Dzikie wojaże

W krainie wyniosłych wież.

Jesień w pełni. Jest przepięknie, do czasu, aż nie spadnie śnieg, a wraz z nim złote liście z drzew.

Za mną ostatnia grupa w tym sezonie. Jeszcze nie pora podsumowań, carpe diem póki można i te sprawy… Ostatnie 10 dni września upłynęło w miłej atmosferze i dobrym towarzystwie, pogoda dopisała, widoki jeszcze bardziej, czegoż chcieć więcej! Miałam swoje babie lato, poranne mgły, pajęczynki i złote kolory. Na osłodę dobiegającego końca sezonu miałam w pigułce wszystko to, co najpiękniejsze: Jutę i wejście na Przełęcz Chaukhi, Meteo, raz jeszcze Chewsuretię (porównanie z lipca) i przepiękną, nieodkrytą jeszcze Tuszetię. Kwintesencja. Chłonęłam wszystkie widoki i wrażenia, by jak najgłębiej wryły się w pamięć i by długimi, zimowymi wieczorami w Polsce móc wspominać te chwile pełne złotego światła, ciepła i radosnej beztroski.

W Shatili wspominałam swoją hiszpańską grupę i mój szok na brak kucharza, który miał tam być, w Tuszeti jeździłam konno (a jednak!!! Kiedyś to w końcu musiało nastąpić! Jestem pewna, że z nartami też tak będzie!) i – jak zawsze – taka praca to czysta przyjemność!

 

Jak już wspomniałam, zupełną nowością był dla mnie jeden z nielicznych nieodkrytych jeszcze dla mnie regionów Gruzji – Tuszetia. Kolejne marzenie podróżnicze – odhaczone!

Tuszetia to magiczna kraina. Zatopiona wśród szerokich zboczy Północnego Kaukazu, ze względu na trudnodostępność jeszcze niezepsuta przez hordy turystów, pełna lokalnych wierzeń i szczypty magii. Cała ludność Tuszeti liczy około 100 osób i skupia się w 40 miejscowościach, formą przypominających ufortyfikowane twierdze. Znaczna część mieszkańców żyje tu tylko latem – wraz z pierwszym śniegiem przenosi się w cieplejsze i bardziej dostępne regiony pobliskiej Kacheti lub Tbilisi. Tuszowie słyną z odwagi, waleczności, a także, jak na prawdziwych górskich dżygitów przystało – miłości do koni. Przepastne doliny są idealnym miejscem na rajdy konne, które również i nasza grupa miała w planach.

_DSC0106.JPG
Tuszetia z końskiego grzbietu.

W ramach ciekawostki:

  • dawniej jeździec na koniu, mijający wioskę, winien zejść z konia i przejść przez nią pieszo,
  • do Tuszeti zabronione jest wwożenie i spożywanie wieprzowiny (Tuszetia to ostatni schrystianizowany teren Gruzji, mieszanka lokalnych wierzeń i religii),
  • lokalny napój to aludi – piwo, smakiem przypominające nieco rosyjski kwas,
  • toasty podzielone są na 3 grupy: za Boga, za zmarłych i za żyjących
  • w 2003 roku otwarto Tuszecki Park Narodowy (spotkać tu możemy wilki, rysie, kozice, a nawet lamparty kaukaskie!), największy w tej części świata
  • do miejsc świętych nie wolno zbliżać się kobietom ( bo są nieczyste 😛 dzieci i staruszki mogą 😉 )

Droga, prowadząca do głównej wioski, Omalo, mierzy 72 km. Z racji tego, że wcześniej była jedynie pasterską ścieżką i przez 30 lat użytkowania nie należy do osiągnięć cywilizacji w formie autostrady, a także licznych serpentynem, jedzie się nią około 5 godzin. Zwana Drogą Śmierci, trafiła na listę 10 najbardziej niebezpiecznych dróg świata. Z kolei Przełęcz Abano to najwyżej położona przejezdna droga na całym Kaukazie. Ja to już jestem tak uodporniona i niewzruszona, ludzie mają mnie za wariatkę, ale na mnie ani jeden zakręt nie zrobił wrażenia i nie podniósł ciśnienia 😉

_DSC0643.JPG
Droga Stu Zakrętów z Przełęczy Abano (2900m n.p.m.)

Przez cały okres trwania wycieczki (jak zawsze) miałam niesamowite szczęście i pogoda dopisała. Jedynym wyjątkiem był dzień podróży do Tuszeti –  mgła choć oko wykol, widoczność sięgająca metra. Świetnie! -nie widać przepaści, w które możemy sie stoczyć przy nieostrożnym ruchu kierownicą. Cale szczęście nasz szofer to oaza spokoju i rodowity Tuszyniec, kursujący tą trasą każdego dnia. Oczywiście ja byłam niepocieszona, tracąc tak wyśmienite widoki z drogi, ale cóż. Nie można mieć wszystkiego. 😉 Wpatrywałam się we mgłę, rozmyślając. Niektórzy w górach lub podobnych warunkach cierpią na anoreksję górską, a ja wprost przeciwnie, mam wzmożony apetyt. Tak to jest, kiedy pada deszcz, a dzieci się nudzą. Dorośli jedzą.

Czas się tu zatrzymał. Gdyby nie droga, wybudowana na przełomie lat 70 i 80, ludzie nadal żyliby tu jak przed wiekami. Dziś do wysokorozwiniętej cywilizacji w prawdzie jeszcze daleko, ale dzięki (lub przez…) turystom powoli życie zaczyna nabierać rozmachu. O ile można to tak nazwać. 😉 Ludzie nigdzie, ale to zupełnie nigdzie się nie spieszą. Jest cicho, spokojnie. Nie wiem dlaczego, ale Omalo bardzo skojarzyło mi się z miasteczkiem Czarnobyl – ten sam rodzaj czasem aż kłującej w uszy ciszy na poły wymarłej miejscowości. Wstaje się tutaj nie z pieniem koguta, a rżeniem konia. Siwek, stojący na wzgórzu radośnie rżał co chwila, nie pozwalając spać. Co ciekawe, wieczorem też go słychać – lokalny krzykacz:)

Stare, tuszeckie miejscowości przypominają wioski-twierdze. Ze względów bezpieczeństwa nie leżą w dolinie, lecz wysoko na stromych zboczach. Głównym elementem każdej wsi, częścią jej zabudowy gospodarczej są wieże, zwane koszkebi, które pełniły nie tylko funkcje mieszkalne, ale przede wszystkim obronne. To dzięki nim możliwy był kontakt między wioskami i szybki oraz skuteczny sposób informowania o dostrzeżeniu wroga (bliskość granicy z Czeczenią i Dagestanem).

_DSC0314AAA.jpg
Koszkebi.

Jak już wspominałam, w Tuszeti miałam okazję zasmakować rajdów konnych. To od dawna było moje marzenie! 😀 Agusia wreszcie się wyszalała! Nie wiem, co było bardziej niesamowite: widoki, oglądane z końskiego grzbietu, wiatr we włosach, czy samo obcowanie z tak mądrym, wspaniałym zwierzęciem. W ogóle to najlepszy był jednak pęd. W szaleństwie tkwi metoda, jak zawsze. Bo Gruzja jest taka, ze na drugiej lekcji jazdy konnej płynnie przechodzisz do galopu. Omija podstawy, przechodząc do poziomu zaawansowanego. Muszę jednak przyznać, że był to dla mnie większy extreme niż Kazbek i Elbrus razem wzięte – bo tam ufasz sobie i swoim nogam, a tu musisz w całości poddać się rytmu konia. Jak się nie zgrasz – spadniesz. Całe szczęście, mój Siwek był przekochany, poczułam z nim pełną nić porozumienia, więc czułam się całkowicie bezpiecznie. W galopie zwłaszcza! 😉 Nieco bałam się o mój aparat, przewieszony przez ramię, ale jakoś przetrwał. Za szaleńczą jazdę sam mnie jednak ukarał, bo jak schodziłam z siodła, to walnęłam sama siebie i teraz chodzę z blizną na nosie. Po dwóch dniach, mimo uczucia jakbym siedziała na beczce, nieco poobijana z siniakami, ale w pełni szczęśliwa – nadal nie miałam dość i gdyby tylko była możliwość kontynuacji – byłabym pierwszą chętną! Niestety grupa musiała wracać do domu, już był na to czas… Dla mnie jednak, co się odwlecze, to nie uciecze, bo do koni na pewno wrócę! 😉

Za niedługo w górach spadnie śnieg i droga do Tuszeti znów stanie się nieprzejezdna – na kolejne 9 miesięcy odetnie ją od świata. Tylko kamienne wieże sprzed wieków, dumne, niewzruszone i nigdy niezdobyte, będą trwały na straży, opierając się wiatrom i za nic mając surową zimę i niepogodę.

 

Dzikie wojaże

Od Chewsureti po Kazbek.

Po całych dwóch tygodniach wróciłam do cywilizacji!! Jestem teraz jak typowy człowiek XXI wieku,  leżę w łóżku z komputerem, podjadam ciasteczka, słucham popsy i piszę. Takie psychiczne odreagowanie 😉

Ostatnie dni spędziłam z grupą 16 Hiszpanów, a tak właściwie – Basków. Dwa dni przed przyjazdem napisali maila, czy ich przewodnik może nie mówi czasem po hiszpańsku, bo ich angielski jest bardzo słaby? Ulżyło mi wtedy, bo okazało się, że jesteśmy na podobnym poziomie, więc wiedziałam, że się dogadamy 😀  Szczerze mówiąc spodziewałam się grupy 16 gorących junaków, a na lotnisku okazało się, że najmłodszy z nich ma 40, a najstarszy 70  lat. Opadła mi kopara, bo przecież w perspektywie mieliśmy trekking z Chewsureti do Juty, czyli jakieś 60 km po górach, a potem jeszcze chcieli wejść na Kazbek! Okazało się jednak, że kondycji mógłby im pozazdrościć niejeden 20-latek! Z takimi to można chodzić! 😉 Przy tym okazali się ciepłymi, uśmiechniętymi i przesympatycznymi ludźmi. Gdy rozmawiali ze sobą po baskijsku, nie rozumiałam ani słowa, ale czasem śmiałam się razem z nimi, jakbym właśnie usłyszała najlepszy kawał świata! Ja mówiłam do jednego po angielsku, on tłumaczył całej reszcie i tak wyglądała nasza komunikacja, a mimo to otrzymałam tyle przejawów sympatii i wdzięczności, że aż byłam w szoku, że tak się da. Cóż, uśmiech i entuzjazm działa jednak cuda i to ponad barierami! 😀 cudowne, naprawdę! Jak tu nie kochać tej pracy w Gruzji, skoro przynosi tyle pozytywnych wrażeń?

_DSC6537.JPG
Turkusowe jeziorko Abudelauri.

Nasz trekking po Chewsureti rozpoczęliśmy w Szatili. Niestety, nie zrobiłam tam ani jednego zdjęcia, bo w ferworze wszelakich przygotowań do trasy kłóciłam się z Gruzinami, wciąż jeszcze myśląc, że sobie ze mnie (znowu) żartują, twierdząc, że nie mamy lokalnego przewodnika, bo sobie nie przyszedł. Okazało się, że to była prawda. Ja zostałam więc polowym kucharzem wyprawy, a Misza, którego rola miała ograniczać się do rozkładania namiotów, na podstawie map z telefonu wyliczał nachylenia terenu i ogarniał trasy na kolejne dni. I daliśmy radę!! Mistrzowie improwizacji 😉 Upał dał nam się ostro we znaki, oczywiście zjarało mnie w kolejnych dziwnych miejscach, o których bym nie pomyślała (pod kolanami?!), ale to już żadna nowość 😛 stwierdziłam, że lepszy jednak upał, niż deszcz. Nieraz pokonywaliśmy spore dystanse, trzeba było trawersować zbocza i balansować na graniach, po za tym przedzieraliśmy się przez chaszcze pełne dzikiej marchwi i olbrzymich barszczów (potem w głowie pika taka lampka: a jak się poparzę? Ponoć jednak kaukaskie barszcze nie są zmutowane i nie parzą) Całe szczęście obyło się jednak bez problemów. 🙂

Z Szatili w Kistani, potem w Gudani, gdzie wprost z namiotu rozpościerał się najpiękniejszy widok, jaki mogłam sobie wymarzyć, dalej do Roszki i nad jeziora Abudelauri, gdzie miejsce biwakowe było równie magiczne, jak poprzedniej nocy, przez przełęcz Chaukhi, aż do Juty. Było pięknie, naprawdę.

_DSC6405.JPG
Wprost z namiotu rozpościerał się najpiękniejszy widok, jaki mogłam sobie wymarzyć.

Potem szliśmy na Meteo, połowa próbowała swych sił na Kazbeku, a ja siedziałam z przewodnikami (jakby inaczej!) , piłam herbatę za herbatą i znowu co chwila robiłam maślane oczka z prośbą o tłumaczenie ich opowieści 😉 trzeba się tego gruzińskiego jednak zacząć porządnie uczyć :P znowu poznałam tyle niesamowitych ludzi, że szok. Mam teraz takie znajomości w środowisku górskim, że nie pozostaje nic innego, jak tylko zdobywać szczyty! 😉 liczę na to, że już niedługo zdobędę swoje pierwsze 5000 😀 z taką częstotliwością przebywania na Meteo i doskonałą aklimatyzacją, to tylko kwestia dobrego okna pogodowego i sru! Hiszpanom niestety nie udało się stanąć na szczycie ze względu na zbyt silny wiatr, ale droga również była dla nich niezapomnianym przeżyciem, a to przecież w górach liczy się najbardziej.

Liczę, że będą Gruzję wspominać miło! Teraz czeka mnie kilka dni w biurze, popadnę w sam środek tajfunu turystów i zdobywców Mkinvartsveri, potem kolejna grupa, kolejne wyzwania i już sierpień na horyzoncie i jeszcze więcej atrakcji…:)

PS. I oczywiście mam zaproszenie do Bilbao! Nawet z propozycjami matrymonialnymi na podstawie zdjęć ich synów 😉