Dzikie wojaże

Swobodne zapiski z dzikich wojaży

Hej! Pozdrowienia z Witanowic! Jestem już w domu! 🙂 Po długich wojażach i powrocie do Polski samochodem z Gruzji, wreszcie jestem w domu, uf.

Mój tegoroczny powrót do domu, całe 3800km rozłożony został na kilka dni. Dzięki temu miałam okazję na spokojny, a przede wszystkim stopniowy powrót do Polski i do rzeczywistości, która mnie otacza. Zdążyłam przemyśleć sobie cały kaukaski, pełen wrażeń i dzikich wojaży sezon, który dobiegł końca, przy okazji pół swojego życia, skończyć genialną książkę Wodołazkina „Awiator” i również ją sobie przeanalizować w głowie, nauczyć się na pamięć kilku piosenek, mniej lub bardziej durnych i takie tam. W skrócie: droga nam się nie dłużyła.

Przechwytywanie w trybie pełnoekranowym 2019-10-20 195050.jpg
Trasa naszej podróży do Polski. 

Z reguły jechaliśmy według zasady: cały dzień jazdy do bólu, a kolejny dzień odpoczynek i zwiedzanie. W ostatnim etapie nieco przyspieszyliśmy i ciachnęliśmy dwa dni jazdy pod rząd, by już szybciej znaleźć się w Polsce, w domu. Im bliżej, tym więcej myśli i ochoty, by po prostu już wrócić. Gdy przekroczyliśmy granicę Turcji i Bułgarii, zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy już  P R A W I E  u siebie, gdy przejechaliśmy tzw Most Przyjaźni, oddzielający Bułgarię od Rumunii odśpiewałyśmy hymn Unii Europejskiej, na widok Lidla prawie się popłakałam, a potem to już po prostu poszło.

Podczas całej podróży prowadziłam swoje swobodne zapiski, dzięki którym udało mi się zachować jaki tako chronologię wydarzeń. I myśli. Czytajcie! :))))

Dzień 1, 14.10.2019:

Tak właściwie nasza długa droga do domu rozpoczęła się dwa dni wcześniej, 12.10, kiedy opuściłyśmy Kazbegi, ale po dłuższym posiedzeniu w Tbilisi, w poniedziałek z rana wyjechaliśmy w stronę Batumi z przystankiem w Kutaisi; w sumie do pokonania 350km. Dalej nie zmieniłam swojego zdania na temat tego prowincjonalnego miasteczka, głównym celem którego jest lotnisko, a atrakcją fontanna z jelonkami na wybrukowanym rondzie w centrum. Nie przemawia do mnie, podobnie jak i z resztą groteskowe Batumi. O tak, groteskowe to dobre słowo. Wybujałe budowle pośrodku kamienistych plaż, kasyna co dwa kroki i syf jak to w Gruzji.  Może to już zmęczenie materiałem, ale strzelam focha na propozycję spędzenia jednego dnia dłużej na wybrzeżu Morza Czarnego, straszę opuszczeniem granicy na pieszo, byle znaleźć się już dalej od Gruzji. Czas na ostatnie zakupy, a dodatkowo chaczapuri po adżarsku dawkowane w ilości jedna sztuka na jeden sezon smakuje wyśmienicie, jak nigdy.

Dzień 2, 15.10.2019:

Popędzam wszystkich; perspektywa spędzenia jeszcze jednego dnia w Gruzji powoduje u mnie wzbudzoną nerwowość, naprawdę chcę już stąd wyjechać. Dodatkowo nie cierpię morza, więc to też mnie przeraża. Umawiamy się z Anią i Maćkiem, że wraz z przekroczeniem granicy w miejscowości Sapi przestajemy komentować nasz sezon, co było w Kazbegi tam i pozostaje, nie wymawiamy nazwy Gruzja, używając skrótu „państwo na G”, ogólnie przyjmujemy zasadę detoksu i dobrze nam to robi. Najlepsze dopiero przed nami i tego się trzymajmy, carpe diem! 🙂 Przez 300km jedziemy wybrzeżem Morza Czarnego, ten widok wcale nie działa na mnie kojąco, czytam, a raczej z pasją zaczytuję się w „Awiatorze” Wodołazkina i jakoś 900 km tego dnia przelatuje.

72960075_736699163471717_5596944541102899200_n
Maciek-kierowca, Ania-DJ i Agusia, królowa tyłów

Turcja zaskakuje od pierwszego wejrzenia. DUR to po ichniemu STOP, a TERESZKIER – dziękuję. Tyle z ich słownika udało mi się opanować. Aa, jeszcze YALA YALA, co znaczy szybciej-szybciej! Meczet znajduje się na niemalże każdej stacji benzynowej, raz, poszukując toalety otwarłyśmy jakieś drzwi i zaczęłyśmy się zastanawiać, dlaczego w kiblu jest rozłożony dywan. Ups, to był meczet. Po drodze, pod wieczór zatrzymaliśmy się w jakiejś knajpie na pierwsze spotkanie z turecką kuchnią: kebab przypominał mięso mielone w kształcie kiełbasy, był smacznie doprawiony i przede wszystkim nie śmierdział tak jak u nas na ulicy, więc spotkanie wypadło na plus, mimo, że nasza komunikacja zniżyła się do poziomu dna: oni do nas po turecku, a ja dostaję pomieszania umysłowego i z tej rozpaczy zaczynam do nich mówić po polsku: „Płow? Nie ma płowu? Nie ma? NIE MA?!” Okazało się, że faktycznie nie było.

Bardzo późnym wieczorem, a właściwie już w nocy wjechaliśmy do Kapadocji, miasteczka Goreme.

Dzień 3, 16.10.2019:

Wczesnym rankiem obudziło mnie nawoływanie muzeina z pobliskiego meczetu do modlitwy. A tak właściwie jego darcie: wibrująco-świdrującym głosem, rozrywającym nocną ciszę. Witamy w muzułmańskim kraju, to taka Kabardino-Bałkaria do kwadratu. Było po 6, podrzemałam jeszcze chwilę, ale dziwne dźwięki jakby gazu nie pozwoliły mi pospać. Wyjrzałam przez okno i przetarłam oczy ze zdumienia: na niebie unosiły się dziesiątki balonów! Witamy w Kapadocji! Siedziałam jak zaczarowana, by nie budzić towarzyszy nie wychodziłam z pokoju, z perspektywy czasu tego żałuję, że nie poszłam na taras – nie mam dobrych zdjęć, ale w każdym razie co widziała panienka z okienka – to jej!

Cały dzień poświęciliśmy na niespieszne plątanie się po Kapadocji: miasteczku Goreme i Uchistar, nad którym króluje twierdza, położona na wzgórzu. Jest to definitywnie niesamowita kraina, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO zarówno pod względem kulturalnym, jak i przyrodniczym . Tufowe stożki zostały w dawnych czasach wykorzystane jako miejsce na klasztory, kościoły i domy, tworząc cały system podziemnych, skalnych miast. Upliscyche z państwa na G wymięka. 😉 Księżycowa kraina, zadziwiające. 

 

 

Dzień 4, 17.10.2019:

Do pokonania ponad 750 km, trzeba jednak przyznać, że tureckie drogi są w świetnym stanie. Kończę czytać „Awiatora” i nawet nie zauważam szybkiego upływu drogi. Zatrzymujemy się na kawę, szukamy sklepu i dochodzimy do wniosku, że w Turcji chyba jest prościej kupić traktor, niż zwykły jogurt. Mniej więcej w połowie obserwujemy przedmieścia Ankary, stosy nowych osiedli z kształtnymi domkami i masę innych budujących się konstrukcji. Tak, Turcja to kraj dobrze rozwinięty. Zupełnie, totalnie wbrew stereotypom!!! Jest dwa razy większa od Polski, zamieszkuje ją 80 milionów mieszkańców i co ciekawe – jest samowystarczalna niemalże pod każdym względem. Turcy mają upodobanie do białych samochodów, na widok bogatych i olbrzymich meczetów u ojca Rydzyka wystąpiłyby palpitacje serca, jednym słowem – mają rozmach, ni ma co. Węzły drogowe, mosty, tunel pod Bosforem – jedno wielkie wow, wow, wow.

Wieczorem dojeżdżamy do Stambułu, by dostać się do hotelu tkwimy w korkach, dzięki którym mamy szansę zaobserwować i zadziwić się tym miastem jeszcze nawet nie wysiadając z samochodu. Stambuł zamieszkuje ponad 15 milionów ludzi i to po prostu widać. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam w tak wielkim mieście. Big city life na pełnej petardzie.

Dzień 5, 18.10.2019:

Stambuł powala na kolana. Jest esencją smaków, zapachów i niesamowitego kolorytu. Esencją – prawie jak mocna, czarna turecka herbata. Ja jestem jednak zwolennikiem kawy – równie silnej siekiery, podawanej w malutkich filiżaneczkach, obowiązkowo z kieliszkiem wody – dla oczyszczenia swoich kubków smakowych i dla pełnego rozkoszowania się tym niesamowitym smakiem i aromatem. Ach, po takiej kawie to można żyć! Tak samo jak po bakławie, ociekającej cukrem i miodem. Lepszej chyba nie jadłam.

 

Starożytne miasto Bizancjum, przemianowane później na Konstantynopol, na pograniczu dwóch kontynentów i dwóch kultur. Europa kontra Azja, chrześcijaństwo kontra islam. Sny o potędze, miasto rodem z baśni o 1000 i jednej nocy. Pamiętam lekcje historii, kiedy pani opowiadała o największej świątyni o dźwięcznej nazwie Hagia Sofia, którą w 1453 r. po zdobyciu Konstantynopola przez Turków zamieniono na meczet. Świątynię miał przyćmić wybudowany w XVII wieku Błękitny Meczet, ale w środku nie robi jakoś olbrzymiego wrażenia. Grand bazar to znowu miejsce prawdziwie arabskie, jak z wschodniej baśni – mieszanka kultur, zapachów, smaków. Głosy, barwy, aromaty i znowu ten potrzepany muzein, który drze się na pół miasta, a jego wibrujący głos echem odzywa się w kolejnych meczetach!!! Wrażenia niezapomniane.

_DSC3296.JPG
Koloryt Stambułu.

Wieczorem płyniemy promem po Bosforze: to cieśnina geograficznie oddzielająca kontynent europejski od azjatyckiego, na granicy mórz Czarnego i Marmara, będącego częścią Śródziemnego. Geograficznie i tylko teoretycznie, bo bywając na Kaukazie i wchodząc na Elbrus wiem, jak z tą Azją i Europą bywa. Nie wspominając o granicy kulturowej. A tak w ogóle jakie to jest wspaniałe – ucząc się o tym w szkole 15 lat temu w życiu bym nie powiedziała, że kiedyś zobaczę to na własne oczy! I będę się zastanawiać, czy podręczniki mają rację. Pierwszy most łączący Bosfor wybudowano w 1973 roku (dopiero!), ma długość 1000m, a codziennie przepływa pod nim około 160 statków. A’propos jeszcze Bosforu – największym hitem na promenadzie są budki, gdzie można kupić kanapki z wędzoną rybą. Po prostu kawał buły jak do hot-doga z listkiem sałaty, na który kładą rybkę, wyłowioną chwilę temu z morza. Ponoć smaczne, ale nie miałam odwagi spróbować, nie przepadam za takimi nowinkami 😉

Nade wszystko inne jednak – Stambuł to miasto kotów. Pamiętam, jak oglądałam kiedyś o nich film i tak samo nawet bym nie pomyślała, że będzie mi dane sprawdzić prawdziwość tych scen w realu. „Kedi – sekretne życie kotów” – polecam, piękny film. Koty to naprawdę pełnoprawni mieszkańcy tego miasta. Są ich całe setki! Na ławkach, w parkach, na promenadzie, w restauracjach i hotelach; wylegują się, przeciągają w ciepłym słońcu, ludzie je dokarmiają, głaszczą – i dbają. Są czyste, zdrowo tłuściutkie,  widać, że Turcy je lubią. (za co ja też ich już lubię!) Raj dla kociej mamy, takiej, jak ja!

A, ciekawostka. W 1855 właśnie w Stambule swój żywot skończył nasz narodowy wieszcz, Adaś Mickiewicz.

Dzień 6, 19.10.2019:

Z samego rana, poniekąd chcąc ominąć dzikie korki, wyjeżdżamy ze Stambułu i kierujemy się z stronę granicy z Bułgarią. Gdy z daleka widać już powiewającą flagę Unii Europejskiej, zaczynam mieć wrażenie, jakbym była już NIEMALŻE w domu. Zanim jednak opuścimy Turcję, na granicy każą nam wypakować wszystkie graty z auta, poczekać, a samochód ma jechać na prześwietlenie. Ech, gdyby to było takie proste: „wypakować bagaże”: jest ich cała kupa na nasze trzy osoby, z czego Maciek jest chociaż jakoś zorganizowany, a my z Anią mamy po trzy plecaki i pięć reklamówek, z których wszystko się wysypuje 😀 ludzie patrzą na nas jak na jakiś dziwaków: co to, w Turcji na 4 dni, a tyle rzeczy, skąd??? Nie było wypisane na naszych twarzach, że wracamy do Europy po ponad pół roku i jeszcze wielkim shoppingu w Stambule, prawie jak uchodźcy, córki marnotrawne ;). Auto pomyślnie przechodzi rentgen i ruszamy! Zanim przekroczymy granicę bułgarską, jeszcze jedna szybka formalność: dezynfekcja samochodu. Jest to groteskowo zabawne: płacisz 3 euro za jeden psik ze spryskiwacza w szyby. Kolejne zabawne zjawisko czekało po drugiej stronie Bułgarii, na granicy z Rumunią: opłata 6 euro za przejechanie mostu. W skrócie przez Bułgarię mkniemy jak rumak na stepie z jedynym przystankiem na przysmak lokalnej kuchni, sałatkę szopską. Na wieczór jesteśmy już w Bukareszcie, stolicy Rumunii. Aa, na widok Lidla mam łzy wzruszenia w oczach. Głupie, ale prawdziwe!

Dzień 7, 20.10.2019:

Po Stambule już nic mnie bardziej podczas tej podróży nie zaskoczy, a na pewno tym miejscem nie będzie Bukareszt, stolica Rumunii, przypominająca prowincjonalne polskie miasteczko pokroju Łodzi czy Kielc. Nie mam żadnych oczekiwań, a tak właściwie to nawet mi się nie chce. Mogę określić to miasto trzema słowami: secesja, dekadentyzm i marazm. A mimo to jest w pewnym stopniu ciekawe. Kluby nocne ze striptizem na każdej uliczce, masa antykwariatów, po prostu brakuje tu klimatu i na co zawsze zwracam uwagę – kolorytu. Już nawet nie mam weny na chodzenie po mieście: coraz bliżej domu, niemalże na przedmieściach Polski to już się tylko o jednym myśli: byle szybciej, byle już dojechać!  W każdym razie Bukareszt ma zauważalny w sobie olbrzymi potencjał:  jak obudzi się po komunistycznym śnie dyktatury Ceausescu’a, trwającym definitywnie za długo, za kilka-kilkanaście lat może stać się piękną perełką na mapie Europy Środkowo-Wschodniej!

Dzień 8, 21.10.2019:

Jedziemy przez Rumunię. Swojsko, przyjaźnie, mimo, że wszystkie widoki podziwiamy zza szyby samochodu. Zbaczamy z autostrady, by przejechać rozsławioną Trasą Transfogarską. Liczy 151 km długości i po Transalpinie jest drugą pod względem wysokości drogą kołową Rumunii, osiąga wysokość 2042 m n.p.m.. Widoki piękne, późna jesień, ale składane serpentyny nie robią na mnie tak przerażającego wrażenia jak na innych, opowiadających o nich. Stwierdzam w duchu, że po Gruzji to jestem zobojętniona na zawijasy, prędkość na drodze i kilka innych rzeczy. 😉 w każdym razie Rumunia robi na nas bardzo pozytywne wrażenie – będzie trzeba kiedyś poświęcić więcej czasu na eksplorację jej górzystych terenów – w końcu to piękne pasmo Karpat! Postanawiamy tego dnia cisnąć do bólu, Węgry przejeżdżamy już po ciemku i przed północą meldujemy się w robotniczym hostelu w Koszycach na Słowacji. Wiem, że od domu dzielą mnie niecałe 4 godziny. Zasypiam z myślą, że to ostatnia tułacza noc – kolejną owinę się już swoją pierzynką.

Dzień 9, 22.10.2019:

Zrywam się skoro świt. I myślę tylko o tym, by już być w domu. Granicę Polski razem z Anią przebiegamy – i obie mamy łzy wzruszenia w oczach. Jaka ta Polska jest piękna… Gdy widzę znak rzeki Skawa, ze śmiechem stwierdzam, że teraz to już nic by mnie nie powstrzymało, bo mogłabym sobie skleić tratwę i wraz z nurtem rzeki spłynąć do Witanowic, mimo, że nie cierpię wody. Albo zaszłabym na piechotę! Zesraj się, a nie daj się! Całe szczęście Maciek odstawia mnie jednak samochodem, w sam raz na obiad. I jem tą pomidorówkę, a w duszy beczeć mi się chce ze szczęścia.

Wiecie co? Wszędzie dobrze, naprawdę niewiele do szczęścia potrzeba. Ale w domu najlepiej. Pod każdym możliwym względem.  Każ-dym. Przeżyłam tak jakby dwie wiosny, teraz wróciłam na drugą jesień – tylko lato jakoś mnie ciągle omija, bo znowu zima przed nami!

Długi powrót do domu tak naprawdę uświadomił mi, jak wiele mnie od niego dzieliło. Wiele kilometrów i wiele różnic: czasowych, kulturowych, mentalnych, gospodarczych, wszelakich. Że to fakt, są 3 godziny samolotem, ale kilometrów tak czy siak pozostaje prawie 4000 i to wcale nie jest takie hop-siup. Całe piękno właśnie właśnie w tej drodze i jej odczuwaniu!

Teraz przychodzi pora na nadrabianie zaległości wszelakich: kulinarnych, towarzyskich i każdych innych. Znikam na jakiś czas!:))))

PS. I już planuje kolejne dzikie wojaże, a jak!!! 😉