Dzikie wojaże

Choczalada! Gruzja ’22, odsłona 2 – Swanetia*.

*Pisane pod lekkim wpływem domowego saperavi wprost z bazaru w Kutaisi

Na środę, czyli tak właściwie piąty dzień naszego pobytu w Gruzji zaplanowałyśmy całodzienny przejazd z Tbilisi do Mestii, do Swanetii, gdzie miałyśmy spędzić resztę naszego wypadu. Skutki pandemii – na pewniaka planowałam (nie planując), jak za „starych dobrych czasów” pociągiem nocnym pojechać z Tbilisi do Zugdidi, by z samiutkiego ranka złapać busa do Mestii i bladym przedpołudniem być na miejscu, by najlepiej od razu pocisnąć w góry. Dupa blada. W Gruzji jednym z pandemicznych obostrzeń była godzina policyjna, przez co pociągi nocne zostały zlikwidowane – i dotychczas nie zostały przywrócone (maj jeszcze nie jest turystycznym szczytem sezonu…), co pokrzyżowało moje plany i dlatego chcąc dostać się do stolicy Swanetii, najpiękniejszego moim zdaniem rejonu Gruzji, musiałyśmy przed 7 rano upolować marszrutkę z Tbilisi. Czekało nas 11 upojnych godzin drogi.

Ale zanim o tym opowiem (bo warto…) to dwa słowa o pamięci, która siedzi w zakamarkach mojego rudego mózgu i jak wspominałam już poprzednio, ma się całkiem dobrze. Tak w ogóle to uświadomiłam sobie, jak wiele gruzińskich słów nadal pamiętam! Oczywiście, są to słowa podstawowe, totalny basic, ale ich użycie ma skutek natychmiastowego uśmiechu na twarzy każdego Gruzina, a co za tym idzie – otwarcie każdego gruzińskiego serca. Gdybym tylko nie byłą takim roztrzepanym leniem, to mogłabym się kształcić i uczyć gruzińskiego ot tak, hobbystycznie. Ale po co, przecież nie mam czasu 😆 wystarcza więc to, co się sama nauczyłam i dobra pamięć.

Na dworcu byłyśmy już przed 6:20. Jeszcze nigdy nie jechałam pierwszym możliwym metrem, ale jak to w Gruzji bywa – tam ogólnie jest dużo szans robić coś po raz pierwszy w życiu 😆 okazało się, że marszrutka zapełniła się pół na pół – ośmioro turystów (Polska, Czechy, Szwajcaria i Francja) i tyle samo lokalnego kolorytu Gruzinów. Przez 11 godzin drogi zdążyliśmy się zintegrować – częstowali nas jedzeniem, kupili lody, na kolejnym przystanku po energetyku, a skończyło się na piwku i chaczapuri. Zanim jednak wyruszyliśmy, trzeba było upchać bagaże. A tych było… dużo. Z Tbilisi do Mestii prócz plecaków „turystów” jechały opony (wielkości tych do traktora lub jakiegoś innego kamaza), a także pralka i…

Popatrzcie teraz na zdjęcie i zastanówcie się:

co takiego jest w torbie?

co takiego jest w torbie, położonej na ziemi, nad którą stoi sześciu gruzińskich chłopa? Quiz:

  1. Miliony monet
  2. Wino
  3. Szczeniaczek
  4. Czacza

Ja nie zgadłam. Prawidłowa odpowiedź wygląda tak:

Piesek

No kurde. Trzeba mieć gruziński łeb, żeby wpaść na to, by z Tbilisi wieźć małego pieska w torbie do Mestii. Oczywiście o tym, że piesek chce się wysikać lub napić na postojach, myśleli turyści z Czech, a nie oni. Szczegół. Rozumem czasem nie ogarniesz 😉 albo i zazwyczaj.

Zatrzymałam się na upychaniu bagaży. Wiecie, gdzie jechał mój plecak? Na dachu marszrutki. Ewelina z przerażeniem w oczach spojrzała, jak zostaje przywiązywany linami obok opon, pralki i innych plecaków oraz walizek. A nie spadnie? Nie zmoknie, jakby padało? Ja tak tylko spojrzałam ze stoickim spokojem, westchnęłam i stwierdziłam: Spoko, Gruzja. Wiedzą, co robią. Pomyślałam sobie jedynie o tym, czy dobrze zakręciłam czaczę, którą dzień wcześniej (po uprzedniej degustacji) nabyłam na bazarze na Didube – szkoda by było, smaczna była. Logistyka pakowania trochę tych biednych Gruzinów przerastała, upychali te bagaże chyba z godzinę, kręcili się, wchodzili na dach, schodzili, znowu kręcili jak wrzody w gaciach, ale koniec końców, oczywiście z opóźnieniem (bo jakby inaczej…) koło 8 wyjechaliśmy w drogę do Mestii. Przerwa na siku i jedzenie średnio co 2,5 godziny, także zazwyczaj wyrywało to ze snu albo przemyśleń – w najmniej oczekiwanym punkcie. Mam wrażenie, że czasami Gruzini są jak dzieci. Wstanie który, powie coś kierowcy, ten staje na pierwszym lepszym kraju drogi, tamten gdzieś wybiega i wraca po chwili, po czym sytuacja taka powtarza się notorycznie. Spoko, Gruzja. Wiedzą, co robią 😝

Logistyka upychania bagaży

Jedziemy tak, jedziemy, jeden starszy Gruzin, mówiący jako tako po rosyjsku (normalnie niekwestionowany lider wyprawy!) ogłasza, że właśnie przekroczyliśmy granicę Megrelii i Swanetii. Zarządza postój w knajpie, kupuje każdemu po piwie, ale wcześniej gdzieś dzwoni. Swoim zwyczajem słucham, nic nie kapuję, ale samo brzmienie mnie ciekawi, wyłapuję jednak jedno słowo, na samym początku rozmowy, przez które po prostu popadam w stupor. CHOCZALADA! Blablablala-bla. Choczalada, choczalada – grzebię sobie w pamięci, znam to słowo, pięknie brzmi, choczalada, gdzie ja jestem, co ja robię… Mam, wiem! Eureka! Choczalada to nic innego, jak „dzień dobry” w języku swańskim! Witamy w Swanetii!

Swanetia skradła moje serce już podczas pierwszego wyjazdu do Gruzji, w 2016 roku. Ten wysokogórski region ze względu na liczne zabytkowe cerkwie i wieże obronne (po gruzińsku koszki) oraz wyjątkową kulturę i silnie kultywowaną tradycję swańskich górali z krwi i kości został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Cały czas powtarzałam Ewelinie, że Kazbegi jest ładne, Kazbek robi wrażenie, ale dopiero jak zobaczy Swanetię, to przepadnie. Ostatniego dnia wyjazdu przyznała mi rację. 😉  Nie wiem, co ta kraina ma w sobie takiego, że przyciąga i niesamowicie hipnotyzuje. Może to lasy, ostre szczyty i całe górskie pasma, dzika przestrzeń, zadbane obejścia i porządek – czyli na dobrą sprawę wszystko to, czego jakoś tak brakuje czasem w Kazbegi. Niby ciągle to jedna i ta sama Gruzja, ale taka inna, która ciągle zachwyca, za każdym razem.

Swanetia, ze względu na swoje górskie i trudno dostępne położenie przez lata była odizolowana od Gruzji. Wiele autonomicznych tradycji zachowało się po dziś dzień, czego głównym przykładem może być chociażby język swański – całkowicie odrębny, do niczego niepodobny, w codziennym użyciu.  Wspominałam, że „Dzień dobry” to „choczalada”, a dzięki naszemu gospodarzowi i przyjacielowi – Merabowi, dowiedziałam się jeszcze, że „dobranoc” to dźwięczne „choczalet” 💚 póki co dwa słowa w svanuri mi wystarczą, następnym razem poznam ich więcej 😉

Jakoś ciężko to sobie wyobrazić, że 20-30 lat temu w Swanetii władzę sprawowała mafia, której główną zasadą, jaką się kierowała była zemsta rodowa i porywanie ludzi dla okupu. A może to tylko część mitu, legendy o swańskich góralach? Dziś w Mestii, stolicy regionu, jest porządek, hotele w stylu zakopiańskim, masa przytulnych knajpek, a ludzie są… No właśnie. Są tacy inni – niby górale z krwi i kości, a tacy inni – uśmiechnięci, otwarci, energiczni. Chyba, że po prostu jestem jakaś spaczona po całym sezonie, zbyt wielu ludzi spotkałam i każdy przejaw odbiegający od normy był dla mnie zaskoczeniem, to też możliwe…

Kilka ciekawostek:

  • Dawno temu w każdym swańskim domu stał tron, na którym siadał tylko gospodarz.
  • Swanetia – kraina tysiąca wież. Do dziś przetrwała zaledwie garstka, ale i tak stosunkowo dużo – w końcu to niemalże 1000 lat. Są dwa typy wież – mieszkalne, kilkupiętrowe i obronne strażnice – to zazwyczaj te samotne, których głównym celem było informowanie o nadejściu wroga. Choć tak naprawdę nikt nie wie po co i dlaczego – główną zagadką ich budowli jest chociażby brak okien, z których można by cokolwiek obserwować.  i żyć w nich ciężko, bo ani pieca, ani komina… dlatego swańskie wieże to zagwodzka. W Mestii wież zostało koło 40 – głównie mieszkalno-prestiżowych – przez wieki należały one do bogatych lokalnych klanów.
  • W całej Swanetii znajduje się aż 299 lodowców.
  • Drogę do Mestii wybudowano dopiero w 1935 roku.
  • Swańska tradycja nakazuje  wypić nie mniej niż trzy kieliszki. Oczywiście najlepiej czaczy. Gdy wszystkie kieliszki się stukają, Swanowie z radością wołają: buczki buczki! Cokolwiek to oznacza.
  • Szchara (5193m n.p.m.) to najwyższa góra Gruzji i trzeci co do wielkości szczyt całego Kaukazu. „Shkhara” – to po swańsku szczelina. Po gruzińsku „shkhara” to cyfra 9 – stąd często można usłyszeć, że Szchara ma 9 wierzchołków, co nie jest prawdą, bo jest to masyw. Z jej lodowców bierze początek rzeka Inguri.
  • „Matterhorn Kaukazu”, schronienie bogini łowów Dali, „Wiedźma” to tylko niektóre nazwy dwuwierzchołkowej Uszby,  jednej z najbardziej charakterystycznych i najtrudniejszych gór całego Kaukazu. Na szczycie, wedle miejscowych podań, odbywały się sabaty czarownic. Brzmi zachęcająco.*

*pisałam o tym w tej notce: https://agawielinska.wordpress.com/2018/11/07/swanetia/

Po 11 godzinach wysiadłyśmy w Mestii. Plecak dojechał w całości, nic nie wypadło, ani (co ważniejsze) nie wylał się żaden cenny trunek, kupiony dzień wcześniej na bazarze na Didube. Uf. Dobrze jest mieć znajomości – przekonałam się o tym po raz kolejny. 😉Kilka dni wcześniej napisałam do Meraba, u którego nocowałam już dwa razy, będąc w Mestii z Anią.

Hej, będę w Mestii, masz miejsce, czy szukać czegoś na bookingu?

No jasne, że wpadaj! Pamiętasz, gdzie mieszkam?”

Znowu poczułam się, jak u siebie 😆 Co lepsze – wieczorem wyszliśmy z Merabem „na miasto”, zaglądając po drodze w kilka miejsc (Mebo koniecznie musiał się przywitać). Okazało się, że od ostatniego razu rudą Agę pamiętało pół Mestii, a gdybym pobyła tam jeszcze ze dwa tygodnie, na pewno zapamiętałoby mnie drugie pół 😝 nie mam szans być incognito! Wiosna okazała się być w dużo bardziej zaawansowanym stadium, aniżeli w Kazbegi, mogłam się więc cieszyć soczystą zieloną trawką w dolinach i potęgą śniegu wyżej w górach, wąchałam żółte kwiaty azalii i zachwycałam się na każdym kroku.

Na śniadanie owsianka, kubek kwaśnego mleka i herbata z miodem na tarasie z widokiem na idealną piramidę Tetnuldi – tak to ja mogę się odżywiać! I tak żyć, chociaż w czasie urlopu 😉 Trwa ładowanie baterii….

Tetnuldi z tarasu u Meraba

Swanetia ma niesamowity potencjał trekkingowy, jednak tego roku w Gruzji, podobnie jak w Polsce, wiosna przyszła późno, dlatego wiele miejsc było po prostu nieodstępne końcem maja, kiedy tam byłyśmy. Rzut okiem na ilość śniegu szybko zweryfikował plany. 😉 Nie oznacza jednak, że nie było gdzie chodzić – co to, to absolutnie nie! Kozica Agusia zawsze coś wykmini! (na nieszczęście dla wielbicieli polanek i leżakowania, takich jak chociażby Ewelina…)

Na następny dzień po przyjeździe do Mestii zaplanowałam „lajtowy trekking na rozruszanie” – wyjście na Zuruldi. Tak w ogóle to można wjechać tam kolejką, ale po co!

Cóż, „lajtowy trekking” trochę się wydłużył w czasie i przestrzeni, ale to jest właśnie to, co lisiczki i koziczki lubią najbardziej 😆 Oczywiście, jak to w Gruzji bywa, o czym przekonałam się już niejednokrotnie, okazało się, że COŚ, co na mapie wygląda jak szlak, w rzeczywistości niekoniecznie nim jest. Albo jest po prostu bardzo umowny – na przykład obecnie płynie nim rzeka. Bywa. Całe szczęście robotę robi bezlimitnyj intierniet w teliefonie 😆 (BTW, polecam sieć Magti: sim kartę za 3 lari i internet bez limitu na 7 dni za 7 lari. W górach śmiga koncertowo!)

Gdy wyszłyśmy ponad granicę lasu, ukazała się… Uszba! W sumie to miałam jeden bardzo ważny powód powrotu do Swanetii. Taki bardzo prozaiczny – stęskniłam się za widokiem najpiękniejszej góry na całym Kaukazie, tamtejszego Matterhornu, mojej Wiedźmy Kaukaskiej – Uszby! Przez dwa lata wodziłam za nią oczyma z różnych perspektyw, a już najwięcej ze zboczy Elbrusa – pod różnym kątem, z różnych perspektyw, o różnych porach dnia i światła – bez znudzenia, za każdym razem wpatrywałam się w tą jedną jedyną górę, jak urzeczona i zaczarowana. Po czym minęło kolejne 2,5 roku, gdy jej nie widziałam. Tym razem bardzo też chciałam, żeby i Ewelina mogła zobaczyć Uszbę i jej diabelskie różki. Zdjęcia zdjęciami, ale zobaczyć na żywo… I znowu takie szczęście, jak z Kazbekiem! Przecież mogło padać, Uszba mogła się schować za chmurami, a tu taka żyleta, petarda przez cały czas… Oo, jak dobrze Cię widzieć…

Kolejnego dnia  wybierałyśmy się do Uszguli – najwyżej położonej wioski w Europie. Wieczorem Merab zadzwonił do jednego ze swoich kuzynów (nie wiem jednak jakiego stopnia pokrewieństwa – czy rzeczywistego? Tam przecież wszyscy są Braćmi lub ewentualnie właśnie Kuzynami 😁 ) i zapytał, czy nie jedzie z turystami. Akurat jechał – jego ojciec Wołodia – przemiły gość! Bojcyliśmy całą drogę, a turyści z Izraela i Słowacji tylko się przysłuchiwali. Oczywiście parę razy padło: „Aga, a weź im to przetłumacz”, ale potem odpuścił. Wiele ciekawostek mi opowiedział.

Wiedźma Aga, siedząc rano na tarasie: o, jak bezchmurnie!

5 minut później Tetnuldi zakryła chmura.

Wołodia też na to zwrócił uwagę: „Patrz! Jak Tetnudli ubiera czapkę, to do dwóch dni pójdzie deszcz, to pewne”. Miał rację, ale nam i tak się udało, bo deszcz poszedł już samym wieczorem 😉

Miło było wrócić do Uszguli! (Matko Bosko, gdzie tu było niemiło wrócić…?!) Ściana Szchary, najwyższej góry Gruzji zrobiła na Ewelinie oszałamiające wrażenie, za to sama wioska została przez nią określona jako „późne średniowiecze”. Cóż, zbyt wiele się nie pomyliła. Śniegu jeszcze co nie miara, także trekking aż do samego jęzora lodowca nie był możliwy, z resztą czasu też nie było zbyt wiele. Byłyśmy świadkiem żywej reakcji Słowaków na widok Szchary, którzy jechali z nami w busiku: „Wow! Przecież to prawie takie nasze dwa Gerlaszki!” Jakby nie patrzeć – mieli rację – Szchara ma prawie 5200m 😉

Przed odjazdem obiad w lokalnej knajpie – Ewelina podczas pobytu w Gruzji stałą się fanem sałatki krabowej i jadła by ją na każdym kroku, na zmianę z chinkali, a ja znowu stęskniłam się za smakiem najbardziej sztampowej sałatki całego Kaukazu, czyli „ogórki-pomidory”.

W Swanetii jeszcze raz zwróciłam Ewelinie uwagę na to, by za bardzo nie przyciągała wzroku Swanów, zbitych w kupkę i taktycznie obserwujących otoczenie. „BO CIĘ PORWĄ!” uprzedzałam, na co Ewelina odparowała: „Tak, a Ty z pijanymi gadkę ciągniesz!” Merab potem się śmiał, że traktuję ją jak mamuśka i tym samym pozbawiłam jej najlepszej atrakcji Gruzji, czyli „dawaj paguljajem” („chodź, zabawimy się”) 😜 Pojedzie sama, bez starszej siostry, to będzie doświadczać, ile dusza zapragnie 😅 Uświadomiłam sobie jednak, jak łatwo podbić serca Swanów. Gadam po rosyjsku, ale każdą rozmowę zaczynam od uśmiechu i dźwięcznego „choczalada!”. Odpowiedzią jest gwar i ich uśmiech od ucha do ucha. Potem można kontynuować z konkretami. 😉 Ale ja to ja.

Ewelina miała jednak tego przedsmak, jak na trasie pod Szcharę mijał nas na koniu młodziutki Swan. Mijając nas, taktycznie zwolnił, a potem zatrzymał się i obrócił. Choczalada-choczalada, widać, że po angielsku ni-chu-hu, po rosyjsku trzy słowa na krzyż, ale wpatrzony jak w obrazek, jak ciele na malowane wrota i jeszcze chwila, a chętnie zaproponowałby jakiś „horse riding” czy coś w tym stylu. O matko, jak pięknie było być obserwatorem i przyglądać się temu z boku!

Konie pod Szcharą

Na następny dzień, czyli na trzeci pobytu w Swanetii, wybrałyśmy się z Merabem na Jeziora Koruldi. Troszkę było mi żal, że są przykryte jeszcze dość grubą śniegową pierzynką, ale w każdym razie szlak tam jest bardzo przyjemny, a widoki zacne. Z resztą – z widokiem na Uszbę przed sobą wszystko wygląda zacnie, a nogi same Cię niosą! Dogrzało nam wtedy nieziemsko, więc popołudnie spędziłyśmy leniwie, siedząc na tarasie i popijając kwaśne mleko, a Wołodia miał rację – wieczorem zaczął padać deszcz. 

Za to kolejny poranek znowu był piękny! Tetnuldi zrzuciło czapkę, trochę więc bez planu, a trochę tak przypadkiem znowu poszłyśmy w stronę Zuruldi, gdzie byłyśmy pierwszego dnia i po pewnym czasie odbiłyśmy w stronę Heshkili, skąd odkrywa się przepiękny widok na jeszcze inny fragment gór Kaukazu – masyw Lajli. Łąki pełne drobnych, wiosennych kwiatów w otoczeniu tych zaśnieżonych kolosów robią niesamowite wrażenie! Chłonęłam te widoki, by się napatrzeć. Tak w ogóle to stwierdziłam, że wiosnę roku 2022 przeżywałam trzykrotnie – pierwszy raz u siebie w Witanowicach, potem w Pieninach, gdzie znów byłam na etapie kwitnących jabłoni, a potem raz jeszcze powtórka z rozrywki w Gruzji.

Kwitnąca łąka z widokiem na Lajlę

Zaszłyśmy więc sobie elegancko, ludzi na szczycie jak mrówków, ale wszyscy wjechali tutaj autami. Traf chciał, że spotkałyśmy znajomą twarz – Giorgiego, syna Wołodii, z grupą z Japonii. Oczywiście choczalada-choczalada, ooo, Agnieszka, jak miło i te sprawy i całkowicie poważne pytanie – „Wy tak na serio przyszłyście tu na nogach?” On zdziwiony, ja zdziwiona – no tak, a jak, a dlaczego inaczej… Ja nie rozumiem tych jadących autem, on nie rozumie tych idących na nogach – no nie przeskoczy tej bariery niezrozumienia! 😁 Miałyśmy ciekawą sytuację, bo para Japończyków słyszała, jak rozmawiałam z Gio po rosyjsku i łamanym angielskim pyta: RASZJA, RASZJA? Ja mówię, że nie, Poland, a oni swoje, z takim lekkim oburzeniem – Raszja in Poland? Nie, czyste Poloki, ale ciężko im było przegadać, że to, że mówię po rosyjsku, nic nie oznacza. Btw – nie spotkałam się z żadnym przejawem tego, że Gruzini po agresji Rosji na Ukrainę nie chcieliby rozmawiać ze mną po rosyjsku. Jest to dla nich w dalszym ciągu język, zapewniający w miarę swobodną komunikację z całym gronem turystów, z którymi nie potrafiliby porozumieć się w żadnym innym języku. Nadal uważam i mam na to masę potwierdzeń, że rosyjski w Gruzji (i ogólnie na Kaukazie – czy to w Armenii, czy w Azerbejdżanie, o Elbrusie nie wspominając) – po prostu ratuje dupę. Byłam świadkiem, jak jadąc marszrutką kierowca zakomunikował pół godziny przerwy – biedny chłopak z Niemiec nie rozumiał ni w ząb i dopiero musiałam mu ten prosty komunikat przetłumaczyć, bo totalnie nie wiedział, co się dzieje.

Wszystko co dobre kiedyś się kończy i w poniedziałek z samego rana przyszło nam się zwijać i łapać marszrutkę do Kutaisi, skąd we wtorek miałyśmy samolot. Jeśli ktoś jest zdania, że miasto Kutaisi jest warte odwiedzenia, chętnie wejdę z nim w głęboką polemikę, bowiem po raz kolejny przekonałam się, że prócz fontanny Argonautów w centrum nie ma tam totalnie nic, wartego zobaczenia. Porażka! Nie dość, że dzikie tłumy, to gorąco jak diabli, po przyjemnym górskim chłodku i lekkim wiaterku nie zostało nawet wspomnienie, od razu źle się zaczęłam czuć, z tymi wielkimi plecakami idąc z dworca – no dramat. Potem ostatni shopping (uzupełnienie trunków i innych souvenirów..), w knajpie zamówiłyśmy sobie chaczapuri adżarskie (Kutaisi dość blisko od morza, więc stwierdziłam, że będzie smakować dobrze i tak też było) – potwierdziła się zasada, że jedno adżarskie na rok smakuje wyśmienicie, ale więcej to już przesada 😁 i to chaczapuri w sumie było najlepszą rzeczą tego dnia w Kutaisi. Resztę dnia spędziłam na upychaniu rzeczy w plecaku – grunt to dobra logistyka! I ogólnie wtedy poczułam, że jestem już zmęczona Gruzinami i przypomniałam sobie, dlaczego czasami doprowadzali mnie do nerwicy. To był znak, że trzeba wracać 😆

We wtorek o 12:20 miałyśmy lot, jechałyśmy na lotnisko Georgian Busem (który spóźnił się pół godziny i zdążył przyprawić mnie o palpitacje serca, bo już miałam wizję, że się spóźnimy, a za nic w świecie nie chciałam dać zarobić chciwym i pazernym taksówkarzom ZA JEDYNE 20 EURO) – na wszystko jednak zdążyłyśmy, bo chaos na lotnisku, związany z czterema odlotami w niemalże identycznym czasie definitywnie przerósł obsługę. Taaak, Gruzja w pełnej krasie! Miałam za to niesamowite spotkanie, bo spotkałam znajomego – Janusza z Rescue, uczącego Gruzinów – nie widzieliśmy się od września 2019, po czym okazało się, że lecimy razem jednym samolotem! Świat jest mały, przekonałam się po raz kolejny 😆 Janusz spędził w Gruzji znacznie więcej czasu niż ja (a i ja przecież spędziłam niemało…), więc jego stoicki spokój działał kojąco na moją nerwicę i migającą myśl – nie zdążymy, samolot odleci bez nas. Oczywiście jednak zdążyliśmy, samolot i tak miał godzinę opóźnienia, przed startem jakiś Gruzin zatrzasnął się w kiblu, co jeszcze wstrzymało start, ale w końcu się udało – alleluja! Dobrze było lecieć do Gruzji, ale dobrze i było wrócić do domu – to jest chyba najpiękniejsze w podróżowaniu! DOBRZE WRACAĆ – pod każdym względem! Gdy z okien samolotu zobaczyłam stawy, pomyślałam, że to Dolina Karpia, czasowo to pasowało i pomyślałam – jestem w domu! A jutro do pracy 😆

Podsumowując:

Stwierdziłam, że jak następnym razem będę jechać do Gruzji, to już tylko do Swanetii. Pewien rozdział zamknięty definitywnie, ale jak to mawia Sapkowski – coś się kończy, coś się zaczyna. A w dobre miejsca wracać zawsze dobrze.

W Gruzji, przez 10 dni, codziennie robiłyśmy średnio 14,7 km (22 000 kroków) 🤙

Ewelina przestała bać się psów! Żaden Kaukaz ani Biszkopt jej niestraszny! 😉 oczywiście nacji gruzińskiej, bo z polskiej lubi tylko pinczera Tapsona! 😉

Marszrutka Tbilisi-Kazbegi z dworca Didube, pierwsza o 8 rano, 15 lari

Tbilisi-Mestia start 7:00 z placu przy Dworcu Kolejowym (metro Sadguris Moedani), koszt 50 lari za osobę, w drodze około 10-11 godzin 😉

Marszrutka Mestia-Kutaisi, start 8:00 z centrum, koszt 35 lari za osobę, w drodze około 5-6 godzin.

Drukowanie kart pokładowych na lotnisku nie było potrzebne, swoje w kolejce i tak każdy musi odstać (chaos do potęgi). W maseczkach nikt nie chodził, teraz nie potrzeba już nawet zaświadczeń o szczepieniu.

PS. Gratuluję tym, którzy dobrnęli do końca – chylę nisko czoło, bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam, popijając Wasze zdrówko resztką saperavi z bazaru w Kutaisi!

Znajdź co najmniej dwie Wiedźmy 😉
Dzikie wojaże

«Paszła żara!» na koniec sezonu.

Gdzieś na początku czerwca wspominałam, że jak się karuzela zacznie kręcić, to obudzę się i ją zatrzymam gdzieś we wrześniu. Dzień dobry, wrześniu!

Wróciłam po raz kolejny z Elbrusa, rzuciłam plecak na podłogę i jakoś do mnie dotarło, że chyba pora zrobić porządek w tym burdelu na kółkach, poukładać rzeczy na swoje miejsce (cały sezon miejscem tym była właśnie podłoga, po co chować, jak za dwa dni musze znowu pakować? 😀 ), umyć, wyczyścić, OGARNĄĆ. Nie wiem jeszcze jak, bo ciężko dojść do siebie i do porządku po ponad 2,5 miesiąca w stylu niewiemjaksięnazywam 😉

Od ostatniego razu, kiedy to dwa tygodnie siedziałam w Rosji i zaliczyłam dwie nieudane próby ataku szczytowego, zdążyłam objechać jeszcze Swanetię, po czym znowu wróciłam do Bałkarii i, jak to mówi rosyjska młodzież – PASZŁA ŻARAAA! (*kulminacja jakiejś sytuacji) i w pięknym stylu po raz czwarty stanęłam na szczycie Elbrusa. A po raz siódmy na szczycie pięciotysięcznika 😉 to tak w kalejdoskopowym skrócie, a jak to wyglądało naprawdę…

_DSC8419.JPG
Bajkowy warun na Elbrusie. 

Za pierwszym wyjściem pogoda była tak fatalna, że nawet nie pakowałam ze sobą aparatu – nie pozostawiała złudzeń i nadziei. Było tak do bani, że w sumie to mnie aż bawiło – ciekawe doświadczenie – nie zawsze świeci słońce 😉 Przewodnik, Saszka, skomentował tą próbę ataku szczytowego: „Zdjęcie jakie ci zrobiłem jest jedyną rzeczą, która dziś dobrze wyszła”. Zdjęcie przedstawia ubawioną mysią mordkę w szarej zawierusze 😀 Ten sam przewodnik innym razem powiedział mi kolejną złotą myśl: „A wiesz po co ludzie chodzą na górę? Z braku pieniędzy – to przewodnicy – , lub z braku mózgu – to pozostali”. Szczere i prawdziwe. Ja chyba bardziej mózgu nie mam, że sama się rwę do góry.

Kolejnym razem zawracałam z 5400 i sprowadzałam w dół do ratraka człowieka, który źle się poczuł. Przeklinałam cały świat i rzucałam piorunami nie mniej niż burza, grzmiąca gdzieś w Karaczaju, oczywiście wszystko jakoś w głębi siebie, bo nie powiem – tu nie było nic śmiesznego, ale każdy odwrót w jakiś sposób boli. Miałam za to wspaniały spektakl – wschód słońca, a gdy reszta grupy, która stanęła na szczycie opowiedziała, że u góry nie było ani grama widoczności, poczułam drobną satysfakcję i koniec końców doszłam do wniosku, że to było przeznaczenie, że zawracałam. Niebo mi to wynagrodziło.

_DSC7145AAA.jpg
Kaukaz o wschodzie słońca. 

Wróciłam razem z Anią z Rosji, zupełnie niespodziewanie trafiło nam się pięć dni wolnego, więc, nie myśląc zbyt długo, spakowałyśmy się dość na przypał i bez głębszego planu pierwszą lepszą marszrutką wyjechałyśmy z Kazbegi. 😀 miałyśmy jechać do Pankisi, do Bakuriani, do Raczy , do Lagodekhi – czyli gdziekolwiek, gdzie nas jeszcze nie było, ale koniec końców, skończyłyśmy w miejscu doskonale nam znajomym, w Mestii. To też element przeznaczenia, dobrze, że nie pojechałam w sandałkach, a miałam jeszcze buty trekkingowe! Swanetia dobra na wszystko! To był cudowny czas, ostatnie dni sierpnia, w głowie grupa Kino i piosenka „Konczitsa leto”, tak bardzo prawdziwe w ten złoty czas… Bez żadnej spiny typu „muszę tam wleźć”, „muszę to”, „muszę tamto” – po prostu carpe diem, jest pięknie. Chciałam sobie przemyśleć kilka spraw, poszłam więc rana się trochę zmęczyć nad jeziorka Koruldi, a nawet sporo dalej; w sumie jedyny wniosek do jakiego wtedy doszłam, konwersując sama ze sobą to to, że… cholernie czuć już koniec sezonu. I chcę do Domu, do Polski. A tu jeszcze 1,5 miesiąca jakoś trzeba przeczekać. Byle się coś działo, nadal się kręciło na jakiś oparach, to będzie dobrze. Najwyżej znowu skończę w Swanetii i, popijając piwo, będę wpatrywać się w Uszbę i myśleć o Tatrach. A! Wygłosiłam jeszcze jedną głęboką myśl: „jeżeli chce się iść do przodu, to nie wolno stać w miejscu”. Ale wtedy byłam już po piwie, bo pewnych rzeczy na trzeźwo w Gruzji się nie da.

A’propos! W drodze na jeziora Koruldi odkrywa się jeden z najpiękniejszych widoków na moją ulubioną Wiedźmę wśród gór, Matterhorn Kaukazu, czyli  piękną Uszbę. Oczywiście miałam nosa, wychodząc po 6 – udało mi się napatrzeć, bo potem nadeszły chmury i zakryły cały widok. I tak sobie myślę – a kawałeczek dalej Elbrus, z którego to Uszba prezentuje się równie cudownie i majestatycznie jak ze Swanetii. Byłam „za górami”, a to tak jakby w przestrzeni „pomiędzy”. I wtedy z całą siłą dotarło do mnie, że „szczęście nie znajduje się z a  g ó r a m i – ono j e s t  w  g ó r a c h.

Wróciłam ze Swanetii, dupłam rzeczy na podłogę, a do plecaka spakowałam kupę sprzętu i już kolejnego jechałam do Rosji, na Elbrus. W międzyczasie hobbistycznie poprowadziłam grupę na Czeget (ja mam tak usrane z tym Czegetem, jak z Halą Gąsienicową – tysiąc planów i myśli, a i tak kończę zawsze tam!), a czekając na atak szczytowy nie wierzyłam własnym oczom (padał śnieg, a chłopaki lepili bałwana) i z uporem maniaka sprawdzałam prognozę pogody, która niezmiennie pokazywała lampę kolejnego dnia. Podchodziłam do tego sceptycznie, ale… naprawdę była lampa. Czyściuteńka noc, ale za to koszmarne zimno, myślę, że spokojnie w granicach 30* mrozu, w trzech parach rękawic miałam już wizję odmrożonych, czarnych paluchów, przez głowę zaczęły przelatywać mi myśli: „a na co mi to, zawracam, wschód słońca z 5000m też nie będzie zły, ostatnio wyszło na dobre” itp., itd, całe szczęście jednak zaczęłam powtarzać sobie mantrę „byle do wschodu” i… jakoś to poszło. I wlazło. Maaamusiu złota, to była bajka. Chyba najpiękniejszy warun, jaki mogłam sobie wyobrazić na Elbrusie, w życiu nie widziałam nic tak pięknego!! (Ale tylko do kolejnego razu 😉 )

_DSC8379.JPG
Wschód słońca na Elbrusie. 

Chciałam tym wejściem, po raz czwarty na szczyt Elbrusa, a po raz siódmy na pięciotysięcznik, w pewien sposób uwieńczyć ten cały pełen wrażeń sezon. Nu, paszła żara! I uwieńczyłam w piękny sposób. Piękniej nie mogłam sobie tego wymarzyć. Chociaż, szczerze mówiąc, do końca sezonu tak naprawdę jeszcze trochę zostało, coś jeszcze mogę  wykombinować, kto to wie, jakby się okazja nadarzyła… 😉 Ale póki co, na dziś dzień czuję się mega usatysfakcjonowana! Teraz pora odpocząć, odpowiadając w biurze na pytania turystów, jak dojść do kościółka, lub jakiej pogody należy się spodziewać, będąc w górach Kaukazu. (a w biurze nie siedziałam już ponad bite dwa miesiące!!! :O )

Nu, paszła żara! (kolejne głupie powiedzenie, które tak jakoś mi siadło, że teraz będę go nadużywać). Do następnego!  :))))) 

PS. Sucharek na koniec: wiecie, jak wygląda podryw „na alpinistę”? Mówi się z uśmiechem słodkiej idiotki: „A pokażesz mi, jak się zawiązać na tej linie?”

 

Dzikie wojaże

Gruzińskie kompendium.

Zbliża się kolejny sezon dzikich wojaży. Jeśli jeszcze nie macie wybranego kierunku, najwyższa pora, by go znaleźć! 🙂

Wiele osób pisze do mnie: „Wybieram się do Gruzji, poradź, co mogę zobaczyć!” Jasne, z wielką chęcią doradzę, warto jest jednak najpierw poznać kilka czynników, które w 100% będą miały wpływ na zasugerowane przeze mnie miejsca.

I tak, to jest ważne:

termin przylotu do Gruzji

● ilość dni

● towarzystwo

● preferencje: zwiedzanie, kościoły, góry i trekkingi, plaże Batumi, a może wszystkiego po trochu?

Postaram się skupić na każdym czynniku i opowiedzieć Wam, dlaczego to takie istotne.

Na samym początku dodam jeszcze dla uspokojenia: TAK, GRUZJA JEST BEZPIECZNA. Naprawdę – nie mam strachu iść sama nocą przez ciemne zaułki stolicy; w takim Krakowie raczej nie czułabym zbyt komfortowo. Gruzini są dla nas mega przyjaźni, czasem aż za bardzo, każda kobieta to KRASAAAVICA, ale tyle chłopy mają, co sobie powzdychają. 😉

1)      TERMIN PRZYLOTU DO GRUZJI

Mimo, iż Gruzja jest namiastką ziemskiego raju, kawałkiem świata, który Pan Bóg przeznaczył dla siebie, ale w końcu oddał Gruzinom, w większości jest krajem górzystym. Zimą może nas zasypać, droga zostanie zamknięta, a naszą jedyną alternatywą na spędzenie urlopu będzie zamówienie kolejnego grzańca. Na początku kwietnia nie dojedziemy do Doliny Truso ani do Juty, a chcąc zrobić trekking do Sabertse do połowy drogi będziemy brodzić w śniegu po kolana, a zatem potrzebować będziemy rakiet śnieżnych i sporo zaparcia. 😉 Jeszcze w maju/czerwcu na większości przełęczy (często na wysokości ponad 3000m n.p.m.) leży śnieg i przejście chociażby trekkingu z Omalo do Szatili jest dostępne zwyczajowo dopiero od pierwszych dni lipca. Sorry, taki mamy klimat, jak powiedział klasyk. Pytanie „A jaka będzie pogoda w lipcu” również nie zawsze ma odbicie w rzeczywistości. W górach jest tak, że z rana może być piękne słońce, ciepło i przyjemnie, a po południu przyjdzie oberwanie chmury i potężne gradobicie. Podczas całego pobytu w Gruzji nie rozstawałam się ze swoją kurtką przeciwdeszczową. Mogła być zwinięta w plecaku, ale w razie niespodziewanego deszczu nie raz ratowała mi głowę. Może okazać się, że nawet w teoretycznie najbardziej stabilne miesiące, czyli lipiec i sierpień, przyjdzie załamanie pogody i spadnie śnieg, co miało miejsce chociażby w minionym sezonie.:)

_DSC0989
Połowa maja – droga do Sabertse w stronę Kazbeku (3000m).

2)      ILOŚĆ DNI

4 dni na Gruzję to bardzo mało. 7? Również niedużo, ale już cokolwiek. Optymalne są 2 tygodnie – w sam raz na pierwszy raz, by wiele zobaczyć, ale i mieć po co wracać.:) (tak przecież było ze mną). 3 tygodnie to wystarczająco na niemalże wszystko, ale skoro i tak się tu wróci (tak to jest z Gruzją, naprawdę. Nie ma mocnych), to w tym czasie można i nawet do Armenii sobie skoczyć.

3)      TOWARZYSTWO

Co innego jest, gdy jedzie się samemu. Co innego z rodziną z dziećmi. Wiadomo, maluchy mogą marudzić, źle znosić klimat i tak dalej. Grupa znajomych – dobrze, jeśli są sprawdzeni i zaprawieni w bojach. 😀 na wyprawę do Gruzji innych brać niewskazane! Trzeba wiedzieć: czy każdy członek ekipy lubi wyrypę, czy może jednak część preferuje relaks na plaży lub zwiedzanie knajpek… Wiadomo, nie ma tak, by każdemu zawsze i w pełni dogodzić, ale już przed wyjazdem warto porozmawiać o swoich oczekiwaniach, by na miejscu się nie denerwować, a po prostu cieszyć się urlopem i dać się porwać gruzińskiej spontaniczności.:)

4)      PREFERENCJE

Temat rzeka. Ja do Gruzji po raz pierwszy przyleciałam dla widoku gór Kaukazu. Wyjeżdżając tam na cały sezon (teraz będzie kolejny) również mówię: z miłości do gór. Gruzja to jednak nie tylko góry, ale i Morze Czarne, bujne lasy Adżarii, skalne miasta, Kachetia winem płynąca, bogata kultura Kolchidy, półpustynie, a nawet sawanna! Definitywnie każdy znajdzie coś dla siebie.:) I łazęga, i wspinacz, i plażowy leniuch, i sommelier… Można tak wymieniać bez końca.

_DSC4192BBBBBB
Cerkiew Cminda Sameba, czerwiec.

Skupię się na opcji „Górskiej”, z racji tego, że mam z niej najwięcej doświadczenia, którym mogłabym się z Wami podzielić.

Górsko-trekkingowo opcje są dwie (ciężko jest połączyć jedno z drugim, chyba że ma się 20 dni urlopu pod rząd;) ) 7 miesięcy prawie siedziałam w okolicach Kazbegi, ale do Swaneti mam jakiś sentyment – całkiem inne góry, inne chodzenie. ciężko wybrać co lepsze 😉 Zupełnie inną bajką jest jeszcze kilkudniowy trekking z najbardziej popularną opcją Omalo-Szatili lub Omalo-Szatili-Juta.

1) Swanetia 

jakbyście wchodzili na Elbrus, to z jego skłonów zobaczycie caaaaałą bajeczną Swanetię, najpiękniejszy widok pod słońcem!! :))))

Bazą wypadową jest Mestia. 

_DSC1870
Mestia z perspektywy.

lodowiec Chaaladi (1 dzień, gdzieś 4 godzinki cała trasa tam i z powrotem)

jeziorka Koruldi (koło 8 godzin tam i z powrotem) same jeziorka szału nie robią, ale droga do nich – prawie cały czas z widokiem na kaukaski Materhorn, czyli Uszbę, a z drugiej strony na Tetnuldi – jest przepiękna. Co do Uszby to jest taki suchar, że jak ktoś szuka sposobu na samobójstwo, to idzie na Uszbę, bo jest bardzo trudna i trzeba mieć naprawdę duże doświadczenie, by się na nią wspiąć.

Uszguli – są dwie opcje, żeby tam dotrzeć. Raz: dojechać za 20lari deliką w 2 godziny lub zrobić sobie trekking Zabeszi-Adiszi (koło 7h) i na drugi dzień do Uszguli (10h). tak w ogóle to szlak jest podzielony na 4 dni, ale odcinki są krótkie i spokojnie można to zrobić w 2-3 dni. Samo Uszguli jest na końcu świata, śliczna wioska, można tam taaaak odpocząć, że szok:) z Uszguli jest super trekking 20km pod lodowiec Szchary, najwyższej góry Gruzji. Fajny jest nocleg w Uszguli.

_DSC2366
Szchara.

 

-z wioski Mazeri (20min autem z Mestii) pod lodowiec Uszby, po drodze zahaczając o wodospady Becho – tam i z powrotem koło 8-9 godzin.

2) Kazbegi i okolice 

Dolina Truso (trekking 22km po płaskim, idealna na jeden dzień),

Juta i przełęcz Chaukhi – jeżeli się wspinacie, to polecam sam masyw :)))))) ja byłam na najprostszym z 7 wierzchołków, Rcheulishvili, tam wystarcza asekuracja lotna, trochę sypiących piargów, ale nie ma większych technicznych trudności.

_DSC8859
Masyw Chaukhi – Gruzińskie Dolomity.

-można przenocować w namiocie w okolicach przełęczy i na drugi dzień zejść sobie na drugą stronę, stronę Chewsuretii – do pięknych jezior Abudelauri (3 kolorowe jeziora) – tam też jest super nocleg, piękne okolice!!, a stamtąd są 2 godziny do najbliższej wioski – Roszki. Ogółem trasę Juta-Roszka-Juta można spokojnie zrobić w dwa dni.

podejście w stronę Kazbeku do lodowca (od kościółka Cminda Sameba trzeba liczyć ok. 4-5 godzin w jedna stronę, bezproblemowe trekkingowe podejście, prościutkie, a widoki cudowne, po drodze jest nowo wybudowane schronisko Altihut, skąd do lodowca jest jakieś 45 minut. Obok tego schroniska (miejsce nazywa się Saberdze jest również fajne miejsce na namioty, oczywiście na dziko i bezpłatnie, obok jest woda z rury. Jeżeli chcecie zakosztować troszkę więcej extrimu, to możecie dojść sobie do Stacji Meteo na 3650 m, ale to już jest przejście przez lodowiec, więc potrzebne będą raki. Obok Meteo można spać w namiotach (10 lari), lub w środku (40lari). Czasowo od kościółka trzeba liczyć 7-8 godzin w jedną stronę. Oczywiście da się dojść i wrócić w ten sam dzień, ale trzeba raniutko wyruszyć.:)

_DSC6867
Lodowiec Gergeti w drodze do Stacji Meteo.

okolice masywu Kuro – mało znane, niepopularne, bo tam nie ma szlaków, ale osobiście ja tam lubię chodzić, bo są super widoki i na Kazbek i na drugą stronę:)

wioska Arsza – 15 min autem z Kazbegi, dosłownie z 4 km – są skałki. Można iść na wspin, w okolicy także dwa piękne wodospady:)

Oczywiście jeszcze pozostaje trekking przez Tuszetię do Chewsuretii, a potem Juty (Omalo-Shatili-Juta), ale to w najkrótszym wariancie, (czyli z podjeżdżaniem) trzeba liczyć co najmniej 5 dni. Gdybyście chcieli iść cały czas – z 8. Co jeszcze do Tuszeti – trzeba pamiętać, że jedyna droga, którą można z Tbilisi dostać się do Omalo jest „otwarta” (czyt. Przejezdna bez śniegu) zazwyczaj tylko od drugiej połowy czerwca/początku lipca do końca września. Z dojazdem do Szatili jest tylko nieco lepiej, ale tam chociaż cokolwiek robią, bo pod koniec zeszłego sezonu pracowano nad utwardzeniem drogi, chociaż miejscowo, co i tak dużo daje.

_DSC0643
Widok z Przełęczy Abano – najwyżej położonej przejezdnej przełęczy tej części świata. Dalej Tuszetia.

Z serii: „trochę tego, trochę tego – objazdówka na pierwszy raz” jako miejsca konieczne zobaczenia mogę polecić:

  1. Tbilisi – stolica Gruzji, miasto piękne i klimatyczne. Z mniej sztampowych punktów mogę zarekomendować nocną panoramę miasta, którą można podziwiać z Twierdzy Narikala (tak, koniecznie nocną!)
  2. David Gareja – to miejsce z czystym sercem polecam każdemu! Średniowieczny kompleks monastyrów tuż przy granicy z Azerbejdżanem robi niesamowite wrażenie. Kosmicznie pofalowane stepy aż po sam horyzont, dzikie agamy (gatunek dużych jaszczurek) i przestrzeń bez końca nie pozostawią obojętnym! Co jeszcze lepsze – to miejsce o każdej porze roku jest totalnie inne. Byłam tam w maju – kwitnące, zielone łąki. W czerwcu – przekwitanie. Lipiec – żar z nieba. Sierpień – półpustynia. Coś pięknego!!
  3. _DSC1638
    Kosmiczne pejzaże, początek maja.
  4. Sighnaghi – kulturalna stolica regionu Kacheti, kolebki wina. Miasto Miłości (urząd stanu cywilnego pracuje całą dobę!), Gruzińska Toskania, stąd tylko rzut beretem do kachetyjskich winnic, nic, tylko jechać na „winny tur” 😀
  5. Kazbegi i cerkiew Cminda Sameba – tak, chodzi o tą pocztówkową świątynię na wzgórzu, tuż przy początku szlaku na Kazbek. Jeżeli chcielibyście podziwiać widok cerkwi i Kazbeku jednocześnie, koniecznie udajcie się w stronę Monastyru św. Eliasza i masywu Kuro (w przeciwną stronę jak na Kazbek).
  6. Mccheta – pierwsza stolica Gruzji. To tutaj miały początek gruzińska państwowość i religia. W dodatku piękny widok na łączące się rzeki Aragwi i Kury. Stąd już tylko rzut beretem do skalnego miasta Upliscyche, a stamtąd do osławionego osobą Iosifa Dżugaszwilego Gori, gdzie znajduje się muzeum tegoż jegomościa. Polecam, jako ciekawostka historyczna. Można podejść do tego z nutą groteski, ale lepiej niż na głos śmiać się w duchu.

 

Moje „Gruzińskie kompendium” jest może nieco chaotyczne, tysiąc pięćset informacji na raz, dlatego gdybyście mieli jakieś pytania – zapraszam śmiało! Najprościej skontaktować się ze mną na fejsbuku.

Mam nadzieję, że zebrana wiedza przyda się w planowaniu gruzińskich wojaży. Nie pozostaje nic innego, jak życzyć dobrej podróży i do zobaczenia gdzieś na gruzińskim szlaku! 😉

Będzie mi miło, gdy ten artykulik się komuś przyda i udostępnicie go dalej w świat! 🙂 

Dzikie wojaże

Swanetia.

Od mojego wyjazdu ze Swanetii minęły już dwa tygodnie. Wyjeżdżałam, to świata nie było widać, a dziś, patrząc na zdjęcia koleżanki, skręca mnie w środku – taka pogoda! W sumie w Polsce też nie ma na co narzekać, ale chcę jeszcze raz przenieść się do tej niesamowitej krainy na północnym zachodzie Gruzji.

Bo Swanetia jest magiczna. 

Po pół roku życia w Kazbegi nastał wreszcie ten moment, by znowu spakować plecak i ruszyć na drugi koniec Gruzji (tak blisko, a tak daleko!) – do Swanetii, w której zakochałam się, będąc tu po raz pierwszy, czyli dwa lata temu. Nie wiem, co ta kraina ma w sobie takiego, że przyciąga i niesamowicie hipnotyzuje. Może to lasy, ostre szczyty i całe górskie pasma, dzika przestrzeń, zadbane obejścia i porządek – czyli na dobrą sprawę wszystko to, czego jakoś tak brakuje czasem w Kazbegi. Niby ciągle to jedna i ta sama Gruzja, ale taka inna, która ciągle zachwyca – zwłaszcza taką porą roku i cudowną jesienią.

Swanetia jest pełna magii, tak samo jak ciepłe promienie słońca, przebijające przez złote liście. Definitywnie tego mi trzeba było, by naładować akumulatory i po prostu cieszyć się tym, co mam. I cieszyć się tym, jak jest. Po prostu się cieszyć, bo niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.

Przeogromny masyw Szchara, przepiękna i kusząca Wiedźma-Uszba, piramidowy stożek Tetnuldi – można się napatrzeć na różnorodność górskich pejzaży i jednocześnie podziwiać całą panoramę grzbietu Wielkiego Kaukazu (którą nomen-omen podziwiałam w sierpniu z Elbrusa i również miałam dziki oczopląs).

_DSC1870.JPG
Swanetia w pełnej krasie, jesiennym złotym porankiem.

Swanetia, ze względu na swoje górskie i trudno dostępne położenie przez lata była odizolowana od Gruzji. Wiele autonomicznych tradycji zachowało się po dziś dzień, czego głównym przykładem może być chociażby język swański – całkowicie odrębny, do niczego niepodobny, w codziennym użyciu.  „Dzień dobry” to „choczalada” 🙂

Jakoś ciężko to sobie wyobrazić, że 20-30 lat temu w Swanetii władzę sprawowała mafia, której główną zasadą, jaką się kierowała była zemsta rodowa i porywanie ludzi dla okupu. A może to tylko część mitu, legendy o swańskich góralach? Dziś w Mestii, stolicy regionu, jest porządek, hotele w stylu zakopiańskim, masa przytulnych knajpek, a ludzie są… No właśnie. Są tacy inni – niby górale z krwi i kości, a tacy inni – uśmiechnięci, otwarci, energiczni. Chyba, że po prostu jestem jakaś spaczona po całym sezonie, zbyt wielu ludzi spotkałam i każdy przejaw odbiegający od normy był dla mnie zaskoczeniem, to też możliwe 😀

Kilka ciekawostek:

  • Dawno temu w każdym swańskim domu stał tron, na którym siadał tylko gospodarz.
  • Swanetia – kraj tysiąca wież. Do dziś przetrwała zaledwie garstka, ale i tak stosunkowo dużo – w końcu to niemalże 1000 lat. Są dwa typy wież – mieszkalne, kilkupiętrowe i obronne strażnice – to zazwyczaj te samotne, których głównym celem było informowanie o nadejściu wroga. Choć tak naprawdę nikt nie wie po co i dlaczego – główną zagadką ich budowli jest chociażby brak okien, z których można by cokolwiek obserwować. 🙂 i żyć w nich ciężko, bo ani pieca, ani komina… dlatego swańskie wieże to zagwodzka. Lepiej pozostać przy podziwianiu, a nie roztrząsać! 😉 W Mestii wież zostało koło 40 – głównie mieszkalno-prestiżowych – przez wieki należały one do bogatych lokalnych klanów.
  • W Swanetii znajduje się aż 299 lodowców.
  • Drogę do Mestii wybudowano dopiero w 1935 roku.
  • Swańska tradycja nakazuje  wypić nie mniej niż trzy kieliszki. Oczywiście najlepiej czaczy. Gdy wszystkie kieliszki się stukają, Swanowie z radością wołają: buczki buczki! Cokolwiek to oznacza.
  • Szchara (5193m n.p.m.) to najwyższa góra Gruzji i tzreci co do wielkości szczyt całego Kaukazu. „Shkhara” – to po swańsku szczelina. Po gruzińsku „shkhara” to cyfra 9 – stąd często można usłyszeć, że Szchara ma 9 wierzchołków, co nie jest prawdą, bo jest to masyw. Z jej lodowców bierze początek rzeka Inguri.
  • „Matterhorn Kaukazu”, schronienie bogini łowów Dali, „Wiedźma” to tylko niektóre nazwy dwuwierzchołkowej Uszby,  jednejz najbardziej charakterystycznych i najtrudniejszych gór całego Kaukazu. Na szczycie, wedle miejscowych podań, odbywały się sabaty czarownic. Brzmi zachęcająco. 😀

Swanetia była perełką – uwieńczeniem całego półrocznego pobytu w Gruzji. Jakby wszystkiego było mało i trzeba było jeszcze więcej. 

Wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze? Że w przyszłym roku też tam będę. :)))))))))