Trochę czasu już minęło od mojego ostatniego wpisu, ponad miesiąc. Na pewno widzę to po tym, jak przybyło mi zdjęć, które już nie mieszczą się na pulpicie 😀 Mojemu Nikusiowi stuknęło niedawno 70 000 zdjęć – ups, to już wiekowy aparacik! Nikt ze mną nie przeszedł tyle, co ten niezawodny towarzysz!
Wreszcie wszystko buchnęło mocą i zielenią. Najprościej zauważyć to na polach i w ogródku – to chyba najlepszy czas dla bujności form kwiatowych wszelkich maści. Oczywiście, jak to bywa – ze skrajności w skrajność – jak nie pada dwa tygodnie, to potem dwa tygodnie naparza upałem i rośliny wariują. Zero stabilności, wieczny rollercoaster! Pomijam fakt, że batalia ze ślimakami trwa nadal, ale kiedy już wydawało się, że atak został odparty, z impetem wtargnęły… mrówki. Zeżarły marchewkę – ok, bywa. Ale jak podgryzły mi arbuza, trafiając tym samym w moje czułe miejsce, to już tak łatwo im nie odpuszczę! Całe szczęście jednak, mimo wszelakich przeciwności, jakoś to wszystko rośnie i się kręci. Czekam na owoce.
Ogłosiłam wszem i wobec, że nie będę narzekać na upały. Niech będzie ciepło. Dlaczego, cóż to za zmiana? A no taka, że znowu zaniemówiłam – dosłownie, nie tylko w przenośni, jak to mam za każdym razem, gdy widzę coś pięknego, najlepiej z widokiem na góry. Już miałam taką akcję, dokładnie dwa lata temu w Gruzji, pisałam o tym:
„Mówią, że złego diabli nie biorą, ale serio – dosłownie straciłam głos.Wracając do Kazbegi mogłam wydusić z siebie ledwie skrzeczący szept. Jak przyjechałam, wszyscy buchnęli śmiechem, tyle, że dla mnie to śmieszne wcale nie było. Czułam się trochę jak upośledzona, bo nawet nie mogłam zadzwonić do kierowcy, że ma szybko być w biurze, już, natychmiast! Jeszcze nigdy tak nie miałam i to naprawdę było koszmarne. Pokarało mnie chyba za te wszystkie przekleństwa, które rzucam pod nosem! Sama już nie wiedziałam, czy brak głosu bardziej mnie przeraża, czy doprowadza do szału, więc się tak miotałam. Całe szczęście, jeden dzień posiedziałam w domu, kurowałam się żrąc czosnek (fuj, jak ja tego nienawidzę!!) i popijając syrop z cebuli (dobrze, że nigdzie wtedy nie wychodziłam!) i jakoś trochę ustąpiło na tyle, że cały dzień przed wyjazdem do Rosji spędziłam jeszcze z grupą i dałam radę, trajkotając jak zwykle. Jadąc więc tam, jako tako mogłam się odezwać zachrypniętym głosem, ale dryłując pod górę (tak wysoko w tym roku jeszcze nie byłam) tak sobie myślę, że albo mi to wszystko przejdzie, albo dobije. Przeszło. Cudownie wszystko przeszło!”
Dzień dobry, no to mamy powtórkę z rozrywki. Żeby było śmiesznie, zawiała mnie klima w robocie – efekt ten sam. Ciężko jest pracować w obsłudze klienta bez głosu, więc wzięłam sobie 3 dni urlopu i się kuruję, cierpliwie czekając, aż głos powróci.
Po raz kolejny przekonałam się, że nie można na głos wypowiedzieć swoich planów (a miałam co najmniej dwa wyjazdy i jeszcze zaplanowane szczepienie), bo nigdy nie wypalają i jeszcze odbijają się rykoszetem. Tak jakby Pan Bóg smagał nas biczem przez plecy: a masz, takiego wała!! Tym razem smagnął mnie porządnie, z nawiązką, skoro aż straciłam głos. A masz!! Odbiłam Panu Bogu jednak piłeczkę i stwierdziłam, że skoro ostatnio pomógł mi wyjazd na Elbrus, to i tym razem nie ma co zasiadać. Tym bardziej, że nie licząc utraty głosu, jestem w doskonałej formie. A nuż wyjazd w góry przywróci mi mowę, tak jak ostatnio! Uwierzcie mi, to naprawdę straszna kara dla osoby lubiącej mówić. Ba! To mnie do szału doprowadza nawet w codziennych sytuacjach – kiedy chcę coś odpowiedzieć, a z ust wylatuje jedynie świszczący szept, ograniczający się do czterech słów. Wrrrr.
No ale wyjazd w góry się udał.
Najpierw jednak pokażę Wam kilka pięknych miejsc, w jakich byłam w przeciągu ostatniego miesiąca.
Wiosna przyszła późno, nie mówiąc o śniegu, nadal utrzymującym się w Tatrach, więc tam w ogóle się nie brałam. Nie trzeba jednak być w Tatrach, by na Tatry patrzeć – a sceneria z Łapszanki jest wprost o-sza-ła-mia-ją-ca! Nic, tylko rozłożyć sobie kocyk na łące i spędzić tam pół dnia, napawając się widokami i przestrzenią. Soczysta zieleń, czas kwitnienia mleczy, ośnieżone góry i błękitne niebo – czego można chcieć więcej? Już dawno chciałam tam pojechać (bo to miejsce z serii: autem), mam to zapisane na swojej liście TO DO, ale jakoś nie było po drodze. Udało się podskoczyć po pracy w Dzień Matki. Ojejku, dostałam dzikiego oczopląsu. Goniłam z tym aparatem jak nawiedzona, całe szczęście, że nie powtórzyłam swojego orła z Czarnej Góry, kiedy to się wygrzmociłam, rozbijając kolano – tym razem starałam się patrzeć pod nogi. Wracając, krótki przystanek na Przełęczy Snozka, szybkie foto i jazda z powrotem do domu. Dobrze jest mieć blisko. Choć nie pogardziłabym, gdybym miała bliżej 😀




Ledwie kilka dni później znowu byłam w Pieninach, a tak właściwie to na wschodzie słońca w Sromowcach Wyżnych – znowu z serii: autem. A potem na Koziarzu w Beskidzie Sądeckim– przeglądając instagrama, wszyscy byli na Koziarzu, jakiś wysyp był normalnie 😛 więc ja też musiałam. Stwierdziłam, że Koziarz będzie bombowy na jesień – już widzę tamtejszą feerię barw i mgiełki poniżej Tatr! ❤



Pieniny są genialne, wspaniałe, cudowne – pod każdym względem. I widok na Tatry też powalający. Nic jednak nie zastąpi samych Tatr – zrozumiałam to w 100% kiedy wróciłam po dwóch latach z Kaukazu. Ten nadchodzący sezon zamierzam na maxa wykorzystać na tatrzańskie wojaże – czy z Słowacją, o ile wjazd będzie swobodny, czy nawet na szlakach po polskiej stronie. Nie ma to jak tatrzańskie powietrze i adrenalina. 3 wyjazdy „z widokiem na Tatry” równają się jednemu wypadowi „w Tatry”. 😉 Kiedy więc tylko nadarzyła się okazja… Ech. Jakbym nie uwielbiała Pienin, owieczek, swojego niebieskiego rowerka i wschodów słońca, pierwsze co zrobiłam, to śmignęłam w Tatry.
Bez głosu, ale w kondycji wzorowej W KOŃCU pojechałam. Obczaiłam warunki, no i jazda. Szkoda siedzieć w domu przy takiej pogodzie. Miałam iść z Doliny Pięciu Stawów przez Świstówkę, ale to jest tak samo jak z Tatrami Zachodnimi w moim przypadku – mając tyle do wyboru… Zawsze znajdę ciekawszą alternatywę 😉 Tak więc nie zastanawiając się długo, poszłyśmy z Eweliną na Szpiglas. Nie ma to jak przyjemne 25km na początek dobrego sezonu w Tatrach! 😀

To była specyficzna wyprawa.
Porozumiewałyśmy się szeptem, najśmieszniej jednak było, gdy mówię do ludzi na szlaku:
– (głośnym szeptem) Cześć!
A ludzie mi szeptem odpowiadają: – Cześć!
Jeden gościu tylko zagadał:
– Co, za bardzo się kibicowało Polakom?
– No, nie warto było gardła zdzierać!
Ewentualnym pytaniem było: Co, za dużo się wypiło… Gdyby wiedział, że przyczyna była dużo bardziej prozaiczna, ot, po prostu klimatyzacja… To taki problem ludzi pierwszego świata!
Szpiglasowy Wierch z Doliny Pięciu Stawów z zejściem do Morskiego Oka to idealny szlak na rozpoczęcie sezonu. Starałam się nie ulegać szalonemu oczopląsowi i robić rozważnie zdjęcia, nie szłam tam po raz pierwszy, ale w tak pięknym miejscu ciężko zachować opanowanie w zachwycie. 😉 Znowu miałyśmy szczęście i spotkałyśmy świstaki! Dwa wygrzewały się na wielkim głazie, a inne dwa – chyba młode – bawiły się ze sobą, ganiając i turlając się jak koty. Po drodze na szczyt kozica jeszcze mi pięknie zapolowała, także element animalny zaliczony! 😉


Wiosny powyżej Piątki jednak nie widać, zima na całego – podejście z dołu wyglądało całkiem przerażająco, śniegu cała masa, całe szczęście, że byłyśmy na tyle wcześnie, że nie zdążył się zamienić w morką breję, a był stabilny i dobrze się szło. W okolicach łańcuchów trochę oblodzone – raczki bardzo się przydały. Dobrze wychodzić rano! Takie pustki na szlaku, na szczycie dwie inne osoby – że aż miło. Gdybym mogła, to bym krzyknęła, z oszołomienia pięknem i tym, że weszłyśmy szczęśliwie – ale tylko zaniemówiłam. :))))))

Schodziłyśmy Ceprostradą do Morskiego Oka – widoki piękne, ale szlak paskudny (wyższa logika Agusi) – nie chciałoby mi się dryłować tamtędy do góry. Mijałyśmy wielu ludzi, którzy pytali, jak wygląda zejście do Piątki – schodzić tam też bym nie chciała, nie w takich warunkach. Jakoś tak śmiesznie się składa, że zawsze tak obieram szlak, że jestem zadowolona z wybranego wariantu podejścia i zejścia, a najlepiej pętelek. Noo, nie licząc zejścia z Krzyżnego, które przezywałam, ale to była inna bajka, ze względu na oblodzenie 😉

Najgorsze oczywiście przejście asfaltem od Morskiego Oka do Palenicy. Uwierzcie mi, w ciężkich butach trekkingowych to żadna przyjemność. Chyba zacznę ze sobą nosić klapki, jak to podpatrzyłam wczoraj u jednej pani – buciory przytroczone do plecaka, a szła w japonkach XD Upał też robił swoje. Aa, żeby dopełnić opowieści – OCZYWIŚCIE ZNOWU MNIE ZJARAŁO. Tym razem nogi – idealnie odcięta czerwień – od skarpetek aż po samą granicę krótkich spodni. Ciekawe tylko, dlaczego mi zostały białe kolana. Ale chociaż równomiernie.






PS. Tak a’propos problemów ludzi pierwszego świata, o których gdzieś tam wcześniej wspominałam. Ostatnio w robocie zaczęliśmy się z tego śmiać i nawet zaczęłam tworzyć ranking, który na bieżąco będziemy uzupełniać. Problem ludzi pierwszego świata w pracy: Czy napić się herbaty białej z tajską cytryną i kwiatem granatu, czy może raczej zielonej z jaśminem?
Oto jest pytanie.
Obyśmy w życiu mieli tylko takie problemy!