Dzikie wojaże

Żeby życie miało smaczek… czyli Kazbek na odmianę!

Sezon w pełni. Nawet nie wiem kiedy ten lipiec zleciał! Grafik na sierpień napięty do granic możliwości, także ani się obejrzę, a już będzie wrzesień. A potem październik i pora wracać do Polski. Kręci się, kręci życie jak szalona karuzela. Wspominałam kiedyś, że to sad-maso, ale kurde no. Lubię to. Jakoś się w tym zwariowanym chaosie odnajduję.

Ostatnio mam wręcz zdumiewającą częstotliwość wypraw, które zakończyły się postawieniem moich stópek na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Co niedziela to szczyt!!

14.07 – Elbrus 5642м

21.07 – Elbrus 5642м

28.07 – Kazbek 5033/5047/5054м

Wysokość Kazbeku nie jest jednoznaczna. Rosjanie twierdzą inaczej (ponoć mierzyli to od poziomu Morza Bałtyckiego, ale ja się nie znam i nie wiem, jak mierzy reszta świata), a ostatnio ekspedycja National Geographic doszła do wniosku, że od ostatniego pomiaru Kazbek jest jednak wyższy. Więc w sumie w końcu nie wiadomo, jak to z tym Kazbekiem jest.

_DSC5749.JPG
Kwitnący Kazbek.

Tak jeszcze a’propos. Tego drugiego wejścia na Elbrus w ogóle się nie spodziewałam, ale z racji dobrej aklimatyzacji po prostu zostałam postawiona przed faktem dokonanym: „jutro jedziesz, szykuj się”. Lubię takie niespodziewane zwroty akcji w swoim szarym życiu 😀

Stwierdziłam, że ostatnio częściej znajduję się na wysokościach (tak co najmniej 3600m n.p.m.), niż w dolinach. Poziom czerwonych krwinek, a przy okazji i adrenaliny, połączonej z endorfinami rośnie! Najśmieszniejsze jest to, że naprawdę czuję się jak górska kozica – doskonale, po prostu w swoim żywiole. I nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne.

Po kilkukrotnym pobycie pod/na Elbrusie, jak wspominałam ostatnio, stęskniłam się za Kazbekiem, za Meteo. Zaspokoiłam swoje tęsknoty. A teraz – jeszcze opalenizna z nosa nie zdążyła zejść, kiedy jutro się pakuję i ruszam raz jeszcze. Tak na deser. Albo na dobicie. Potem znowu stwierdzę, że jednak tęsknię za Elbrusem. Złażąc z góry, tak sobie myślałam: co wolę? Co jest dla mnie lepsze, bliższe sercu? Ciężko jednoznacznie to stwierdzić, ale chyba jednak przymierzam się do Elbrusa. Jestem zwolennikiem teorii pierwszego wrażenia, a panoramy, które tam zobaczyłam, nie mają sobie równych i za każdym razem powodują u mnie miękkość kolan.

_DSC5866-01_new.jpg
Niebo pełne gwiazd na szybko. 15 min przed wyjściem. na atak szczytowy. 

Oczywiście moja życiowa dewiza, że „głupi to ma zawsze szczęście” po raz kolejny się sprawdziła. Kazbek poszedł jak z płatka: pogoda żyleta, siła czołgu i wszystko jakoś dobrze się złożyło. W dodatku 100% mojej grupy stanęło na szczycie – całe 15 osób! To cieszy.:) Czasem sobie nieśmiało myślę, że może prócz tego głupiego, to i ja przynoszę szczęście? 😉 Tym razem miałam aparat przewieszony przez całą drogę. W ogóle szłam dużo bardziej świadomie niż za pierwszym razem, więc po prostu się tym cieszyłam. Chłonęłam widoki, wrażenia, doświadczałam. I jak tu gór nie kochać, skoro góry pokazują się z takiej strony… Można być największym głupim świata, ale dla takich rzeczy – chyba warto.

W dodatku dosłownie 20 minut przed wyjściem na atak szczytowy udało mi się jeszcze ustrzelić Drogę Mleczną. Sierpień miesiącem gwiazd, wyzwanie #MilkyWayChallange w trakcie! Kolejne próby już niedługo.

_DSC6160.JPG
Panoramy z Kazbeku. Macham Elbrusowi:) 

Tak sobie myślę, że czasem mi się nie chce. Przecież z natury jestem leniwa jak kot. Lubię leżeć i czytać książki. Nienawidzę żadnych ćwiczeń, ani treningów i tak właściwie nie robię nic dla swojego „bycia fit”, które ostatnio jest tak w modzie. Na przechwałki ludzi, ile ostatnio przebiegli przewracam oczami, a kawy nie wyobrażam sobie bez wafelka, a najlepiej to pięciu. Zamiast pełnowartościowych żeli energetycznych wciągam mleko skondensowane z tubki z kosmiczną ilością cukru. Jem cukierka za cukierkiem i doprawiam czekoladą, bo jakoś tak mi mało. A mimo to wszystko jakoś daję radę i koniec końców stwierdzam, że jednak od siedzenia w bazie wolę iść do góry. Że jednak mi się chce.  I oby ciągle się chciało. To tylko pierwsze bezsensowne myśli, kiedy wydaje mi się, że jestem zmęczona i po co mi to wszystko.

Po co? Bo Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.” I tak zawsze, w kółko.

Do następnego!

 

Dzikie wojaże

Gruzińskie kompendium.

Zbliża się kolejny sezon dzikich wojaży. Jeśli jeszcze nie macie wybranego kierunku, najwyższa pora, by go znaleźć! 🙂

Wiele osób pisze do mnie: „Wybieram się do Gruzji, poradź, co mogę zobaczyć!” Jasne, z wielką chęcią doradzę, warto jest jednak najpierw poznać kilka czynników, które w 100% będą miały wpływ na zasugerowane przeze mnie miejsca.

I tak, to jest ważne:

termin przylotu do Gruzji

● ilość dni

● towarzystwo

● preferencje: zwiedzanie, kościoły, góry i trekkingi, plaże Batumi, a może wszystkiego po trochu?

Postaram się skupić na każdym czynniku i opowiedzieć Wam, dlaczego to takie istotne.

Na samym początku dodam jeszcze dla uspokojenia: TAK, GRUZJA JEST BEZPIECZNA. Naprawdę – nie mam strachu iść sama nocą przez ciemne zaułki stolicy; w takim Krakowie raczej nie czułabym zbyt komfortowo. Gruzini są dla nas mega przyjaźni, czasem aż za bardzo, każda kobieta to KRASAAAVICA, ale tyle chłopy mają, co sobie powzdychają. 😉

1)      TERMIN PRZYLOTU DO GRUZJI

Mimo, iż Gruzja jest namiastką ziemskiego raju, kawałkiem świata, który Pan Bóg przeznaczył dla siebie, ale w końcu oddał Gruzinom, w większości jest krajem górzystym. Zimą może nas zasypać, droga zostanie zamknięta, a naszą jedyną alternatywą na spędzenie urlopu będzie zamówienie kolejnego grzańca. Na początku kwietnia nie dojedziemy do Doliny Truso ani do Juty, a chcąc zrobić trekking do Sabertse do połowy drogi będziemy brodzić w śniegu po kolana, a zatem potrzebować będziemy rakiet śnieżnych i sporo zaparcia. 😉 Jeszcze w maju/czerwcu na większości przełęczy (często na wysokości ponad 3000m n.p.m.) leży śnieg i przejście chociażby trekkingu z Omalo do Szatili jest dostępne zwyczajowo dopiero od pierwszych dni lipca. Sorry, taki mamy klimat, jak powiedział klasyk. Pytanie „A jaka będzie pogoda w lipcu” również nie zawsze ma odbicie w rzeczywistości. W górach jest tak, że z rana może być piękne słońce, ciepło i przyjemnie, a po południu przyjdzie oberwanie chmury i potężne gradobicie. Podczas całego pobytu w Gruzji nie rozstawałam się ze swoją kurtką przeciwdeszczową. Mogła być zwinięta w plecaku, ale w razie niespodziewanego deszczu nie raz ratowała mi głowę. Może okazać się, że nawet w teoretycznie najbardziej stabilne miesiące, czyli lipiec i sierpień, przyjdzie załamanie pogody i spadnie śnieg, co miało miejsce chociażby w minionym sezonie.:)

_DSC0989
Połowa maja – droga do Sabertse w stronę Kazbeku (3000m).

2)      ILOŚĆ DNI

4 dni na Gruzję to bardzo mało. 7? Również niedużo, ale już cokolwiek. Optymalne są 2 tygodnie – w sam raz na pierwszy raz, by wiele zobaczyć, ale i mieć po co wracać.:) (tak przecież było ze mną). 3 tygodnie to wystarczająco na niemalże wszystko, ale skoro i tak się tu wróci (tak to jest z Gruzją, naprawdę. Nie ma mocnych), to w tym czasie można i nawet do Armenii sobie skoczyć.

3)      TOWARZYSTWO

Co innego jest, gdy jedzie się samemu. Co innego z rodziną z dziećmi. Wiadomo, maluchy mogą marudzić, źle znosić klimat i tak dalej. Grupa znajomych – dobrze, jeśli są sprawdzeni i zaprawieni w bojach. 😀 na wyprawę do Gruzji innych brać niewskazane! Trzeba wiedzieć: czy każdy członek ekipy lubi wyrypę, czy może jednak część preferuje relaks na plaży lub zwiedzanie knajpek… Wiadomo, nie ma tak, by każdemu zawsze i w pełni dogodzić, ale już przed wyjazdem warto porozmawiać o swoich oczekiwaniach, by na miejscu się nie denerwować, a po prostu cieszyć się urlopem i dać się porwać gruzińskiej spontaniczności.:)

4)      PREFERENCJE

Temat rzeka. Ja do Gruzji po raz pierwszy przyleciałam dla widoku gór Kaukazu. Wyjeżdżając tam na cały sezon (teraz będzie kolejny) również mówię: z miłości do gór. Gruzja to jednak nie tylko góry, ale i Morze Czarne, bujne lasy Adżarii, skalne miasta, Kachetia winem płynąca, bogata kultura Kolchidy, półpustynie, a nawet sawanna! Definitywnie każdy znajdzie coś dla siebie.:) I łazęga, i wspinacz, i plażowy leniuch, i sommelier… Można tak wymieniać bez końca.

_DSC4192BBBBBB
Cerkiew Cminda Sameba, czerwiec.

Skupię się na opcji „Górskiej”, z racji tego, że mam z niej najwięcej doświadczenia, którym mogłabym się z Wami podzielić.

Górsko-trekkingowo opcje są dwie (ciężko jest połączyć jedno z drugim, chyba że ma się 20 dni urlopu pod rząd;) ) 7 miesięcy prawie siedziałam w okolicach Kazbegi, ale do Swaneti mam jakiś sentyment – całkiem inne góry, inne chodzenie. ciężko wybrać co lepsze 😉 Zupełnie inną bajką jest jeszcze kilkudniowy trekking z najbardziej popularną opcją Omalo-Szatili lub Omalo-Szatili-Juta.

1) Swanetia 

jakbyście wchodzili na Elbrus, to z jego skłonów zobaczycie caaaaałą bajeczną Swanetię, najpiękniejszy widok pod słońcem!! :))))

Bazą wypadową jest Mestia. 

_DSC1870
Mestia z perspektywy.

lodowiec Chaaladi (1 dzień, gdzieś 4 godzinki cała trasa tam i z powrotem)

jeziorka Koruldi (koło 8 godzin tam i z powrotem) same jeziorka szału nie robią, ale droga do nich – prawie cały czas z widokiem na kaukaski Materhorn, czyli Uszbę, a z drugiej strony na Tetnuldi – jest przepiękna. Co do Uszby to jest taki suchar, że jak ktoś szuka sposobu na samobójstwo, to idzie na Uszbę, bo jest bardzo trudna i trzeba mieć naprawdę duże doświadczenie, by się na nią wspiąć.

Uszguli – są dwie opcje, żeby tam dotrzeć. Raz: dojechać za 20lari deliką w 2 godziny lub zrobić sobie trekking Zabeszi-Adiszi (koło 7h) i na drugi dzień do Uszguli (10h). tak w ogóle to szlak jest podzielony na 4 dni, ale odcinki są krótkie i spokojnie można to zrobić w 2-3 dni. Samo Uszguli jest na końcu świata, śliczna wioska, można tam taaaak odpocząć, że szok:) z Uszguli jest super trekking 20km pod lodowiec Szchary, najwyższej góry Gruzji. Fajny jest nocleg w Uszguli.

_DSC2366
Szchara.

 

-z wioski Mazeri (20min autem z Mestii) pod lodowiec Uszby, po drodze zahaczając o wodospady Becho – tam i z powrotem koło 8-9 godzin.

2) Kazbegi i okolice 

Dolina Truso (trekking 22km po płaskim, idealna na jeden dzień),

Juta i przełęcz Chaukhi – jeżeli się wspinacie, to polecam sam masyw :)))))) ja byłam na najprostszym z 7 wierzchołków, Rcheulishvili, tam wystarcza asekuracja lotna, trochę sypiących piargów, ale nie ma większych technicznych trudności.

_DSC8859
Masyw Chaukhi – Gruzińskie Dolomity.

-można przenocować w namiocie w okolicach przełęczy i na drugi dzień zejść sobie na drugą stronę, stronę Chewsuretii – do pięknych jezior Abudelauri (3 kolorowe jeziora) – tam też jest super nocleg, piękne okolice!!, a stamtąd są 2 godziny do najbliższej wioski – Roszki. Ogółem trasę Juta-Roszka-Juta można spokojnie zrobić w dwa dni.

podejście w stronę Kazbeku do lodowca (od kościółka Cminda Sameba trzeba liczyć ok. 4-5 godzin w jedna stronę, bezproblemowe trekkingowe podejście, prościutkie, a widoki cudowne, po drodze jest nowo wybudowane schronisko Altihut, skąd do lodowca jest jakieś 45 minut. Obok tego schroniska (miejsce nazywa się Saberdze jest również fajne miejsce na namioty, oczywiście na dziko i bezpłatnie, obok jest woda z rury. Jeżeli chcecie zakosztować troszkę więcej extrimu, to możecie dojść sobie do Stacji Meteo na 3650 m, ale to już jest przejście przez lodowiec, więc potrzebne będą raki. Obok Meteo można spać w namiotach (10 lari), lub w środku (40lari). Czasowo od kościółka trzeba liczyć 7-8 godzin w jedną stronę. Oczywiście da się dojść i wrócić w ten sam dzień, ale trzeba raniutko wyruszyć.:)

_DSC6867
Lodowiec Gergeti w drodze do Stacji Meteo.

okolice masywu Kuro – mało znane, niepopularne, bo tam nie ma szlaków, ale osobiście ja tam lubię chodzić, bo są super widoki i na Kazbek i na drugą stronę:)

wioska Arsza – 15 min autem z Kazbegi, dosłownie z 4 km – są skałki. Można iść na wspin, w okolicy także dwa piękne wodospady:)

Oczywiście jeszcze pozostaje trekking przez Tuszetię do Chewsuretii, a potem Juty (Omalo-Shatili-Juta), ale to w najkrótszym wariancie, (czyli z podjeżdżaniem) trzeba liczyć co najmniej 5 dni. Gdybyście chcieli iść cały czas – z 8. Co jeszcze do Tuszeti – trzeba pamiętać, że jedyna droga, którą można z Tbilisi dostać się do Omalo jest „otwarta” (czyt. Przejezdna bez śniegu) zazwyczaj tylko od drugiej połowy czerwca/początku lipca do końca września. Z dojazdem do Szatili jest tylko nieco lepiej, ale tam chociaż cokolwiek robią, bo pod koniec zeszłego sezonu pracowano nad utwardzeniem drogi, chociaż miejscowo, co i tak dużo daje.

_DSC0643
Widok z Przełęczy Abano – najwyżej położonej przejezdnej przełęczy tej części świata. Dalej Tuszetia.

Z serii: „trochę tego, trochę tego – objazdówka na pierwszy raz” jako miejsca konieczne zobaczenia mogę polecić:

  1. Tbilisi – stolica Gruzji, miasto piękne i klimatyczne. Z mniej sztampowych punktów mogę zarekomendować nocną panoramę miasta, którą można podziwiać z Twierdzy Narikala (tak, koniecznie nocną!)
  2. David Gareja – to miejsce z czystym sercem polecam każdemu! Średniowieczny kompleks monastyrów tuż przy granicy z Azerbejdżanem robi niesamowite wrażenie. Kosmicznie pofalowane stepy aż po sam horyzont, dzikie agamy (gatunek dużych jaszczurek) i przestrzeń bez końca nie pozostawią obojętnym! Co jeszcze lepsze – to miejsce o każdej porze roku jest totalnie inne. Byłam tam w maju – kwitnące, zielone łąki. W czerwcu – przekwitanie. Lipiec – żar z nieba. Sierpień – półpustynia. Coś pięknego!!
  3. _DSC1638
    Kosmiczne pejzaże, początek maja.
  4. Sighnaghi – kulturalna stolica regionu Kacheti, kolebki wina. Miasto Miłości (urząd stanu cywilnego pracuje całą dobę!), Gruzińska Toskania, stąd tylko rzut beretem do kachetyjskich winnic, nic, tylko jechać na „winny tur” 😀
  5. Kazbegi i cerkiew Cminda Sameba – tak, chodzi o tą pocztówkową świątynię na wzgórzu, tuż przy początku szlaku na Kazbek. Jeżeli chcielibyście podziwiać widok cerkwi i Kazbeku jednocześnie, koniecznie udajcie się w stronę Monastyru św. Eliasza i masywu Kuro (w przeciwną stronę jak na Kazbek).
  6. Mccheta – pierwsza stolica Gruzji. To tutaj miały początek gruzińska państwowość i religia. W dodatku piękny widok na łączące się rzeki Aragwi i Kury. Stąd już tylko rzut beretem do skalnego miasta Upliscyche, a stamtąd do osławionego osobą Iosifa Dżugaszwilego Gori, gdzie znajduje się muzeum tegoż jegomościa. Polecam, jako ciekawostka historyczna. Można podejść do tego z nutą groteski, ale lepiej niż na głos śmiać się w duchu.

 

Moje „Gruzińskie kompendium” jest może nieco chaotyczne, tysiąc pięćset informacji na raz, dlatego gdybyście mieli jakieś pytania – zapraszam śmiało! Najprościej skontaktować się ze mną na fejsbuku.

Mam nadzieję, że zebrana wiedza przyda się w planowaniu gruzińskich wojaży. Nie pozostaje nic innego, jak życzyć dobrej podróży i do zobaczenia gdzieś na gruzińskim szlaku! 😉

Będzie mi miło, gdy ten artykulik się komuś przyda i udostępnicie go dalej w świat! 🙂 

Dzikie wojaże

Sakartvelos gaumardżos.

Ostatnie kilkanaście godzin w Gruzji. Odliczamy. I jakoś tak, w przededniu powrotu do Polski, przypomina mi się wiersz Gałczyńskiego:

 

Ile razem dróg przebytych?
Ile ścieżek przedeptanych?
Ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?

Ile listów, ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu?
I znów upór, żeby powstać
i znów iść, i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym
wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?
Ile chlebów rozkrajanych?
Pocałunków? Schodów? Książek?

Ile lat nad strof stworzeniem?
Ile krzyku w poematy?
Ile chwil przy Beethovenie?
Przy Corellim? Przy Scarlattim?

Twe oczy jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.

 

Taka kwintesencja. Po 199 dniach w Gruzji zabieram manatki (o matko, już pakując się w domu wiedziałam, że będzie ciężko upchnąć to z powrotem, nienawidzę pakowania!) i wracam do Polski, do Domu. W Kazbegi miałam dom, w Witanowicach czeka na mnie Dom. Rodzina, Vincent i Lisa (moje Koty), Czacza i Bimber (Papugi) i rybki w akwarium, których nie rozróżniam, więc nie mają imion. Zanim przetułam się ze stolycy na południe pewnie minie pół dnia, ale najważniejsze, że JUTRO O TEJ PORZE BĘDĘ JUŻ W DOMU. Wróci stęskniona Agusia po swoich szalonych wojażach.

 

Niewyobrażalne, jak dużo wydarzyło się przez te 199 dni. To nie jak 6,5 miesiąca mojego życia, ale jak z 5 lat. Tyle ludzi, tyle historii, tyle opowieści, tyle atrakcji… Równie dobrze można kontynuować wyliczankę: tyle wina, tyle sałatki z pomidorów i ogórków, tyle chinkali – na żadne z nich nie mogę już patrzeć, bo wychodzą mi bokami! A wrażenia nie. Ich nigdy dość, bo lubię, jak się coś dzieje. Jestem wtedy w swoim żywiole. Odważyłam się i jestem z tego cholernie dumna. Myślę, że odnalazłam tu pracę swoich marzeń. W sumie to nawet nie spodziewałam się, że to będzie AŻ TAK wspaniały czas. Pod każdym względem.

Zrobiłam masę dobrych zdjęć, ciężko wybrać najlepsze – mam jedynie ulubione. 😉 Byłam na Kazbeku, Elbrusie, jednym z wierzchołków Chaukhi (nigdy wcześniej nie będąc nawet na ściance wspinaczkowej), zostałam okrzykniętą przez Gruzinów szaloną-rudą-wariatką-chuliganką-alpinistką i prosta super dziewuszką, zobaczyłam i poznałam lepiej kawał Gruzji: Chewsuretię, Tuszetię, raz jeszcze odwiedziłam Swanetię (o której napiszę więcej, jak już wrócę, nie ogarnę tego tak szybko!)… Tbilisi znam prawie jak Kraków (tak, to dobre porównanie. Wiem, gdzie co jest i w głównych ulicach się nie pogubię 😀 )…

 

Gruzja wciąga. Jest tak pełna paradoksów, że to aż niewyobrażalne, a żyjąc tutaj jeszcze pełniej to sobie uświadomiłam, a zwłaszcza – przekonałam się na własnej skórze. Ania rzuciła słuszną uwagą: „PRZEKLINAM DZIEŃ, W KTÓRYM PIERWSZY RAZ POSTAWIŁAM NOGĘ NA GRUZIŃSKIEJ ZIEMI”. 😀 To jak narkotyk. Wiesz, że to w pewnym stopniu złe, ale dalej tu wracasz i przyjmujesz kolejną dawkę. Półroczną.

Są turyści i są mieszkańcy i jest coś POMIĘDZY – ludzie tacy jak ja. Mieszkający, pracujący i przez to widzący z nieco innej perspektywy. Nigdy nie nazwą mnie mieszkanką, ale daleko mi od turystki. Takie pomiędzy – zawieszenie w czasoprzestrzeni.

 

Mimo to jest wiele rzeczy, których będzie mi brakować.

Ludzie. To naturalne. Nie tylko ludzie gór, szalone świry, ale i zwykli kazbeccy. Wszyscy mówią, że Mochewcy (czyli mieszkańcy regionu Kazbegi) są trudni, zatwardziali i niemili. Owszem, jak to prawdziwi Górale. Zjednać Mochewca to wyzwanie. Ale zaskarbić sobie serce takiego, to znaczy znaleźć przyjaciela, który pomoże Ci o każdej porze dnia i roku i przenigdy nie zostawi na lodzie. Żadna sztuka zjednać sobie mieszkańca Kacheti, który po lampce wina kocha Ciebie i cały świat, będzie tańczył i śpiewał, opowiadając płaczliwe toasty. Nigdy nie zapomnę wzroku przewodników na Meteo, gdy pierwszy raz przyszłam tam w czerwcu, grzecznie się przywitałam, po czym postawiłam na stół flaszkę Soplicy. Wiadome, to tylko detal, który dopełnił całości, ale potem już za każdym razem miałam herbatę i kawę w ilościach hurtowych, podawane niemalże z ucałowaniem rączek 😀

 

Miejsca. Jak wyżej. Góry, przede wszystkim góry i raz jeszcze góry. Wysokie przełęcze, Saberdze, najbardziej zasyfiałe, a jednocześnie tak magiczne Meteo… Wiele tego. Co miejsce, to wspomnienie.

 

Sposób bycia. Życie z zasadą „miej wyjebane, będzie Ci dane”. Czasem się go nienawidzi, ale z czasem zaczyna się zauważać, jak wiele korzyści on przynosi i zupełnie nieświadomie zaczyna się powielać schematy, które jednocześnie doprowadzają do szału i sprawiają, że żyje się jakoś prościej. Bez pośpiechu, z uśmiechem i tym południowym, lajtowym podejściem do wszystkiego. „Przewróciło się? Niech leży!

Kurde! Nawet za tymi posranymi taksówkarzami, co wołali do mnie przez 199 dni TRUSO? JUTA? VODOPADY?! będę tęsknić!

 

Czy to nie jest paradoks – teraz beczeć za Polską, a w Polsce za Gruzją? To jest zboczona miłość, doprawdy. Nie polecam. 😉

No cóż. Pora wracać do Polski. Mój rudy kolor włosów wyblakł od wiatru i słońca, trzeba sprawić, by znowu stał się płomienny. Cholernie stęskniłam się za widokiem Babiej Góry z okna, za kotami i papugami, kubkiem mleka zamiast śniadania, za karpatką, za szarlotką i kruchym ciastem,  nawet za piwem z sokiem i schabowym z kapustą. Byle kiszoną!! Najbardziej jednak stęskniłam się za tymi, co na mnie czekają. I to doceniam, za to dziękuję, bo nie ma łatwo żyć z człowiekiem, którego cały czas gdzieś nosi i nigdzie nie może zagrzać miejsca. Taki mój urok, taki los. Carpe diem!

 

 

Dzikie wojaże

Niebo pełne gwiazd, czyli jak zawsze na pełnym gazie.

18.09.18, wtorek

Środek nocy. Zrywam się i rozchylam namiot, wystawiając głowę, by zobaczyć, czy mgła się rozwiała i widać gwiazdy. Chyba mam zwidy. Pomiędzy namiotami biega lis z wielką, rudą kitą – chyba go wystraszyłam blaskiem czołówki, bo pogubił się, pokręcił w kółko i uciekł, spłoszony.  Nie, to nie zwidy. Niebo pełne gwiazd. Przemagam się więc, wychodzę z ciepłego śpiwora i idę robić zdjęcia. Miałam nosa – to, że całą drogę pada deszcz, a mgła wisi jak w Mordorze nigdy nie oznacza, że nocą się to nie rozwieje. O 2 niebo było usłane gwiazdami – można od nich dostać zawrotu głowy!

Muszę znaleźć kamień, który posłuży mi za statyw. Jedno zdjęcie przetwarza się 30 sekund, więc od oczekiwania w bezruchu trochę marznę. Do namiotu wracam przed 3 i jakoś nie mogę się już zagrzać, chłód przenika do szpiku kości. Zdaję sobie sprawę, że trochę przesadziłam, bo kto normalny zrywa się w środku nocy i spędza godzinę na polu, robiąc zdjęcia gwiazd? Z których wyszły może trzy.

Przewracam się z boku na bok. Mam wrażenie że ktoś łazi obok mojego namiotu. Lisik?? Czy może sfora bezpańskich psów? A może to tylko złudne wrażenie i po prostu zaczyna wiać? Chyba tak, to tylko wiatr. Uspokajam się, zwijam w kokon i w końcu nad ranem zasypiam. Gdy rano się budzę i wystawiam głowę, u wejścia do namiotu stoi czarny jak diabeł, kulawy pies, wesoło merdający ogonem.

Tak w skrócie wyglądała moja wczorajsza noc. Ubzdurałam sobie powtórkę zdjęć nocnych, bo ostatnio nie miałam ze sobą szerokokątnego obiektywu i widząc niebo nad Saberdze strasznie żałowałam. Miała być raz jeszcze Juta, ale tak jakoś przy okazji się złożyło, że zaprowadziłam grupę i tam z nimi spałam. Całą, caluteńką drogę padał deszcz. Myślę sobie: ależ ja jestem szurnięta!! Z własnej, nieprzymuszonej woli iść z dużym plecakiem, moknąć i marznąć potem w namiocie – to nie jest do końca normalne. 😀 Gwiazdy jednak wyszły, więc mam nadzieję, że nie marznęłam nadaremno i  z moich zdjęć też coś wyjdzie.:)

aaagggg.jpg
Niebo pełne gwiazd.

A rano jaki cudowny widok!! Wdrapałam się na górkę i miałam swoje chmury, wiszące nad Kazbegi. Z jednej strony widok na lodowiec, a z drugiej taki spektakl… Warto było poprzedniego dnia zmoknąć. Okazuje się, że w moich szalonych pomysłach jak zwykle jest metoda – podświadomie wiem, że mają one rację bycia i zawsze wychodzi na moje! 🙂

W ostatnie dni byłam też w Dolinie Truso i w Jucie – jako przewodnik dla dwóch Żydów z Izraela, którzy wcale nie wpisywali się w typiczność swojej nacji, więc było bardzo miło i sympatycznie. Już gołym okiem widać, jak wszystko przywdziewa jesienne barwy… Lubię ten czas, pięknie jest. A co do kropelek i pajęczynek – wczoraj w drodze na Saberdze było tak wilgotno, że mi się na warkoczu osadzały! Miałam swoje kropelki! Jeszcze brakowało zamrożonych rzęs 😉

_DSC8859
Konik z Juty.

Jutro przejmuję kolejną grupę, pewnie ostatnią w tym sezonie – będę z nimi aż do końca września, a plany mamy bardzo bogate! Będzie super! 😀 Potem to już tylko październik, sezon dobiegnie końca i ogółem to przeleci jak z bicza trzasnął… Nawet się nie obejrzę, a już w domu będę! A, a’propos – jak tak siedzę w tym namiocie i piszę na kolanie, to tak sobie myślę, jak bardzo napiłabym się teraz z rana kubka gorącego mleka z roztopionym masełkiem…. Och ach!:)

Na sam koniec jeszcze jedna anegdotka z codziennego życia Agencji Górskiej z serii KOCHAM MOICH TURYSTÓW: przychodzi kiedyś pani do biura, przegląda pamiątki, zerka na mapę, a w końcu pokazuje palcem na butle z gazem:

-Szto eta?

-Eta gaz.

-A kamu eta?
-Nu, alpinistam.

Pani zdziwiona, patrzy na mnie jak na wariatkę, po czym z całkowitą powagą pociera nos i pyta:

-A zaczem alpinistam gaz? Sztoby ego niuchać?

Hm. Wciągać gaz, żeby dodał Ci skrzydeł. Można i tak, na pełnym gazie! W Gruzji przecież wszystko można.

No astarożna. 🙂

Dzikie wojaże

Sezon burz.

Ostatnie dni wyglądają następująco: z samego rana piękna pogoda! Zastanawiam się, czy w ogóle brać ze sobą kurtkę. Po południu: oberwanie chmury. Dziękuję opatrzności, że jednak tą kurtkę zabrałam. Dzień w dzień. Morał jest jeden: trzeba wstawać wcześnie rano i cieszyć oczy słońcem : )

Oczy cieszy jeszcze jeden fakt: robi się coraz bardziej zielono. Porośnięte zieloniutką trawą zbocza gór wyglądają naprawdę oszałamiająco i w dodatku są diabelnie fotogeniczne! Najwyższa w końcu pora, by wiosna dotarła i na nasz kazbecki koniec świata :))

Sezon burz.
Sezon burz.

A’propos wczesnego wstawania: mój proces całkowitej aklimatyzacji w Kazbegi prawdopodobnie dobiegł końca, bo budzę się już według normalnego, odwiecznego zegarka: przed 6 rano. Nie ważne, czy kładę się spać o 23, czy o 1, otwieram oczy, a tu 5:48. Już naprawdę czuję się tak, jakbym była w domu, to takie normalne dla mnie  😉

Wspominałam już, jak szybko płynie tutaj czas? Ani się obejrzę, a zaraz już czerwiec będzie. Czuję się jak w jakiejś innej realności, całkowicie poza przestrzenią. Czy to góry, czy to ludzie tak na to wpływa – ciężko powiedzieć. Pewnie wszystkiego po trochu.

_DSC2323.JPG
Coraz bardziej zielono.

W ostatnim tygodniu miałam okazję wyrwać się w góry (oczywiście miałam szczęście – było ładnie, zdążyłam wrócić tuż przed kolejną burzą), a przy okazji zrobić krótki fotoreportaż (ehe, ja i „krótki fotoreportaż” 😛 !!! 500 zdjęć.) dwóm grupom, wychodzącym na Kazbek: skiturowym Słowakom i „zwykłym” Anglikom – czyli wchodzącym na nogach, a nie na nartach. Odprowadzałam ich aż do Saberdze (3000 m, tam, gdzie byłam ostatnio i tam, gdzie będę się umawiać na randki z dżygitami :D), przy okazji robiąc zdjęcia i będąc rudą atrakcją sezonu, skaczącą po górkach jak kozica. Słowacy mieli różne pomysły: chcieli mnie wziąć ze sobą, pakując do plecaka, oferowali zamianę miejsc: ja idę na Kazbek, oni za mnie do pracy, a na koniec gruziński przewodnik zapytał:

Jeździsz na nartach? Nie? Szkoda. Wzięłabyś ich poprowadziła na Kazbek zamiast mnie, mi się spać chce. Po kilku minutach dodał jeszcze: Oni są szaleni, mi by się tak nie chciało.

Cóż. Już to zauważyłam, że ludzie, chcący wejść na Kazbek, do formy „normalności” nie do końca się wpisują. W sumie każdy górski wariat tak chyba ma. Daleko szukać nie trzeba, widzę to po sobie każdego dnia 😀 Na samym początku nie mogłam się wczuć w rolę fotoreportera, ale potem się rozkręciłam i było tylko lepiej! Czekam na kolejną grupę, którą będę mogła odprowadzić 😉 taką pracę to ja lubię, co tu dużo mówić!

_DSC2561f.jpg
Po śladach.

W sumie to ludzie są jednak bardzo dziwnym gatunkiem. Nie przestaną mnie zadziwiać – nigdy-przenigdy! Do mojej KSIĘGI ABSURDÓW ostatnio dołączyło pytanie: „Skoro para kijków trekingowych kosztuje 10 lari, to jak wezmę jeden kijek, to zapłacę 5?” (absolutny hit minionego tygodnia!). Poza tym powinnam być chodzącą encyklopedią i wiedzieć, co na jakiej wysokości się znajduje i jaka jest amplituda przewyższeń między kościółkiem Cminda Sameba i Sabertse, o kilometrach nie wspominając! Myślałam, że zdając maturę z matematyki porzucam ją na wieki wieków, a tu teraz się okazuje, że zmuszona jestem wyliczać jakieś śmieszne amplitudy, jakby sobie sami nie byli w stanie odjąć 3000-2200 😀

Poza tym ludzie i ich idiotyczne pytania mogą czasem obrzydnąć, czasem więc konieczne jest ratowanie się ucieczką – byle dalej i byle wyżej.

Czekam więc na sprzyjające warunki pogodowe, czekam aż zakwitną całe połacie kaukaskich rododendronów, mój ogrodniczy fetysz w dzikości, marzy mi się wtedy wschód słońca gdzieś w okolicach mojej magicznej „trójki” i to poczucie wolności, że nic więcej do osiągnięcia szczęścia w danym momencie nie jest już potrzebne. A! Jeszcze jedna rzecz mi się marzy – jakaś kozica, chociaż jedna, bo strasznie, ale to strasznie brakuje mi saren i wystrzału adrenaliny, gdy naciskam spust migawki… Prócz tych cichych pragnień, wyciągniętych gdzieś z otchłani, to jest absolutnie wspaniale i nie ma na co narzekać! 😉 W kolejnym poście zrobi się już bardziej zielono, mogę Wam to obiecać! 🙂

Dzikie wojaże

Zniżka na majówkę.

To, że w Polsce długi weekend dobiegł końca i znudzone rzesze zmierzają dziś do pracy, przeklinając poniedziałki, wcale nie oznacza, że w Gruzji jest to samo. Dlaczego?

  • W ogóle nie mieliśmy długiego weekendu.
  • Moja częstotliwość pisania uaktywnia się zwyczajowo w poniedziałek, więc wcale nie jestem znużona.
  • Ruszam dziś wieczorem na czterodniową wyprawę, od rana więc rozpiera mnie energia! J

Przez równiutkie trzy tygodnie pogoda w Kazbegi nas rozpieszczała, a Kazbek mamił swym widokiem. Kiedyś jednak musiał przyjść deszcz, którego nadejście Nika skwitował słowami: „No tak, zaczyna się sezon!” – mając na myśli nie tylko „pogodę na niepogodę”, ale i hordy turystów, okupujące nasze Zakopane. 😉 W końcu majskije prazdniki trwają w najlepsze, co najmniej do środy.

Ukrainiec z autobusu, który oblężał naszą budkę z pamiątkami (centrum obserwacyjne, wychodzące na sam ryneczek!) uważnie mi się przypatrywał, z niedowierzaniem kręcąc głową:

– Nie wyglądasz na Gruzinkę, takie zielone oczy….

-Bo ja Polka.

-Polka?! To ludzie z Ukrainy do Was za pracą jadą, a Polki wyjeżdżają do Gruzji?!

No tak, dokładnie, można to tak w skrócie podsumować, a co.

Hasłem przewodnim majskich prazdnikow jest wszechobecne słowo SKIDKA: ZNIŻKA. „Ale jak to nie możecie dać nam zniżki? Przecież jesteśmy na Wschodzie, powinniśmy się targować! To jak będzie z tą zniżką???” I tłumacz tu człowieku, że nic nie możesz na to poradzić, bo wychowana jesteś na systemie kapitalistycznym i takie sztuczki wychodzą poza jego ramy… Nie ma szans na zrozumienie! 😉

Udało nam się zaliczyć gruzińską imprezę urodzinową. Panuje tu taka tradycja, że dzień swoich urodzin trzeba przywitać w miłym gronie przyjaciół – nieważne, czy wypada on w środku tygodnia i rano trzeba wstać do pracy (ale przecież kto przejmowałby się takimi niuansami! Ludzie, to żaden argument!), czy w sobotę. Z resztą – tu i tak każdy powód jest dobrym pretekstem, by spotkac się w dobrym gronie i wyciągnąć butelkę wina (ale taką 20litrów).

Nie wiem, czy już o tym wspominałam, najwyżej się powtórzę: trzeba będzie zagłębić się nam w gruzińską sztukę wznoszenia toastów. „Na zdrowie” lub „za szczęście” nie wchodzą w grę. Toast to prawdziwa forma literacka – i niczym w baśni – potrzebny jest wstęp, rozwinięcie, a, co najważniejsze- puenta!!

Najbardziej fascynujące jest jednak deptanie kapusty. Taak, słuchajcie jak to wygląda: wszyscy siedzą przy stolikach, po północy wino leje się jeszcze większym strumieniem niż dotychczas, muzyka zaczyna grać głośniej, a podchmielonych ludzi po prostu zaczyna nosić: tupią nogami, kiwią głowami, takie tam. Z racji jednak tego, że stół zajmuje ¾ pomieszczenia (krzesła ledwo się mieszczą!) nie ma przestrzeni na potańcowy! Ludzie więc wstają i zaczynają kołysać się do rytmu przy (albo i nad) stole. Nie ma miejsca na tańce i hulanki, ale cóż poradzisz, jak Cię nosi! Toż to deptanie kapusty w czystej postaci! W wersji gruzińskiej rzecz jasna. 😉

„Takich imprez czeka Was jeszcze dużo!” – usłyszałyśmy na odchodne.

_DSC0778.JPG
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg puste szlaki w górach daje! 🙂

Wolny dzień, zwłaszcza w środku tygodnia, jest idealna okazją, by spożytkować nagromadzoną w sobie energię, buzującą jak oranżada i wystrzelić w góry. Kto rano wstaje, ten ma puste szlaki – warto więc wychodzić skoro świt, by uniknąć tłumów (analogicznie jak w naszych tatrach,  żadne to odkrycie!). Cminda Sameba (ten słynny kościółek) jest dla mięczaków, ja z Anią jak z procy wystrzeliłyśmy wyżej i zatrzymał nas dopiero śnieg – na Saberdze (3000m n.p.m). Śmiałyśmy się, że gdy będziemy chciały się umówić na randkę z jakimś lokalnym dżygitem, by go sprawdzić, będziemy mu mówić: „Ok., to czekaj na mnie na Saberdze!” Przetrwają tylko najlepsi 😀 Śnieg okazał się nie do przejścia suchą i lekką (bez sprzętu) stopą, widoki jednak były tak wspaniałe, a Kazbek tak majestatyczny, że nie pozostaje nic innego, jak czekać cierpliwie na lato i wtedy ruszać w drogę, wyżej! 😉 Przy okazji cieszyłam się jak dziecko, bo wracając z Saberdze odkryłam rododendrony, rosnące na zboczach, co dla fanki fotografii i ogrodnictwa jest wprost wymarzonym plenerem! Jeszcze jakiś miesiąc i zacznę spełniać swoje fotograficzne fantazje z rododendronami w roli głównej! 😀 Znowu wykorzystam swój wolny dzień najlepiej, jak się tylko da 🙂

_DSC0898.JPG
Kazbek.

Dochodzi 7:45, najwyższy czas wypić kawę, coś zjeść, a nade wszystko – zacząć się pakować! Prosto z pracy ruszamy w drogę. Będzie fajnie, już nie mogę się doczekać!

Miłego tygodnia dla Was wszystkich, przesyłam kazbeckie pozdrowienia!!