Dzikie wojaże

Ostatni raz!

W krótkiej pieredyszce (nie wiem, jak to się po polsku mówi) pomiędzy odstawieniem jednej grupy, a odebraniem kolejnej, siadam do kompa, zgrywam zdjęcia i piszę to, co się nawarstwiło w mojej rudej łepetynie przez ostatnie trzy tygodnie. W sumie to ostatnie porywy tego sezonu. Wszystko ostatnie: ostatni Elbrus, ostatnia grupa, ostatnie wyjście na Meteo (ale tylko, jak wcześniej go nie zasypie). Oczywiście ostatnie – zaznaczę – w tym sezonie, bo kolejny też się już szykuje (sic!). Za bardzo ta praca wciąga, by tak po prostu (i w dodatku bez życiowych alternatyw) z niej zrezygnować. Sad-maso, niemycie się przez 5 dni, spanie w barakach, jedzenie owsianki z kisielem o 1 w nocy, ogólnie ujęta adrenalina w żyłach i te sprawy. 😉

Także ostatnie, chociaż z perspektywą powrotu, ale mimo wszystko łapie człowieka smuteczek-nostalgia. Tak mi się przypomniało ze studiów: tak, jak Eskimosi mają kilkadziesiąt słów na określenie śniegu, tak samo w języku rosyjskim istnieje kilka określeń smutku. Stopniowanie od nostalgii aż do beznadziejnej rozpaczy. To ja mam tak leciutko. 😉 Chciałoby się napatrzeć tak na zapas, wchłonąć w siebie jak najwięcej obrazów, by długim zimowym wieczorem móc się ogrzać ciepłem tych wspomnień.  (ależ ja plotę.)

Wyżej w górach już zima na całego. Przewodnicy się śmieją (ja mam w sumie to samo), że zbyt wiele ciepła i lata to oni nie widzą. Co najwyżej – zimno i śnieg lub jeszcze więcej śniegu. Trzeba dopiero do Turcji pojechać lub na Cziornoje Morje. Lub Malediwy. Lub gdziekolwiek. A najlepiej to pojechać by mi do Polski. I wio w Tatry, bo po tych wszystkich kaukaskich wojażach, jak bardzo bym ich nie kochała, brakuje mi ich widoku.

_DSC8879A.JPG
Kazbek w jesiennej odsłonie.

Pierwsza połowa września, od czasów powrotu z Elbrusa, upłynęła pod hasłem „biurowy psychiatryk”.  Po ponad 2,5 miesiącach w ciągłych rozjazdach w końcu przyszła pora na objęcie wachty w biurze. Nie było to lekkie. 😀 Jeżeli ktoś chciałby mnie wyprowadzić z równowagi i doprowadzić do białej gorączki, przechodzącej w szewską pasję, to polecam zapytać się mnie, jaka będzie pogoda. Polecam, to znaczy ostrzegam. Nic, ale to nic na świecie mnie tak nie denerwuje, jak pytanie o prognozę pogody. A w ogóle moje podium zdobyła kobita, zapytawsza mnie o godzinie 18:55: „A nie wie pani, czy jutro te chmury też tak nisko będą wisieć?!” Ludzie, litości, jesteśmy w górach. A do Boga mi daleko, bym to wiedziała. Oooh święty Wincenty. Za to podnoszą morale drobne gesty, jak ogromna brzoskwinia od grupy Białorusinów, którym pożyczyłam kawałek sznurka, czy czekolada „tak do kawy”. Także jakoś przetrwałam.

Pomiędzy biurowym młynem miałam dwa dni wolne, cudownym trafem pogoda wtedy dopisała, nawet Kazbek się odsłonił (co w tym sezonie jakoś częste nie było, nie mówiąc o całych dniach z pełną widocznością), udało mi się więc to wykorzystać i skoczyć na zdjęcia w jesiennej odsłonie. Jednego dnia na przełęcz Arsza, a kolejnego łaziłam po stromych zboczach Kuro. Czyli klasyka kazbeckiej klasyki.

A potem znowu, po raz ostatni w tym sezonie, pojechałam na Elbrus. Czekałam na ten wyjazd jak na zbawienie od pytań o prognozę pogody.:))) i tak cudownie było. W nocy spadł pierwszy śnieg – już gdzieś tak od wysokości 2500m było biało. Kontrast ze złotymi lasami był wprost porażający, nie mogłam się napatrzeć. Droga poszła całkiem sprawnie, dlatego miałam jeszcze czas, by skoczyć sobie na szybki spacerek. Poszłam jakąś polną drogą, którą jeszcze nigdy nie szłam, z ciekawości by sprawdzić, gdzie mnie zaprowadzi. Na logikę wychodziło się nią na jakąś skałę typu punktu widokowego, z którego widać Elbrus, ale … nie doszłam, bo trafiłam na stado koziorożców (wszyscy je nazywają w Rosji „kaukaskimi turami”). One się patrzą na mnie jak na kosmitę, niespiesznie przeżuwając resztki trawy, wystające spod śniegu, a ja stoję jak wryta, bojąc się poruszyć, by ich nie przestraszyć. Ooooch, jak ja wtedy zatęskniłam za swoim Tamronkiem, lufą! Choć na dobrą sprawę były tak blisko mnie, w ogóle się nie bały, że nawet zwykły obiektyw dał radę. A nawet jeżeli by nie dał – co widziałam, to moje.:)))  Stado koziorożców, no wyobraźcie to sobie!!!

_DSC9461AA.jpg
Tury kaukaskie

Moja ostatnia grupa była grupą indywidualną, w postaci jednego Holendra, Derka. Wznosiłam się na wyżyny swojego angielskiego, słowa mieszały mi się z rosyjskim, jeszcze kilka takich dni i zapomniałabym polskiego. 😉 Prognozy były średnie, nie brałam więc sprzętu na szczyt, pokornie przyznając do siebie fakt, że mój ostatni szczyt w tym sezonie już był. 😉 ale i tak było fajnie. Kolejnego dnia poszliśmy na aklimatyzację na Skały Pastuchowa (taaak, ostatnie 4800m n.p.m. w tym roku! 😛), świeciło piękne słońce, ale wiał mocny wiatr i było tak dziko zimno, że musiałam przebierać paluszkami i przeklinałam swoją głupotę, czemu tylko jedne rękawiczki ze sobą wzięłam. „Wydawało się ciepło” na Elbrusie nie ma prawa istnienia. Mimo wszystko to był super dzień. I kolejne tysiąc-pięćset-sto-dziewięćset zdjęć Uszby, Siódemki i Shtavleri. Tak do kolekcji. 😉

_DSC9551A.jpg
Uszba po raz n-ty. 

Trzeci dzień również koziczka na dupie nie usiedziała i poszła gdzie? No gdzie? No oczywiście na Czeget! Doszłam do wniosku i zapisałam to w swoich złotych myślach, że Czeget jest takim „Kasprowym Kaukazu” i to z kilku względów.

1) wszystkie drogi tak czy siak prowadzą właśnie tam,

2) jest kolejka, ale po co, jak można się zmęczyć, dryłując na pieszo,

3) w skrócie, uwielbiam.

Tak, wiem, mało odkrywcze, ale serio zawsze mnie tak jakoś ciągnie podświadomie w tamte strony. Znając życie, pierwsze, gdzie skończę, jadąc z Tatry, to oczywiście Kasprowy. 😉

_DSC9763.JPG
Wąwóz Baksański w drodze na Czeget. 

Pogadałam sobie jeszcze z bałkarskim przewodnikiem, przy okazji dowiadując się, że jego dziadek był pierwszym Bałkarcem na szczycie Everestu, a potem temat zszedł na Pik Lenina i słynny bieg na Elbrus („Elbrus Race”), odbywający się raz do roku w sierpniu. Jak się okazało, Dałhat też brał kiedyś w nim udział.

-I jaki miałeś czas?

-Niee, Aga, nie ma się czym chwalić, słaby czas. Rekordziści od dołu, czyli od Azau wbiegają w 3,5 godziny. Za 45 minut pokonują przewyższenie 1000m i są na Stacji Mir.

-No dawaj, a Ty jaki miałeś czas?

-7,5 godziny z Azau na szczyt.

Ok, wariaci,  w ogóle mój mały móżdżek nawet nie może sobie tego wyobrazić, przecież to niemożliwe, no jak – 3,5 godziny na szczycie, przewyższenie 4500m – nierealne! Ale tu obok mnie siedzi człowiek, który wbiegł w „beznadziejne” 7,5 godziny. Realny człowiek! W 7,5 godziny to trudno zajść na szczyt z bazy na 4000m. A on, ot tak, po prostu, wbiegł sobie tak od dołu. Kozica we mnie chowa kopytka. 😉

A koniec końców pogoda się zdupcyła (ale to tak serio) i odetchnęłam w duszy, że dobrze, że tego sprzętu ze sobą jednak nie targałam. To się nazywa intuicja.

No i trzeba było wracać do Gruzji. Z przystankiem na zakupy we Władykaukazie, trzeba było zrobić zapasy, by potem przewieźć je do Polski, jakoś staram się nie myśleć, jak ja to wszystko spakuję, będę się martwić za 3 tygodnie. Skoro to samo robiłam, kupując w Moskwie ósmą książkę, stwierdziłam, że trzeci dżem z szyszek, kilka czurczeli, czakczaków i pół litra sgusionki  nic nie zmieni 😀 nic a nic!

No. Także w gotowości na ostatnią grupę, potem jeszcze kilka dni i trzeba będzie zacząć te książki i dżemy upychać. A Mama moja powie: „No Agusiu, po co tyle tego przywoziłaś?!” No taki chomik ze mnie i cóż ja poradzę. Książek sobie nie potrafię odmówić, a smakami po prostu lubię się dzielić.:)))

PS. A ja dopiero zrobiłam zapasy z rosyjskiej strony. 😉 muszę jeszcze dokupić czaczę i wino!

 

 

Dzikie wojaże

Kaukaska socjologia.

Przeleciał znowu czas jak wicher nad Kaukazem, już połowa sierpnia za nami.

Ostatnio (dokładnie 5.08, a to stosunkowo bardzo późno!) dotarło do mnie, jak co roku mniej więcej o tej porze dociera, że IDZIE JESIEŃ. A właściwie to już ją czuć w powietrzu, w kolorze światła, w liściach drzew. A jak szybko się ciemno robi! Aż w szoku byłam, taka wyrwana z czasoprzestrzeni, a tu już jesień na karku.

Pomyśleć, że ani się człowiek nie obejrzał, a tu jeszcze dwa miesiące i będę w domu. Może temu tak leci, że mnie w tym sezonie bardziej nosi – tu Gruzja, tu Rosja i tak w kółko. Mój „licznik wejść” na dziś dzień to remis dla Kazbeku i Elbrusa 3:3. A że sezon jeszcze trwa, za te dwa miesiące myślę, że jeszcze ulegnie zmianie. 😉 /piszę to w przededniu kolejnego planowanego ataku szczytowego na Elbrus/

Tak w ogóle to siedzę w Azau już kilka dni, w międzyczasie oczekiwałam w bazie na powrót dwóch grup, korzystam z cudownej pogody, odwiedziłam nieznany mi dotąd wąwóz Terskolski i wodospad „Męskie Łzy”, który robi dużo większe wrażenie niż „Dziewczęce Warkocze” 😉 , poza tym spontanicznie wlazłam na Czeget, gotując się i sapiąc w dzikim upale, potem jadłam tiramisu w malutkiej knajpce w stylu zakopiańskim, a skończyłam w lesie, obżerając się borówkami. Po drodze usłyszałam, żebym raczej nie uśmiechała się tak szeroko do chłopaków, obsługujących kolejkę, a w hotelu kochana pani Tatiana z recepcji aż klasnęła na mój widok, że nareszcie wróciłam, bo już miała do mnie dzwonić, bo bała się, że polazłam z rana, a jest już ciemno, mnie nadal nie ma i może mnie jakiś Bałkariec ukradł?!

-A to tu kradną dziewczyny? Niemiestną Polkę by nawet ukradli?

-Nawet?! Porwaliby i tyle!

Aha, spoko. Nie uśmiechaj się, dziołcha, bo cię Bałkarcy ukradną. W sumie to poczułam się, jakby mnie Mama skarciła 😉

W ogóle jak ostatni raz wchodziłam na Elbrus, to prowadziłam głębokie rozmowy z przewodnikiem.

-Aga, ile masz lat?

– 26. Jeszcze 26.

20 kroków później, przetrawił i pyta dalej:

-Aga, a masz męża?

-Nie, a co? Pewnie za stara już jestem!

-Niee, właśnie nie, idealnie…

Śmieję się, że to są 3 typowe kaukaskie pytania. Zawsze! 1) Jak masz na imię 2) Ile masz lat 3) A męża masz???????? Uczarowanie z tymi kaukazcami… Dochodzę do wniosku, że cały kaukaski świat jest po jednych pieniądzach, ale i tak Gruzini biją wszystkich na głowę. Może temu, że rosyjski kaukaz Północny jest muzułmański i religia jeszcze jakoś ich trzyma w ryzach… 😉

_DSC6470A.jpg
Wąwóz Terskolski. 

Ostatnio dwa razy, znowu tydzień po tygodniu byłam na Kazbeku. Co ciekawe – każdy raz jest jedyny i niepowtarzalny. W sumie to nawet się cieszyłam, jak wiało i nie było nic widać, bo przynajmniej mam porównanie, jak to jest, gdy pogoda nie jest sprzymierzeńcem. Kontynuując swoje liderskie funkcje, mogłabym stworzyć badanie społeczne pod tytułem: JAK TWOJE SAMOPOCZUCIE? Zadawane gdzieś w okolicach 4500m n.p.m. wzwyż. 😀 Odpowiedzi są przeróżne:

-bywało lepiej

-szału nie ma

-ciężko

-chu*owo

-średnio

-ni ryba ni mięso

-ani dobrze, ani źle

-a jak mam się czuć?

– (ze złośliwym wyzwaniem, wyplutym przez kominiarkę) A ty niby jak się czujesz??!!

A ja? A ja czuję się doskonale! I mimo dzikiej pizgawicy w ten dzień na Kazbeku, ja jak zawsze – im wyżej, tym lepiej! Co mam kłamać, lub ukrywać. Lubię konkrety, prosto z mostu.

W ogóle w ten ostatni raz, kiedy wchodziłam na Kazbek, w Meteo była taka super atmosfera – jak z zeszłorocznych wspomnień, kiedy byłam tam co dwa tygodnie. Cała śmietanka przewodnicka, wzięli gitarę, zrobili koncert, opowiadają coś zawzięcie, śmieją się, ja zmęczona po szczycie, ale siedzę z nimi, nic prawie nie rozumiem, ale śmieję się razem z nimi, bo ich wesołość jest ponad Wieżą Babel. Takie Meteo, taką właśnie Gruzję  to ja kocham.

Niech się kręci!

Dzikie wojaże

Życie na wysokim poziomie.

Krok za krokiem. 

Powinnaś skupić się właśnie na krokach, ale w głowie cała sokowirówka myśli.

Skrzypi wóz, wielki mróz…

Noc…ty maja palavina…!

Ciepło.

Zimno.

Tylko do przodu.

Byle iść.

Bez sensu ten potok myśli!!

Ale znowu:

Gołąbki. Jak ja bym zjadła gołąbki!

(I doprawiła karpatką, aj, karpatka)

I znowu: skrzypi wóz, pada śnieg, pędzą sanie… 

Zauważyłam u siebie tendencję, że wraz ze wzrostem wysokości, kiedy inni czują się gorzej słabną, mi przybywa sił i energii. Najgorzej jest do 4500 😉 potem już i kroki, i myśli – spokojne, pewne. Bo im wyżej, tym lepiej. Niewiele mi do szczęścia potrzeba – ledwie kilka pięciotysięczników. 

_DSC5254
Widok trochę ponad tzw „Siodła”, które to rozdziela Elbrus na dwa wierzchołki: Wschodni (5621 м) i Zachodni (5642 м)

O 8:00 byłam na szczycie Elbrusa. Po raz drugi, nie ostatni!

Z tego wyjścia mogę być dumna. Na pieszo, będąc w marnych 20% ludzi, niekorzystających z ratraka. I jeszcze prognozy pogody były kiepskie – w ogóle się nie sprawdziły – miał pizgać dziki wiatr, a tu raczej lampa była. O godzinie 23:00 ruszyć z wysokości 3700m n.p.m., a 9 godzin później stać na szczycie.  Połowa grupy wykruszyła się po drodze i cały czas słyszałam tylko:

Chłopaki, damy radę, chłopaki…

Ej, a ja to co?! – wrzeszczę przez szczękościsk, a  kominiarka to jeszcze zagłusza.

-Ty? Jesteś ponad podział!

Czyt. Agusiu: ty to jesteś jakaś inna, świr, narwaniec i w ogóle bez sensu!

A przed 12 znowu byliśmy w bazie na 3700m. Kawał drogi, dryłowanie góra, dół… W drodze powrotnej z każdym metrem niżej robiło się coraz gorącej, pozbywałam się tylko co chwila kolejnych warstw, a od tego wszystkiego to aż zgłodniałam jak dziki wilczek (Niestety nie było gołąbków, ale wybór padł na też nietypową jak na mnie potrawę, bo kurczaka w sosie śmietanowym, czyli naprawdę jak dla wilka. Mnie to trzeba porządnie przegonić po górach, bym przedłożyła słodycze na konkrety! Jak mawiał mój Dziadek Edek: muszę się przelecieć, by zacząć jeść 😀)

_DSC5041
Elbrus-Krasaviec z Czegetu.

Ok, Elbrus, a jak do tego doszło?

8.07 przyjechałam z grupą na pełną aklimatyzację. Za ten czas mieliśmy wszystkie cztery pory roku i przewyższenia rzędem ponad 3500m. „Z góry na dół, jak z jedenastego piętra” 😉

Stopniowe zdobywanie wysokości, z każdym kolejnym dniem stopniowa zmiana trudności – to się nazywa przygoda! Był wodospad Dzieviczyje Kosy, przypominający rozpuszczone warkocze dziewczyny, było Obserwatorium, z którego widać czubek Uszby, był mój ulubiony Czeget, z którego widać dwustożkowy Elbrus – wtedy pogoda dopisywała idealnie, za to, gdy kolejnego dnia przemieściliśmy się wyżej, w stronę Garabaszy i naszej bazy, zaczęło pizgać i wyć wiatrem, pluć śniegiem – warunki iście piekielne. Gdy szliśmy na aklimatyzację na Skały Pastuchowa, w pewnych momentach ciężko było ustać na nogach, nie wspominając o założeniu raków. (Wesołe to było.) Dlatego też prognozy na atak szczytowy były raczej średnie, ale całe szczęście, się nie sprawdziły. Jak to prognozy w górach. 😉

_DSC5105
Lodowiec „Siódemka” z Czegetu.

Jeszcze było śmiesznie na granicy rosyjsko-gruzińskiej (tej bardziej formalnej, bo na granicy republik zawsze jest śmiesznie i przypałowo, jak chcą mnie wziąć za żonę, częstować lemoniadą, czy coś w tym stylu)– pierwszy raz mi się zdarzyło, że pogranicznicy prowadzili ze mną luźną pogawędkę.

– Skąd wracasz?

– Z Elbrusa.

– Na szczycie byłaś? Ja bym tam za żadne pieniądze świata nie wszedł, choćby mnie zmuszali! Ej! – woła do kolegi – ona była na Elbrusie, ja bym tam nie poszedł, a ty?

– Ja też nie, tylko wariaci tam chodzą…

– Za żadne pieniądze!

Także uprzeżywali się chłopaki-pogranicznicy.:)

_DSC5287.JPG
Widok ze szczytu zachodniego na wschodni:)

Chciałam się sprawdzić. Siłowo, wydolnościowo, charakterem. Takie trochę sado-maso, bo nikt mnie nie zmuszał, sama się rwałam. Udało się. Byłam po raz kolejny na magicznych 5642m n.p.m. i póki co, na tę chwilę, czuję się tym wejściem bardzo usatysfakcjonowana.:) Małe, rude, piegowate, ale uparte i zawzięte jak cholera.

A teraz… Cóż. Stęskniłam się za Kazbekiem, za Meteo, w tym sezonie jeszcze mnie tam nie było! Pora to zmienić! Aklimatyzacja jest, no to co – sru! Utrzymujmy życie na wysokim poziomie! Prawda? 🙂

PS. Wiecie, co to górski western?

Wędrówka Apacza w poszukiwaniu sracza.

A że gówniane tematy są zawsze numerem jeden, to takie prawdziwe:)))))))))