZE!

Jeszcze nie wierzymy, że lecimy!

A tak BTW – w międzyczasie oczekiwań tak sobie siedzę i ze stoickim spokojem czekam cierpliwie na odprawę, czytam książkę i stwierdzam, że tęsknię za brzmieniem obcego języka. Nagle gdzieś pośród głosów wybija się gruziński. Nie rozumiem, ale rozpoznaję słowa po intonacji, oderwana od czytania podnoszę głowę – no oczywiście, że gruziński! Tęsknię za tym ich darciem, charczącymi spółgłoskami, intonacją – co za chora miłość!

Wracając do Paryża.

Lotnisko BOWE to totalna dziura. Serio. Bywałam już w dziwnych miejscach na świecie, typu lotnisko Kutaisi czy dworzec autobusowy we Lwowie czy Budapeszcie, ale takiej dziury jak jedno z trzech lotnisk Paryża to nie widziałam. Nie dość, że na końcu świata (ok, rozumiem), to nawet obsługi nie było 😄 szok. Jak można przejść bez kontroli dokumentów, O SPRAWDZENIU CERTYFIKATÓW COVIDOWYCH NIE WSPOMINAJĄC! Wpuścili nas do Francji ot tak. Jako certyfikat szczepionki mogłabym mieć wydrukowany kod QR z paczki chipsów lub opis miodu wielokwiatowego z etykietki Pasieki, cokolwiek. Żeby było śmieszniej – pierwszy i ostatni raz certyfikat szczepień, który nam dokładnie sprawdzili i zeskanowali pokazałyśmy idąc do kibla przy kinie w galerii (bo te w galerii były już zamknięte). Komedia, jak dla mnie.

Sami widzicie, z jakimi przygodami, ale w końcu dotarłam do tego Paryża. Poderwałam się na widok wielkiego megalopolis i wyrastającej figurki Wieży Eiffla – znaku firmowego francuskiej stolicy, jakby nie patrzył. W ramach ciekawostki – Wieża Eiffla miała być tylko tymczasową instalacją przeznaczoną do rozbiórki po 20 latach. Wybudowano ją na Światowe Targi w 1889 roku. Ma wysokość 324 metrów, składa się z 18 tysięcy metalowych części zespolonych 2,5 milionami nitów i waży 10100 ton. Stoi do dzisiaj, urosła do rangi symbolu i ma się bardzo dobrze.

Żelazny symbol Paryża

Jak już wspominałam, nie miałam żadnych oczekiwań względem Paryża. Dużo słyszałam opinii – jest nawet pojęcie „syndrom paryski” – że ludzie spodziewają się efektu wow, a tu dupa blada, Paryż nie spełnia oczekiwań. Dlatego ja się na nic nie nastawiałam. I to było dobre podejście!

Planowałam wcześniej urodzinowego food tripa do Włoch, wyszła Francja – tego też się nie spodziewałam, ale i to okazało się niezłym food tripem! Od pierwszego wyjścia na ulicę – zwabił mnie zapach, przykleiłam się do szyb jakiejś piekarnio-cukierni (fr. BULANŻERKA) i przepadłam. POŻERA SIĘ OCZAMI. Naprawdę, patrzyłam na te wszystkie cuda-cudactwa, a ślina ciekła. Nosem w sumie też, bo piekarnie wypiekają świeże pieczywo nie raz, ale 2 lub 3 razy dziennie. Jak Francja, to oczywiście bagietki – w ramach ciekawostki: paryska bagietka stworzona została na zamówienie Napoleona. Jego kucharz miał stworzyć bułkę, która  zmieściłaby się w spodniach żołnierzy wojsk napoleońskich. Tak właśnie powstała bułka paryska o wymiarach 65×6 cm, która są do dziś chronione francuskim prawem. Dostajesz takie bagiety prosto do łapy, owinięte w papier (normalnie jak puri, chleb gruziński) – po drodze do domu zdążysz opierdzielić już połowę tej cieplutkiej i pachnącej pyszności… Wujek się śmiał, że najbardziej paryski obrazek to pięknie ubrana dziewczyna na skuterze z fajką w ręce i bagietkami wystającymi z plecaka 😄

Bagieta!

– i croissanty! O matko. Słodkożercy nie mają we Francji lekkiego życia; byłam 4 dni, chciałam spróbować i tych croissantów (wersja z czekoladą, wersja pusta), i krep (naleśników z budek na ulicach – też w papierku do łapy; lubię takie klimaty), i eklerków, i brownie, i tartaletek, i makaronków, i o mamo, wszystkiego tego pięknego, co na pewno jest też smaczne, ale:

  1. Żołądek nie jest z gumy;
  2. Portfel też nie jest z gumy – te pyszności kosztują. Dla przykładu średnio: ekler 4 euro, makaronik 1,6 euro.

Jak żyć.

W dodatku to wszystko jest tak piękne, że o matko. Chciałabym trafić do takiej paryskiej cukierni na kurs zdobienia wypieków, są perfekcyjne w każdym calu! 😍 Ale dobra, koniec mojej ody do słodyczy, choć na ten temat mogłabym tak długo, popatrzcie sami na te zdjęcia i po prostu przyznajcie mi rację! 😜

Paryż zamieszkuje ponad 2,1 mln ludzi – szczerze mówiąc zdziwiło mnie to, myślałam, że będzie to koło 7-8. (Stambuł i Moskwa nadal na prowadzeniu jako największe miasta, w którym byłam), ale i tak sprawia wrażenie wielkiego megalopolis. Może to przez ilość turystów – rocznie sięgającą do 30 mln przyjezdnych. Stolica Francji podzielona na dzielnice – obecnie jest ich 20, ułożonych w spiralę rozchodzącą się od centrum miasta. Metro liczy 14 linii, dwie kolejne są w budowie. Jasna architektura idealnie kontrastowała z szarym, grudniowym niebem. Mimo to wszystko Paryż wydał mi się nieco martwy, chłodny, bez życia – takie było moje odczucie. Francuzi chodzą jak roboty, nie rozmawiają ze sobą (ah, to wschodnie przekrzykiwanie się i pełen werwy chaos, w którym się tak odnajduję!), nie uśmiechają się… Niby porządek, czysto, ale życia brak. Pomijam fakt, że brzmienie francuskiego totalnie do mnie nie przemówiło – mówią, jakby połknęli żabę, ale ta żaba utknęła w połowie przełyku. Nie moje klimaty, a ucho mam dobre, wyczulone. 😆

Co do życia i jego braku – w Paryżu nie widziałam ani jednego kota i ani jednego psa na ulicy (mieszkańców miasta, jak w każdym innym gdzie byłam!) – ani jednego!! Za to… W Paryżu są szczury. Szczury wielkości kotów. W parku pod Wieżą Eiffla naliczyłam ich 5 – na jednym skwerze! Ciekawe bardzo. Taki widać urok 🐭

Paryż dość długo nie kojarzył mi się z żadnym innym miastem. Zero, nic. Do czasu, aż zobaczyłam Luwr. O kurde, toż to Petersburg! Ermitaż, Pałac Zimowy! Od razu to ujrzałam, skąd Piotruś car Wszechrusi wziął inspirację! 😉 Luwr – to najczęściej odwiedzane muzeum na świecie – rocznie zalicza je pawie 10 mln turystów. A owa słynna Piramida, wybudowana końcem XIX wieku na podobieństwo Piramidy Cheopsa, jest najbardziej popularnym motywem wśród Rosjanek na instagramie 😆 ja też mam tam zdjęcie, w dodatku w swoim czaderski czerwonym berecie, ale nie psułam sobie swojego górskiego profilu, wrzucając takie zdjęcie na insta! 😂

Agusia i Piramidy pod Luwrem

Największe wrażenie zrobiła na mnie Dzielnica Montmarte z górującą nad nią Bazyliką Sacre Coeur (SAKREKER).

Już w połowie XIX wieku Montmartre stał się ulubionym miejscem artystycznej cyganerii. Ten duch artyzmu unosi się tam do dziś, widać go gołym okiem! Być może dlatego tak bardzo przypadł mi do gustu, mogłabym się tam włóczyć dwa dni! Lubię takie miejscówki 😅 Oczywiście nie omieszkałam wydać całe 7 euro i wejść po 234 schodach (tak mówi internet, bo ja tego nie liczyłam!) na dzwonnicę Sakreker, by zobaczyć przepiękną panoramę Paryża.

U podnóża Montmartre znajduje się słynny paryski Plac Pigalle, gdzie sprzedawane są opiekane kasztany (pachnie nimi na pół ulicy! Ale jakoś w końcu nie spróbowałam), słynny jeszcze z jednej rzeczy – czerwonych latarni 😅 a dzisiaj po prostu pubów, sex shopów i klubów. Ktoż nie słyszał o teatrze Moulin Rouge! Ów Czerwony Młyn wyróżnia się z daleka – czadowo było zobaczyć to na własne oczy! Tak jak i słynną knajpę Le Chat Noir (LE SZANUŁA) z czarnym kotem w emblemacie – kiedyś kabaret skupiający artystyczną bohemę Paryża. Co ciekawe – pamiętam, jak w Petersburgu widziałam plakaty z Le Chat Noir i już wtedy ten kocur wpadł mi w oko!

Jeszcze jedna świetna miejscówka – z serii tych czadowych, bo bezpłatnych 😆 Galeria Lafayette – i to nie ze względu na drogie butiki Diora czy Gucciego, bo takie nigdy w życiu mnie nie jarały i jarać nie będą, ale ze względu na dach, na który można wjechać schodami ruchomymi przez kilka pięter – i na panoramę miasta, która się z tego dachu roztacza!! Moje MUST SEE W PARYŻU zaliczone! ✌️

Wnioski z urodzinowej wycieczki do stolicy Francji? Nie odczułam syndromu paryskiego. Może dlatego, że nie miałam co do niego żadnych oczekiwań, a może dlatego, że mi po prostu niewiele do szczęścia potrzeba i potrafię się cieszyć wszystkim.

Przede wszystkim – najważniejsze, że mogłam się wyrwać na kilka dni z Polski. I polecieć samolotem, bo mi bardzo tego brakowało.

Oby 2022 rok przyniósł więcej Dzikich Wojaży!!! I dłuższych podróży samolotem! 🙃 Trzymajcie się ciepło i łapcie jeszcze kilka zdjęć z Paryża!

Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2021

Zaczęłam to podsumowanie pisać w pracy na kolanie, pod wpływem nagłego natchnienia, pomiędzy jednym telefonem a drugim; kontynuowałam w Paryżu, dopisując kolejne skrawki urwanych myśli, a kończę w domu, popijając pokrzywą, którą zbierałam początkiem maja i tak jakoś zapomniałam o jej istnieniu, więc teraz się upajam.

Grudzień i końcówka roku zawsze jest u mnie dość gorący i jednocześnie pełen wyczekiwania. Tu Mikołajki, tydzień później moje urodziny, potem urodziny Eweliny – w tym roku osiemnaste! –, potem Święta (w tym roku wypadające wyjątkowo dennie, zwykły weekend z potrójną ilością żarcia), Sylwester i Nowy Rok – uf, dopiero wtedy można złapać oddech.

Grudzień pełen wyczekiwania, ale i refleksji, napadających mnie tak właśnie niemalże cały miesiąc – a bo urodziny, a bo rok dobiega końca, przychodzi czas podsumowań…

Swoje urodziny spędziłam w Paryżu – opowiem o tym innym razem, koniecznie! 😁

Ponoć wymiana krwinek w organizmie człowieka odbywa się co 7 lat. Może to wpłynąć na zmiany – w sposobie myślenia, bycia, życia. Dziś, rok po mojej czwartej wymianie krwinek (😂), jaka wg tej teorii miała miejsce w 2020 roku,  faktycznie zauważam pewne różnice w samej sobie. Tak jakby – jest inaczej. Wiele rzeczy zrozumiałam, trochę odpuściłam, kilku powiedziałam, że za cholerę nie odpuszczę, bo „trza cisnąć” i tak sobie żyję – carpe diem dzisiaj, bo jutra może nie być. Owszem, dodatkowo swoje zrobiła pandemia i ten dziwny czas, albo po prostu – tak się złożyło, tak miało być, tak pisane jest  gwiazdach, przeznaczenie i kropka. W każdym razie – dobrze mi się żyje. A jak mi nie jest dobrze, to biorę rower i jadę nad stawy, albo biorę kopaczkę i plewię rabaty w ogródku.

Po powrocie z Gruzji i odnalezieniu się w (post)pandemicznej rzeczywistości nauczyłam się czerpać radość z tego, co przynosi czas. Przede wszystkim tak urozmaicam sobie ten czas, by nie mieć ani jednej zbędnej chwili na szkodliwe „myślenie”. Praca-pracą, ale życie toczy się raczej po pracy 😉 ogródek i nasze wspólne z Muśmą wy/roz/prze/do/sadzanie, przycinanie, kopanie („HM, A Z KTÓREJ CZĘŚCI TRAWNIKA MOŻNA JESZCZE ZROBIĆ RABATĘ?!”), gotowanie i coraz bardziej wkręcające pieczenie, książki, ale nade wszystko i przede wszystkim – góry. Dobrze mieć blisko, o jak dobrze! (Choć zawsze mogłoby być bliżej 😝) Skoro nie mogę mieć innych wyjazdów – jadę w góry. Nałogowo. To jest nieuleczalne – chce się tylko więcej!

W 2022 roku czeka mnie zmiana kodu. 🙃 Tak, trójka z przodu. Tak, wiem, nie wyglądam, ale cyfry nie kłamią, choć młodość to stan umysłu. Chciałabym w tym roku zmiany kodu żyć tak, by w czyn wcielać wszystkie swe zamysły (oczywiście z głową 😅). Tak, jak spędziłam urodziny w Paryżu – chcę tu wejść, chcę ten kawałek tarty, o, ale w sumie brownie też chcę, a na deser po deserze należy mi się drink, a po drinku makaronik, BO TAKĄ MAM OCHOTĘ I JUŻ. Pełnia szczęścia.

Zbyt często zdarza mi się odpuszczać swe zamysły typu po robocie jechać na zachód słońca w Pieniny – mimo chęci i intuicji, która rzadko mnie zawodzi – bo korki, bo daleko, bo coś-ktoś mi tam powie, że niby „po co i bez sensu”. O nie. Chcieć – znaczy działać. Działać, nade wszystko! I to takie moje życzenie dla samej siebie na te urodziny i jednocześnie cel na 2022. Nie myśleć zbyt długo, tylko po prostu robić, co się umyślało w tym rudym, głupim łbie. Nawet Wyspiański powiedział kiedyś: „Dużo już by mogli mieć, gdyby tylko chcieli chcieć” – czyż to nie piękne przesłanie?

Żegnamy lata dwudzieste; witamy lata trzydzieste! Niech się dzieje OGIEŃ! 🔥

Urodzinowe zdjęcie wprost z Paryża. Tak na odmianę górskiego outfitu – czasem też potrafię się ubrać jak człowiek i wyglądać cywilizowanie 😝 Wrzuciłam je na relację na Instagrama – bardzo miło było widzieć tyle pozytywnych reakcji!

Paryżanka 🙃

Dobry był ten 2021, bardzo dobry. Znowu inny, znowu dziwny, Sytuacja nadal jest bardzo dynamiczna. Im dłużej żyję na tym świecie, tym mniej rzeczy mnie już dziwi. Zaszczepieni mieli nie nosić maseczek i swobodnie wyjeżdżać za granicę, ale jak to bywa w naszym uroczym, polskim grajdole, absurd goni absurd. Nieważne. Wedle zasady „żyj chwilą”, praktycznie przestałam słuchać radia (nawet w robocie lecimy na playlistach), bo mnie denerwuje głupie gadanie, medialne nadmuchiwanie i robienie z igieł wideł.

Zleciał szybko ten rok. W skrócie:

zima była długa, ale chociaż się wyszalałam na sankach, marzec dłużył mi się niemiłosiernie, arbuzy rosły jak oszalałe, a nie było warunków, by je wysadzić do gruntu. Czekałam na wiosnę z utęsknieniem (zawsze jestem za wiosną i kropka), a ta nie chciała buchnąć z pełną mocą. Za to sezon pszczelarski w robocie buchnął podwójnie i od wiszenia na telefonie miałam wyprany mózg. W międzyczasie zaniemówiłam i dosłownie straciłam głos. Lato było zdecydowanie zbyt krótkie, ale coś tam udało mi się z Eweliną podziałać w Tatrach, już zahaczając o jesień. Szpiglasik na bezgłosie, Świnica od Zawratu – petarda! – Kozi-Granaty, ale naszym wspólnym hitem została definitywnie wyprawa na Przełęcz pod Chłopkiem i pozaszlakowe wejście na Czarnego Mięgusza. To dopiero był odjazd! W międzyczasie z dnia na dzień zdecydowałam się pojechać w Dolomity – marzyłam o tym od lat! Jesień bardzo dopisała. W sumie to praktycznie co weekend gdzieś wybywałam, a te wszystkie szalone wyjazdy na wschody, zachody i różne wyrypy definitywnie uwieczniła Orla Perć końcem października – z której jestem dumna – na raz, w jeden dzień, w takich warunkach – cóż za endorfiny, cóż za adrenalina! I nie mam dość – latem tam wracam, z Eweliną i na zdjęcia. 😉 Do połowy listopada pogoda rozpieszczała, żal było tylko takich krótkich dni. Grudzień – jak to grudzień, prócz Paryża, wspominałam już o tym – upłynął głównie na oczekiwaniu. Szybkie Święta, w drugi dzień wypad na Wysoki Wierch zimową porą- pora zacząć wybierać zdjęcia do kalendarza na kolejny rok…

Stosunkowo mało w tym roku chodziłam po polach i polowałam na sarny – w końcu (jakby nie patrzeć) praca na etacie nanosi pewne ograniczenia, a poza tym zdecydowanie bardziej i częściej wyżywałam się w górach. Pieniny, Tatry, Tatry, Tatry nade wszystko i jeszcze raz Pieniny! Nigdy się nie znudzą, nigdy dość! To jest nieuleczalny nałóg. Chociaż z drugiej strony najlepsze zdjęcie moich kochanych dzikusków powstało właśnie w Tatrach, kiedy to schodząc ze Starorobociańskiego Wierchu spotkałam całe stado kozic! Poza tym jeszcze branżowo – makro pszczół – jedno moje zdjęcie ukazało się nawet na okładce gazety „PASIEKA”! W sumie to nawet piękny Lisik się trafił – i co lepsze – zdjęcie też udane! Czyli wcale nie jest aż tak słabo 😄

Moje zeszłoroczne postanowienie – by wyhodować arbuzy jeszcze większe i jeszcze słodsze niż rok wcześniej – nie do końca się powiodło z powodów czysto niezależnych ode mnie – słaba pogoda, deszcze, mało gorących dni. Udał się jeden jedyny, słodziutki i czerwony w środku, ale nie większy. POSTANOWIENIE DO POWTÓRNEJ REALIZACJI!

Co mi się jeszcze udało? Odważyłam się upiec bezę. Nie taki diabeł straszny, jak go malują! Teraz bezę piekę sukcesywnie, za każdym razem starając się dążyć do perfekcji. Beza deserem roku!

Beza z rana jak śmietana #aduparośnie

Małe zestawienie – 2021 w liczbach:

47 przeczytanych książek;

47 dni spędzonych w górach (w tym 5 x Wysoki Wierch, 4 x Kozi Wierch 3 x Babia Góra)

2 Legendy i jednocześnie wypad roku: ex aequo Orla Perć na raz i Czarny Mięgusz;

1 dawka szczepionki, która dała 4 wyjazdy zagraniczne – 2 x Słowacja, 1 x Włochy i 1 x Francja, która jest jednocześnie moim 23. krajem, który odwiedziłam;

1200 kwiatów mniszka zerwanych na syrop i 400 na nalewkę 😀

8 smaków nalewek i 1 wino;

• zdjęcia – w tysiącach.

Zdjęcie roku? Nie istnieje. Nie da się wybrać 12 najlepszych. Nawet 12 ulubionych. Jaki problem miałam z wyborem zdjęć do kalendarza! Zobaczcie efekty moich dzikich wojaży roku 2021, wybór czysto emocjnalno-subiektywny:

Postanowienia i cele na Nowy Rok?

Tak, jak już wspominałam – nade wszystko realizować swe pomysły, iść za głosem serca. To ma być mój rok. 🔥

Poza tym? Wyhodować duże, słodkie arbuzy – choć to nie ode mnie tylko zależy, a od pogody i batalii z hordą ślimaków i mrówek. Notować książki, które przeczytałam. Wrócić do Gruzji. Spisywać dni, spędzone w górach. Cisnąć poza szlaki. Wejść na Babią w mniej niż 60 minut. Ogólnie to bić rekordy. I nie żreć tyle czipsów!!!

Patrzę z wielką wdzięcznością na 2021 i z jeszcze większą nadzieją na 2022.

Wypijmy za ten odchodzący rok, za każdy promień słońca i za ten Nowy, co już czeka – by przyniósł same dobre chwile i by w żadnym stopniu nie ustępował kroku poprzednikowi!

Życzę Wam z całego serca, byście z uśmiechem na ustach potrafili dostosowywać się do tej dynamiczności dzisiejszych dziwnych czasów, być elastycznym, a nade wszystko czerpać radość z małych rzeczy, jakie przynosi dzień codzienny! Życzę Wam też – jak zawsze! – dużo szczęścia, bo ludzie na Titanicu byli zdrowi i na nic im się to nie przydało. Do siego roku!!

Dzikie wojaże

Dolomickie impresje

Pierwszym impulsem była prognoza pogody na najbliższe dni. Stwierdziłam, że kolejnego takiego tygodnia w pracy, kiedy „o szyby deszcz dzwoni” to już definitywnie i nerwowo nie wytrzymam. Doszłam do wniosku, że skoro ZNOWU nici z Tatr, nic nie stracę, więc…

Dla pewności i potwierdzenia swojej spontanicznej decyzji obczaiłam jeszcze bilety do Gruzji. Nic, tylko lecieć w jedną stronę 😜 bo powrotny za 1600zł (wizz-em!) znacznie przekracza nie tylko granice portfela, ale przede wszystkim sensu.

… więc …

Postanowiłam, że biorę urlop i jadę w Dolomity. Spontaniczne decyzje w moim wykonaniu zawsze się sprawdzają, a z resztą co tu zbyt długo rozmyślać – trzeba działać!

Lubię być w drodze. Czytać, na zmianę drzemać, gapić się w przestrzeń. Cisza jest moim sprzymierzeńcem, a myśli biegają sobie jak obłoczki po niebie, niespiesznie. Mogę tak bez znużenia, sama ze sobą, przez długi czas. Po prostu w drodze. Muszę przyznać, że bardzo mi tego bycia w drodze przez cały ten i zeszły rok brakowało. Ale to tak cholernie. Ostatni raz za granicą (nie licząc jednodniowych wypadów w Tatry słowackie) byłam w grudniu 2019 roku – w Kijowie! Szmat czasu! 😮

A o Dolomitach marzyłam już dawno. Wiecie, jak to z nimi bywa – marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia!

Skąd tytuł notki – Dolomickie impresje? Bo nie zamierzam opisywać, co widziałam i co robiłam każdego dnia. Co tu dużo gadać – popatrzcie lepiej na zdjęcia, one powiedzą znacznie więcej! Ja się tyle już naoglądałam różnych piękności, robiąc „widokowy research” na Instagramie, a potem zobaczywszy to na żywo… Na zdjęciach jak zawsze chciałam oddać swoje wrażenia. Mam nadzieję, że oglądając te fotografie choć w małym stopniu będziecie mogli poczuć ich klimat!

Troszkę historii. Dolomity to pasmo w północnych Włoszech, uznawane jako część Alp wschodnich, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, ich wiek szacuje się na 250 mln lat – Alpy są od nich prawie 4 razy młodsze!

Dolomity nie stanowią wyraźnego łańcucha górskiego. Składają się z grup skalnych oddzielonych głębokimi dolinami i wysokimi przełęczami – ależ to robi wrażenie! Szok! Ich niesamowite formacje skalne są mieszanką wapienia z rafą koralową – co czyni je niepowtarzalnymi w randze światowej. W całym paśmie znajduje się ponad 20 szczytów o wysokości ponad 3000m n.p.m., za najwyższy uznaje się Puenta Penia w masywie Marmolady (co w języku ladyńskim oznacza „Błyszczącą Górę”).

Marmolada, widok z Piz Boè

Rdzennymi mieszkańcami Dolomitów są Ladynowie, posiadający własną kulturę i język – dlatego wiele nazw, chociażby miejscowości, podawanych jest w trzech językach – włoskim, niemieckim i ladyńskim. Osady budowano wzdłuż dolin, są to skupiska kilku domowych osad – dziś tworzą pełne uroku miasteczka. W 1909 roku dzięki miłościwie panującemu cesarzowi Austro-Węgier, do których w tym czasie należał Południowy Tyrol i Dolomity, wybudowano wybrukowaną drogę, liczącą prawie 100km – zwaną dziś potocznie Szosą Dolomicką. Warto jeszcze wspomnieć o wpływach germańskich* na tamtejszych terenach. Zjednoczenie Włoch nastąpiło dopiero w 1861 roku i sprawa granic pomiędzy Austrią a Włochami toczyła się aż do drugiej połowy XX wieku. Z tego między innymi powodu przez Dolomity przetaczały się liczne wojska, a same góry aż do dzisiaj noszą ślady działań zbrojnych. To stąd te nazwy w dwóch czy trzech językach, a także fakt, że prościej dogadać się tu po niemiecku, aniżeli po angielsku! Ciekawa sprawa 😄

* to dlatego prościej było w knajpie zamówić kiełbachę – ociekający tłuszczem wurst rodem z Germanii, niż wspaniałą Margheritę na cieniutkim cieście! Całe szczęście, że chociaż lody były prawdziwie włoskie i miały smak fior di latte, czyli mojej ulubionej śmietanki 😉

Tyle z historii, chyba, że coś mi się jeszcze przypomni na bieżąco 😄

Te włoskie nazwy – Tofana, Rosetta, Civetta (o Marmoladzie nie wspominając), totalnie nic mi nie mówią, ale brzmią jak słodycze – mascarpone, panna cotta, mów mi więcej, jeszcze więcej cukru na uszy… Tak w ogóle to włoskiego nigdy się nie uczyłam (w końcu to na zachód od Polszy 🤪) i ciekawym odkryciem było, że „C” wymawia się jako „CZ” z śpiewnym zacięciem – przez co wychodzi „Seczeda„, „Czivetta”, „Tre Czime”, itd. To też jest słodkie! No i oczywiście żywa gestykulacja – fajne są te Włochy!

Muszę się czymś z Wami podzielić. Cały tydzień w Dolomitach przeżywałam déjà vu – mianowicie wszędzie, ale to dosłownie WSZĘDZIE widziałam migawki z Gruzji, z Kaukazu. Przejeżdżam przez Wielkie Taury tuż za granicą z Austrią, migają ciemne tunele, poza nimi góry zasnute mgłą – jak Wąwóz Dariali! Tylko tuneli więcej i znacznie dłuższe. Albo Aragwi – lasy we mgle, brakuje pomnika jeleni po prawej stronie przy drodze. O serpentynkach nie wspominając, bo te dolomickie przy gruzińskich zawijasach przed Gudauri wymiękają. 😉 Po czym za dnia zobaczyłam charakterystyczne, pochyłe nieco stożki i aż wykrzyknęłam: Chaukhi! Jakby to nie Chaukhi były „gruzińskiemi Dolomitami”, a wręcz na odwrót – Dolomity były Chaukhi. Oj, zryła mi ta Gruzja banię i to ostro. Nawet nie wiedziałam, że aż w takim stopniu! 😅

Po drodze mija się urokliwe miasteczka, których nazw i tak nie zapamiętałam – drewniane okiennice, ażurowe balkony (niczym w Tbilisi), wszystko bogato ukwiecone, zadbane – piękne jednym słowem! Nie czuć tego gwaru zatłoczonych miast, nikt nie wrzeszczy (jak w Tbilisi)…

Największe hity Dolomitów?

Najbardziej wymarzyłam sobie zobaczyć Secedę. Inspiracje, znalezione na Instagramie sprawdziły się i tym razem 😆 nie sprawdziła się tylko pogoda. Tzn – koneserzy mgieł byliby wniebowzięci, ja – dziecko światła – niekoniecznie. Cóż. Przynajmniej jest po co wracać, tak to zawsze sobie tłumaczę:)

Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był trekking wokół Tre Cime di Lavaredo – symbolu Dolomitów wprost z pocztówek. Pogoda była znakomita, oczopląs we wszystkie strony świata, tam też chętnie bym wróciła raz jeszcze! Ogólnie rzecz ujmując – jest po co wracać w te Dolomity. Przy okazji nic, tylko brać sprzęcicho i ruszać na via ferraty!

Szczególnie urodziwa okazała się jeszcze góra Civetta, co po włosku oznacza sowę. 🦉 Tak, jedno z najlepszych zdjęć, jakie mi siadło podczas całego wyjazdu, przedstawia właśnie Civettę – widzianą z okolic szczytu Piz Boe. Piękny masyw, faktycznie nieco przedstawiający sowę z rozpostartymi skrzydłami, piękna ściana, Borsuk na sam widok aż miał ciarki.

Ja na większość widoków „z drogi” też miałam ciarki, bo aż mi się w żyłach kotłowało z tego zachwytu.

Wnioski po wycieczce? Całkowicie pozbawione logiki, ale tak to już bywa z uczuciami i emocjami, targającymi mój rudy łeb:

• przepadłam, zakochałam się jak w Kaukazie;

• Dolomity to widokowe Eldorado – to już nawet nie oczopląs, to pierdolec;

• tęsknię za Gruzją jak jasna cholera, wszystko mi ją przypomina, jest to chora miłość, na którą nie ma lekarstwa;

• Tatry i tak są bezapelacyjnie najpiękniejsze. Utwierdzam się w tym za każdym razem, gdy widzę i doświadczam innych pasm górskich.

Amen. Mam nadzieję, że się dobrze czytało!

Dziękuję tym, którzy doczytali do końca! 😍 Ciao!

Dzikie wojaże

Urodzinowy Kijów.

13.12 w Polsce to rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego: demonstracje i burdy, norma. W Rosji obchodzony jest dzień Niedźwiedzia, a w Anglii dzień Świątecznych Sweterków. Ja obchodzę dzień siana w głowie i przy okazji swoje urodziny.

Z racji tego, że moje urodziny są w grudniu, na bukiet niezapominajek lub innych polnych kwiatów raczej nie mam co liczyć, sama muszę zapewniać sobie atrakcje. A że najlepszą dla mnie atrakcją jest spakować mały plecak i ruszyć w siną dal… To sobie pojechałam. A tak właściwie – poleciałam.

Żeby było śmieszniej, towarzyszką moich urodzinowych wojaży jest już zawsze od paru lat moja Siostra Ewelina, która swoje świętuje 5 dni po moich, w dzień urodzin Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwili, czyli 18,.12. 😀

Wrzuciłam na instagramową relacje zdjęcie paszportu z podpisem i krótką ankietą: No to fru! Jedyny słuszny kierunek – na Wschód! Gdzie lecę? A) Ukraina B) Rosja C) Gruzja . Co najśmieszniejsze, najwięcej osób zagłosowało na państwo na literę G. Połowa mniej – na Rosję (oj tak, tam to bym sama chciała lecieć, ale jest jak jest….), a najmniej na Ukrainę. A to tam właśnie leciałam.

IMG_20191215_122000.jpg
Urodzinowy wypad Sióstr.:)

Ukraina jest świetna! Byłam tam już po raz piąty, więc wiem, co mówię. 🙂 Miałam jechać do Lwowa, ale że mój Brat kategorycznie stwierdził, że on już autobusem na Ukrainę nigdy więcej nie pojedzie, zaczęłam szukać połączeń samolotowych. A propo’s szybka dygresja: przypomnę szybko, dlaczego Mateusz zraził się do podróżowania autobusem. Gdy jechałam z nim do Kijowa w czerwcu 2017 roku, był to czas, gdy Unia Europejska zniosła wizy dla Ukraińców. Był ich cały autobus, a na przejściu pomiędzy naszymi państwami niewyobrażalne korki. Mieliśmy być w Krakowie na 7:00, byliśmy o 19:20, na granicy spędzając całe 12 godzin, z czego podróż z Kijowa do Krakowa zamiast 11 godzin, trwała prawie dobę. Mieliśmy po jednej drożdżówce, które skonsumowaliśmy dość szybko, nawet nie przypuszczając, że czeka nas tak długie oczekiwanie, potem zaczęliśmy jeść batoniki czekoladowe, które wieźliśmy dla naszej Siostry i całej bandy, a kończyło się na zapychaniu cukierkami, bo nic więcej już nie mieliśmy. Mnie ta historia szczerze rozbawiła, choć tak naprawdę wtedy nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy raczej płakać, a Mateusz, jak widać, zraził się na amen.

No więc zaczęłam szukać połączeń samolotowych. Okazało się, że z Balic do Lwowa nic nie lata, ale jest za to Kijów. Hm. Niby po raz trzeci w przeciągu 2,5 roku, Mateusz też już był, no ale… Kijów jest w moim ścisłym TOP-3, więc polecieliśmy, takie miasta się nie nudzą. A dla Eweliny i tak wszystko było nowe.:)

_DSC4777.JPG
Matka Ojczyzna i czołgi z Donbasu

Kijów to miasto z długą i niesamowitą historią. Niemalże na każdym kroku czekają różne pamiątki przeszłości: od starodawnej stolicy Rusi Kijowskiej (IX-XII wiek), poprzez okres, kiedy to miasto należało do Wielkiego księstwa Litewskiego, czyli wielikoj Polszy od morja do morja, poprzez szarobury, ale kwiecisty socjalizm, aż do uzyskania swobody po upadku Związku Radzieckiego, wolność o całkowitą niezawisłość, wreszcie przejmujące wydarzenia z 2014 roku kiedy to Kijowski Majdan był na ustach całego świata. Już podczas pierwszego wyjazdu największe wrażenie zrobił na mnie właśnie Majdan Niezależności. Tym razem pogoda nie była tak szałowa jak poprzednio, ale to miejsce ma naprawdę taki klimat, że odczuwa się go nawet, gdy ziąb i mgła. A może wtedy nawet jeszcze bardziej.

Obowiązkowym punktem wyprawy było odwiedzenie Kijowsko-Pieczerskiej Ławry.  O matko. Ile ja się o tym miejscu musiałam czytać na zajęciach z literatury staroruskiej!! Albo historii Rusi!! Niesamowite, zobaczyć na żywo miejsce, tak ważne dla kultury i historii nie tylko Rusi Kijowskiej (dzisiejsza Ukraina, Rosja i Białoruś), ale i Europy i świata!! Także to miejsce również z typu „must see”, nie nudzi się!

Ławra, zwana „matką monasterów”, jest największym kompleksem klasztornym nie tylko w Kijowie, ale i na całej Ukrainie. Jest kolebką wschodniosłowiańskiego prawosławia i miejscem świętym dla wiernych. Pamiętam, jak w czerwcu w sadzie tuż za Ławrą gałęzie czereśni uginały się od owoców. Tym razem aura troszkę inna, ale jakby specjalnie na okazję mego powrotu do tego miejsca, w niedzielę wyszło piękne słońce i mogłam powtórzyć zdjęcia. Jak widzicie, ja naprawdę lubię wracać tam, gdzie już byłam i nic na to nie poradzę!

_DSC4757.JPG
Ławra Kijowsko-Pieczerska, widok z dzwonnicy. 

Co ciekawe – na przełomie ostatnich 2 lat Kijów znacznie podrożał. Pamiętam, że w 2017 za wstęp do Ławry (Dzwonnica) płaciłam 35 hrywien, w tym roku już 50. Jeden przejazd kosztował 4 hrywny, a dziś już 8 – raz tyle! Mimo to wszystko Ukraina jednak nadal jest tania, bo za wielką siatkę cukierków i czekoladowych Dedów Marozów na choinkę zapłaciłam niecałe 30 zł. I oczywiście nie obyło się bez zakupu sgusionki (mleko skondensowane z cukrem, gotowe do spożycia, najlepsze do naleśników, cała moja rodzina tak je). Wzięłam od razu 3, bo to moja choroba – a co by było, jakby w lodówce zabrakło mi sgusionki?! Może masła i jogurtów, ale nie mojego wschodniego przysmaku! 😉

Była jednak jedno nowe miejsce, którego poprzednim razem nie widziałam. Kijowski odpowiednik WDNH, a raczej WDNG, czyli w skrócie Centrum Wystawienniczego. Tym moskiewskim byłam tak zachwycona, że musiałam je zobaczyć w świetle nocnym, jak i wrócić na kolejny dzień; nie inaczej stało się tym razem. 😀 Nie wiem, czy przyciągnęło mnie tak samo miejsce i jego sowiecki klimat, czy swoje trzy krople dodał jarmark bożonarodzeniowy i grzaniec. HIT! Grzaniec z białego wina, z imbirem i rokitnikiem (który ubóstiwam prawie jak sgusionkę)! Tak, to zapewne podświadomie dla niego tam wróciłam. 😉 Bo przecież jak wyjazd urodzinowy, to musiałam sobie wypić na zdrowie, a jak. Nie obyło się również bez wizyty w słynnej już także w Polsce ukraińskiej knajpie Pijana Wiśnia. Serwują tam jeden produkt: nalewkę wiśniową. 100 lub 150 ml. To też było hitem.:) A’propos: Ukraina jest prawosławna, świętować zaczyna 31.12 (bo Nowyj God), a Boże Narodzenie obchodzi dopiero 7.01, tym bardziej się cieszyłam, że jarmark już był i mogłam poczuć ten piękny klimat oraz napić się grzańca z rokitnikiem 😀

IMG_20191213_173024.jpg
Grzaniec z białego wina z imbirem i rokitnikiem.

3 dni w Kijowie minęły jak z bicza trzasnął i trzeba było wracać do polskiej rzeczywistości. Kto nie był jeszcze w stolicy Ukrainy, a ma jakiekolwiek wątpliwości, to podpisuję się rękami i nogami, że naprawdę warto, nie pożałujecie! Gdybyście mieli jakiekolwiek pytania co do organizacji takiej wycieczki – śmiało, służę radą.:)

PS. A jeżeli chcecie sobie porównać, jak Kijów wygląda w połowie czerwca, zapraszam tu: https://agawielinska.wordpress.com/2018/03/27/kijow/

PS2. Mój drugi wyjazd do Kijowa był tylko przystankiem do Czarnobyla, a tekst tutaj: https://agawielinska.wordpress.com/2018/03/27/ekstremalnie-czarnobyl-i-prypec/

 

Dzikie wojaże

Swobodne zapiski z dzikich wojaży

Hej! Pozdrowienia z Witanowic! Jestem już w domu! 🙂 Po długich wojażach i powrocie do Polski samochodem z Gruzji, wreszcie jestem w domu, uf.

Mój tegoroczny powrót do domu, całe 3800km rozłożony został na kilka dni. Dzięki temu miałam okazję na spokojny, a przede wszystkim stopniowy powrót do Polski i do rzeczywistości, która mnie otacza. Zdążyłam przemyśleć sobie cały kaukaski, pełen wrażeń i dzikich wojaży sezon, który dobiegł końca, przy okazji pół swojego życia, skończyć genialną książkę Wodołazkina „Awiator” i również ją sobie przeanalizować w głowie, nauczyć się na pamięć kilku piosenek, mniej lub bardziej durnych i takie tam. W skrócie: droga nam się nie dłużyła.

Przechwytywanie w trybie pełnoekranowym 2019-10-20 195050.jpg
Trasa naszej podróży do Polski. 

Z reguły jechaliśmy według zasady: cały dzień jazdy do bólu, a kolejny dzień odpoczynek i zwiedzanie. W ostatnim etapie nieco przyspieszyliśmy i ciachnęliśmy dwa dni jazdy pod rząd, by już szybciej znaleźć się w Polsce, w domu. Im bliżej, tym więcej myśli i ochoty, by po prostu już wrócić. Gdy przekroczyliśmy granicę Turcji i Bułgarii, zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy już  P R A W I E  u siebie, gdy przejechaliśmy tzw Most Przyjaźni, oddzielający Bułgarię od Rumunii odśpiewałyśmy hymn Unii Europejskiej, na widok Lidla prawie się popłakałam, a potem to już po prostu poszło.

Podczas całej podróży prowadziłam swoje swobodne zapiski, dzięki którym udało mi się zachować jaki tako chronologię wydarzeń. I myśli. Czytajcie! :))))

Dzień 1, 14.10.2019:

Tak właściwie nasza długa droga do domu rozpoczęła się dwa dni wcześniej, 12.10, kiedy opuściłyśmy Kazbegi, ale po dłuższym posiedzeniu w Tbilisi, w poniedziałek z rana wyjechaliśmy w stronę Batumi z przystankiem w Kutaisi; w sumie do pokonania 350km. Dalej nie zmieniłam swojego zdania na temat tego prowincjonalnego miasteczka, głównym celem którego jest lotnisko, a atrakcją fontanna z jelonkami na wybrukowanym rondzie w centrum. Nie przemawia do mnie, podobnie jak i z resztą groteskowe Batumi. O tak, groteskowe to dobre słowo. Wybujałe budowle pośrodku kamienistych plaż, kasyna co dwa kroki i syf jak to w Gruzji.  Może to już zmęczenie materiałem, ale strzelam focha na propozycję spędzenia jednego dnia dłużej na wybrzeżu Morza Czarnego, straszę opuszczeniem granicy na pieszo, byle znaleźć się już dalej od Gruzji. Czas na ostatnie zakupy, a dodatkowo chaczapuri po adżarsku dawkowane w ilości jedna sztuka na jeden sezon smakuje wyśmienicie, jak nigdy.

Dzień 2, 15.10.2019:

Popędzam wszystkich; perspektywa spędzenia jeszcze jednego dnia w Gruzji powoduje u mnie wzbudzoną nerwowość, naprawdę chcę już stąd wyjechać. Dodatkowo nie cierpię morza, więc to też mnie przeraża. Umawiamy się z Anią i Maćkiem, że wraz z przekroczeniem granicy w miejscowości Sapi przestajemy komentować nasz sezon, co było w Kazbegi tam i pozostaje, nie wymawiamy nazwy Gruzja, używając skrótu „państwo na G”, ogólnie przyjmujemy zasadę detoksu i dobrze nam to robi. Najlepsze dopiero przed nami i tego się trzymajmy, carpe diem! 🙂 Przez 300km jedziemy wybrzeżem Morza Czarnego, ten widok wcale nie działa na mnie kojąco, czytam, a raczej z pasją zaczytuję się w „Awiatorze” Wodołazkina i jakoś 900 km tego dnia przelatuje.

72960075_736699163471717_5596944541102899200_n
Maciek-kierowca, Ania-DJ i Agusia, królowa tyłów

Turcja zaskakuje od pierwszego wejrzenia. DUR to po ichniemu STOP, a TERESZKIER – dziękuję. Tyle z ich słownika udało mi się opanować. Aa, jeszcze YALA YALA, co znaczy szybciej-szybciej! Meczet znajduje się na niemalże każdej stacji benzynowej, raz, poszukując toalety otwarłyśmy jakieś drzwi i zaczęłyśmy się zastanawiać, dlaczego w kiblu jest rozłożony dywan. Ups, to był meczet. Po drodze, pod wieczór zatrzymaliśmy się w jakiejś knajpie na pierwsze spotkanie z turecką kuchnią: kebab przypominał mięso mielone w kształcie kiełbasy, był smacznie doprawiony i przede wszystkim nie śmierdział tak jak u nas na ulicy, więc spotkanie wypadło na plus, mimo, że nasza komunikacja zniżyła się do poziomu dna: oni do nas po turecku, a ja dostaję pomieszania umysłowego i z tej rozpaczy zaczynam do nich mówić po polsku: „Płow? Nie ma płowu? Nie ma? NIE MA?!” Okazało się, że faktycznie nie było.

Bardzo późnym wieczorem, a właściwie już w nocy wjechaliśmy do Kapadocji, miasteczka Goreme.

Dzień 3, 16.10.2019:

Wczesnym rankiem obudziło mnie nawoływanie muzeina z pobliskiego meczetu do modlitwy. A tak właściwie jego darcie: wibrująco-świdrującym głosem, rozrywającym nocną ciszę. Witamy w muzułmańskim kraju, to taka Kabardino-Bałkaria do kwadratu. Było po 6, podrzemałam jeszcze chwilę, ale dziwne dźwięki jakby gazu nie pozwoliły mi pospać. Wyjrzałam przez okno i przetarłam oczy ze zdumienia: na niebie unosiły się dziesiątki balonów! Witamy w Kapadocji! Siedziałam jak zaczarowana, by nie budzić towarzyszy nie wychodziłam z pokoju, z perspektywy czasu tego żałuję, że nie poszłam na taras – nie mam dobrych zdjęć, ale w każdym razie co widziała panienka z okienka – to jej!

Cały dzień poświęciliśmy na niespieszne plątanie się po Kapadocji: miasteczku Goreme i Uchistar, nad którym króluje twierdza, położona na wzgórzu. Jest to definitywnie niesamowita kraina, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO zarówno pod względem kulturalnym, jak i przyrodniczym . Tufowe stożki zostały w dawnych czasach wykorzystane jako miejsce na klasztory, kościoły i domy, tworząc cały system podziemnych, skalnych miast. Upliscyche z państwa na G wymięka. 😉 Księżycowa kraina, zadziwiające. 

 

 

Dzień 4, 17.10.2019:

Do pokonania ponad 750 km, trzeba jednak przyznać, że tureckie drogi są w świetnym stanie. Kończę czytać „Awiatora” i nawet nie zauważam szybkiego upływu drogi. Zatrzymujemy się na kawę, szukamy sklepu i dochodzimy do wniosku, że w Turcji chyba jest prościej kupić traktor, niż zwykły jogurt. Mniej więcej w połowie obserwujemy przedmieścia Ankary, stosy nowych osiedli z kształtnymi domkami i masę innych budujących się konstrukcji. Tak, Turcja to kraj dobrze rozwinięty. Zupełnie, totalnie wbrew stereotypom!!! Jest dwa razy większa od Polski, zamieszkuje ją 80 milionów mieszkańców i co ciekawe – jest samowystarczalna niemalże pod każdym względem. Turcy mają upodobanie do białych samochodów, na widok bogatych i olbrzymich meczetów u ojca Rydzyka wystąpiłyby palpitacje serca, jednym słowem – mają rozmach, ni ma co. Węzły drogowe, mosty, tunel pod Bosforem – jedno wielkie wow, wow, wow.

Wieczorem dojeżdżamy do Stambułu, by dostać się do hotelu tkwimy w korkach, dzięki którym mamy szansę zaobserwować i zadziwić się tym miastem jeszcze nawet nie wysiadając z samochodu. Stambuł zamieszkuje ponad 15 milionów ludzi i to po prostu widać. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam w tak wielkim mieście. Big city life na pełnej petardzie.

Dzień 5, 18.10.2019:

Stambuł powala na kolana. Jest esencją smaków, zapachów i niesamowitego kolorytu. Esencją – prawie jak mocna, czarna turecka herbata. Ja jestem jednak zwolennikiem kawy – równie silnej siekiery, podawanej w malutkich filiżaneczkach, obowiązkowo z kieliszkiem wody – dla oczyszczenia swoich kubków smakowych i dla pełnego rozkoszowania się tym niesamowitym smakiem i aromatem. Ach, po takiej kawie to można żyć! Tak samo jak po bakławie, ociekającej cukrem i miodem. Lepszej chyba nie jadłam.

 

Starożytne miasto Bizancjum, przemianowane później na Konstantynopol, na pograniczu dwóch kontynentów i dwóch kultur. Europa kontra Azja, chrześcijaństwo kontra islam. Sny o potędze, miasto rodem z baśni o 1000 i jednej nocy. Pamiętam lekcje historii, kiedy pani opowiadała o największej świątyni o dźwięcznej nazwie Hagia Sofia, którą w 1453 r. po zdobyciu Konstantynopola przez Turków zamieniono na meczet. Świątynię miał przyćmić wybudowany w XVII wieku Błękitny Meczet, ale w środku nie robi jakoś olbrzymiego wrażenia. Grand bazar to znowu miejsce prawdziwie arabskie, jak z wschodniej baśni – mieszanka kultur, zapachów, smaków. Głosy, barwy, aromaty i znowu ten potrzepany muzein, który drze się na pół miasta, a jego wibrujący głos echem odzywa się w kolejnych meczetach!!! Wrażenia niezapomniane.

_DSC3296.JPG
Koloryt Stambułu.

Wieczorem płyniemy promem po Bosforze: to cieśnina geograficznie oddzielająca kontynent europejski od azjatyckiego, na granicy mórz Czarnego i Marmara, będącego częścią Śródziemnego. Geograficznie i tylko teoretycznie, bo bywając na Kaukazie i wchodząc na Elbrus wiem, jak z tą Azją i Europą bywa. Nie wspominając o granicy kulturowej. A tak w ogóle jakie to jest wspaniałe – ucząc się o tym w szkole 15 lat temu w życiu bym nie powiedziała, że kiedyś zobaczę to na własne oczy! I będę się zastanawiać, czy podręczniki mają rację. Pierwszy most łączący Bosfor wybudowano w 1973 roku (dopiero!), ma długość 1000m, a codziennie przepływa pod nim około 160 statków. A’propos jeszcze Bosforu – największym hitem na promenadzie są budki, gdzie można kupić kanapki z wędzoną rybą. Po prostu kawał buły jak do hot-doga z listkiem sałaty, na który kładą rybkę, wyłowioną chwilę temu z morza. Ponoć smaczne, ale nie miałam odwagi spróbować, nie przepadam za takimi nowinkami 😉

Nade wszystko inne jednak – Stambuł to miasto kotów. Pamiętam, jak oglądałam kiedyś o nich film i tak samo nawet bym nie pomyślała, że będzie mi dane sprawdzić prawdziwość tych scen w realu. „Kedi – sekretne życie kotów” – polecam, piękny film. Koty to naprawdę pełnoprawni mieszkańcy tego miasta. Są ich całe setki! Na ławkach, w parkach, na promenadzie, w restauracjach i hotelach; wylegują się, przeciągają w ciepłym słońcu, ludzie je dokarmiają, głaszczą – i dbają. Są czyste, zdrowo tłuściutkie,  widać, że Turcy je lubią. (za co ja też ich już lubię!) Raj dla kociej mamy, takiej, jak ja!

A, ciekawostka. W 1855 właśnie w Stambule swój żywot skończył nasz narodowy wieszcz, Adaś Mickiewicz.

Dzień 6, 19.10.2019:

Z samego rana, poniekąd chcąc ominąć dzikie korki, wyjeżdżamy ze Stambułu i kierujemy się z stronę granicy z Bułgarią. Gdy z daleka widać już powiewającą flagę Unii Europejskiej, zaczynam mieć wrażenie, jakbym była już NIEMALŻE w domu. Zanim jednak opuścimy Turcję, na granicy każą nam wypakować wszystkie graty z auta, poczekać, a samochód ma jechać na prześwietlenie. Ech, gdyby to było takie proste: „wypakować bagaże”: jest ich cała kupa na nasze trzy osoby, z czego Maciek jest chociaż jakoś zorganizowany, a my z Anią mamy po trzy plecaki i pięć reklamówek, z których wszystko się wysypuje 😀 ludzie patrzą na nas jak na jakiś dziwaków: co to, w Turcji na 4 dni, a tyle rzeczy, skąd??? Nie było wypisane na naszych twarzach, że wracamy do Europy po ponad pół roku i jeszcze wielkim shoppingu w Stambule, prawie jak uchodźcy, córki marnotrawne ;). Auto pomyślnie przechodzi rentgen i ruszamy! Zanim przekroczymy granicę bułgarską, jeszcze jedna szybka formalność: dezynfekcja samochodu. Jest to groteskowo zabawne: płacisz 3 euro za jeden psik ze spryskiwacza w szyby. Kolejne zabawne zjawisko czekało po drugiej stronie Bułgarii, na granicy z Rumunią: opłata 6 euro za przejechanie mostu. W skrócie przez Bułgarię mkniemy jak rumak na stepie z jedynym przystankiem na przysmak lokalnej kuchni, sałatkę szopską. Na wieczór jesteśmy już w Bukareszcie, stolicy Rumunii. Aa, na widok Lidla mam łzy wzruszenia w oczach. Głupie, ale prawdziwe!

Dzień 7, 20.10.2019:

Po Stambule już nic mnie bardziej podczas tej podróży nie zaskoczy, a na pewno tym miejscem nie będzie Bukareszt, stolica Rumunii, przypominająca prowincjonalne polskie miasteczko pokroju Łodzi czy Kielc. Nie mam żadnych oczekiwań, a tak właściwie to nawet mi się nie chce. Mogę określić to miasto trzema słowami: secesja, dekadentyzm i marazm. A mimo to jest w pewnym stopniu ciekawe. Kluby nocne ze striptizem na każdej uliczce, masa antykwariatów, po prostu brakuje tu klimatu i na co zawsze zwracam uwagę – kolorytu. Już nawet nie mam weny na chodzenie po mieście: coraz bliżej domu, niemalże na przedmieściach Polski to już się tylko o jednym myśli: byle szybciej, byle już dojechać!  W każdym razie Bukareszt ma zauważalny w sobie olbrzymi potencjał:  jak obudzi się po komunistycznym śnie dyktatury Ceausescu’a, trwającym definitywnie za długo, za kilka-kilkanaście lat może stać się piękną perełką na mapie Europy Środkowo-Wschodniej!

Dzień 8, 21.10.2019:

Jedziemy przez Rumunię. Swojsko, przyjaźnie, mimo, że wszystkie widoki podziwiamy zza szyby samochodu. Zbaczamy z autostrady, by przejechać rozsławioną Trasą Transfogarską. Liczy 151 km długości i po Transalpinie jest drugą pod względem wysokości drogą kołową Rumunii, osiąga wysokość 2042 m n.p.m.. Widoki piękne, późna jesień, ale składane serpentyny nie robią na mnie tak przerażającego wrażenia jak na innych, opowiadających o nich. Stwierdzam w duchu, że po Gruzji to jestem zobojętniona na zawijasy, prędkość na drodze i kilka innych rzeczy. 😉 w każdym razie Rumunia robi na nas bardzo pozytywne wrażenie – będzie trzeba kiedyś poświęcić więcej czasu na eksplorację jej górzystych terenów – w końcu to piękne pasmo Karpat! Postanawiamy tego dnia cisnąć do bólu, Węgry przejeżdżamy już po ciemku i przed północą meldujemy się w robotniczym hostelu w Koszycach na Słowacji. Wiem, że od domu dzielą mnie niecałe 4 godziny. Zasypiam z myślą, że to ostatnia tułacza noc – kolejną owinę się już swoją pierzynką.

Dzień 9, 22.10.2019:

Zrywam się skoro świt. I myślę tylko o tym, by już być w domu. Granicę Polski razem z Anią przebiegamy – i obie mamy łzy wzruszenia w oczach. Jaka ta Polska jest piękna… Gdy widzę znak rzeki Skawa, ze śmiechem stwierdzam, że teraz to już nic by mnie nie powstrzymało, bo mogłabym sobie skleić tratwę i wraz z nurtem rzeki spłynąć do Witanowic, mimo, że nie cierpię wody. Albo zaszłabym na piechotę! Zesraj się, a nie daj się! Całe szczęście Maciek odstawia mnie jednak samochodem, w sam raz na obiad. I jem tą pomidorówkę, a w duszy beczeć mi się chce ze szczęścia.

Wiecie co? Wszędzie dobrze, naprawdę niewiele do szczęścia potrzeba. Ale w domu najlepiej. Pod każdym możliwym względem.  Każ-dym. Przeżyłam tak jakby dwie wiosny, teraz wróciłam na drugą jesień – tylko lato jakoś mnie ciągle omija, bo znowu zima przed nami!

Długi powrót do domu tak naprawdę uświadomił mi, jak wiele mnie od niego dzieliło. Wiele kilometrów i wiele różnic: czasowych, kulturowych, mentalnych, gospodarczych, wszelakich. Że to fakt, są 3 godziny samolotem, ale kilometrów tak czy siak pozostaje prawie 4000 i to wcale nie jest takie hop-siup. Całe piękno właśnie właśnie w tej drodze i jej odczuwaniu!

Teraz przychodzi pora na nadrabianie zaległości wszelakich: kulinarnych, towarzyskich i każdych innych. Znikam na jakiś czas!:))))

PS. I już planuje kolejne dzikie wojaże, a jak!!! 😉