Tydzień urlopu to znacznie za mało. To wprost nieetyczne barbarzyństwo. Pomijając fakt bezsensowności tak krótkiego odpoczynku, bo człowiek nie odpocznie. Co innego miesiąc. W piątek wróciłam z Dolomitów, weekend minął jak z bicza trzasnął, w poniedziałek poszłam grzecznie do roboty i poczułam okrutne zderzenie z ścianą rzeczywistości. Aj, jak to bolało, możecie mi wierzyć na słowo! I jeszcze pogoda się zrobiła, jak na złość! Pomiotałam się więc nieco i poszłam żebrać o wolny czwartek i piątek – udało się! Perspektywa trzydniowego tygodnia pracy od razu dodała mi skrzydeł i chęci do działania. Takim to sposobem, na dobicie po urlopie, znowu wzięłam urlop. Mówiłam, że tydzień to za mało i musiałam sobie dać w palnik jeszcze więcej, by móc normalnie pracować i w miarę funkcjonować w tym systemie! 😄 A plany były ambitne, istnie diabelskie…
W ogóle to jest śmieszne, jak wyglądam zazwyczaj w poniedziałek w pracy. Podkrążone oczy, nieodmalowane paznokcie, ładna sukienka dla zachowania pozorów – i te obtłuczone kolana i porysowane nogi, świadczące o przebytym weekendzie! „Mhmm, Aga znowu gdzieś była” – no tak, a jakby. Dziecko wojny.
Jakoś tak już w zeszłym roku, po ekscytujących Granatach, wymyśliłyśmy sobie, że teraz to już trzeba iść na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Nie udało nam się to wtedy, obierając ten kierunek jako cel główny sezonu letniego A.D. 2021. Cóż – jak to z planami bywa, nie zawsze są takie proste w realizacji, jakby się chciało 😉 Był Szpiglas, Świnica, spory kawał Orlej Perci, sto innych wypadów w międzyczasie, a Chłopek jakoś nie po drodze, bo albo nie siadła pogoda (kiedy to obchodziłyśmy w kółko Morskie Oko i spałyśmy na kamieniu w Dolinie za Mnichem, albo czas gonił, albo nogi bolały na samą myśl o asfalcie do MOka tam i z powrotem. Przeszedł czerwiec, zleciał
lipiec, śmignął sierpień… A tu dalej nic. To dlatego Przełęcz pod Chłopkiem była tym szatańskim pomysłem na dobicie po urlopie 😄 Cel idealny! Ja wolne, Ewelina wagary (ja bym to usprawiedliwiła jako „poszerzanie sprawności fizycznej i znajomości geografii w praktyce”), 3 rano, no i dzida w Tatry. Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem często nazywają najtrudniejszym
(zaraz po Orlej) szlakiem w polskich Tatrach, a już na pewno najbardziej ekscytującym – cóż, PORA ZMIERZYĆ SIĘ Z LEGENDĄ!
Było jeszcze ciemno, w końcu to wrzesień, a czas dnia o tej porze roku nie jest raczej sprzymierzeńcem, czekało nas ekscytujące przejście 8km odcinka asfaltowej drogi aż do Morskiego Oka – najbardziej znienawidzonej części „szlaków dojściowych”. Kurde, gdyby nie ten asfalt, szłabym tam z większym zapałem – jakby nie patrzeć, dobra baza wypadowa… Ja zazwyczaj najgorsze lubię mieć za sobą na samym początku, byle szybciej poszło w zapomnienie (dlatego mięsa z talerza pozbywałam się zawsze najpierw, a pyszniutkie ziemniaczki na koniec :P), dlatego włączyłam piąty bieg i zasuwam. Ewelina się trochę wlecze.
– EEJ, CO TAK WOLNO?
– A, bo muszę się rozbudzić.
– To chodź szybciej!
Trochę żeśmy poburcały na siebie, każda broniąc swojej racji na temat tego, jak należy rozprawiać się z najmniej ulubionymi częściami, ale nawet dość szybko nam ten fragment minął. Druga sprawa, że było dość rześko, a my obie w spodniach do kolan – „bo za dnia będzie ciepło”. Właśnie – w tym momencie rozgorzała druga dyskusja, tak mile urozmaicająca nam czas w
drodze do Morskiego Oka:
E: Dlaczego ciągle powtarzasz, że jest rześko, a nie nazwiesz tego po
prostu słowami, że jest zimno!
A: Bo jest rześko. Zimno to było przed wschodem słońca na Elbrusie.
Tutaj naprawdę jest tylko rześko.
E: Zimno!
A: Rześko.
Cóż. Granica pomiędzy rześko a zimno naprawdę zależy od punktu siedzenia. Ale fakt faktem, słowo „rześko” ma ładne brzmienie.
Śniadanko nad Morskim Okiem smakowało wybornie, części do Czarnego Stawu pod Rysami też za bardzo nie lubię, więc poszło szybko, a potem to już zielony szlak i zaczęła się zabawa 🔥
Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem była tylko częścią szatańskiego planu Agusi. Część druga – pozaszlakowe wejście na Mięguszowiecki Szczyt Czarny. Czyli z serii: jak upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu! 😀 Nie byłyśmy pewne, czy nam się uda, w końcu na Czarny nie prowadzi znakowany szlak, trudności techniczne też są znacznie większe w porównaniu z taką Świnicą czy Granatami; na wszelki wypadek wpisałyśmy się jednak do książki wyjść taternickich i mogłyśmy iść ze spokojną głową. Oh, byłam dumna z Eweliny! Przejęła ode mnie pałeczkę przewodnika, skwitowała to słowami „koncentracja na maksa i dzida do góry!”, wypatrywała kopczyków i jakoś nam się udał nam ten pierwszy pozaszlak!
O matko, ależ to były emocje! WRESZCIE JAKAŚ ADRENALINAAAA! Z wrażenia aż sobie wargę do krwi przygryzłam i potem chodziłam taka opuchnięta, jak po botoksie 😉 Nic, tylko chodzić poza szlakiem, same plusy!
Nie no, żartowałam z tym wszystkim. Tak naprawdę to naszym celem było Morskie Oko, przypadkiem wyszła Przełęcz pod Chłopkiem, a deserem został Czarny Mięgusz. 😜 Legenda została sprawdzona na własnych nogach i obalona.
Muśma pyta nas po powrocie:
– Czy to tam byłyście, gdzie w filmiku na youtubie jest tak stromo i taka przerażająca przepaść?
– Tak, ale nie było tak źle. To kamerka 360* dała taki efekt i takie wyobrażenie.
– Uf. Jak widzę takie przepaści, to mi serce mocniej nie zabije, ale ja się wzrokowo boję!
– Jak można bać się wzrokowo?
– No, jak patrzę w dół, to mi źle.
– To się nazywa lęk przed ekspozycją. My tak tego nie odczułyśmy, wszystko w porządku!






Dwa dni po Chłopku i Mięguszu pojechałam razem z PTTK na Krywań. Kolejne „sprawdzenie legendy”, tym razem słowackiej. (Zapowiadali „ostatni dzień lata i pięknej pogody”, całe szczęście, nie sprawdziło się to, gdyż koniec września również dopisał). Święta Góra Słowaków, na którą w sierpniu organizowane są pielgrzymki. Powiem tak – szału ni ma, dupy nie urywa. Krywań stał się dla mnie jak Kościelec – fajnym szczytem, który trzeba zobaczyć, ale potrzeby tam wracać (jak na
Szpiglas czy Świnicę) totalnie nie odczuwam. Widok, który zrobił na mnie wrażenie roztaczał się dopiero z samego szczytu – po drodze średniawka. Przepięknie widać Wysoką – to na niej głównie się skupiałam, siedząc na szczycie ponad 70 minut. Cudnie wszystko wygląda na zejściu, kiedy kwitną wrzosy. No i spotkałam dwa grube świstaki, a nawet ustrzeliłam jednego na zdjęciu. Tyle zachwytów z Krywania, koniec. 😁 ale jakby nie patrzył, mam już drugi szczyt Wielkiej Korony Tatr zaliczony hahah! Od czegoś trzeba zacząć 😉



Koniec września, a tu dalej ciśniemy. (Btw, muszę sobie zrobić rozpiskę, ile dni tego roku spędziłam w górach – na pewno więcej, niż rok temu 😉 ) Co ciekawe, tak samo cisną setki innych ludzi, co doskonale widać po tłumach na szlakach – pogoda dopisuje, trzeba więc korzystać. Zaplanowaliśmy ze znajomymi dwudniowy wypad – kolejny szatański plan. Po zeszłotygodniowych opadach śniegu szykowałam się raczej na warunki wczesno-zimowe, nie zmieściłam się do plecaka 35l, który zawsze biorę i wzięłam wielki 50l. O matko, ciężko było z nim 😁 ważył chyba 1/3 mnie, nie był zbyt wygodny, spaliłam milion kalorii, a tak w ogóle to po zimie został tylko bałwan w drodze na Kozi (a i to zapewne tylko chwilowe…)! Było tak ciepło, że ani dodatkowy polar, ani rękawiczki, nie mówiąc o raczkach się nie przydały! I po co to dźwigałam… (Zapewne, gdybym tego nie wzięła, byłoby zimno, jak to zwykle bywa). Cóż – mimo wszystko zawsze lepiej nosić, niż się prosić. Sobota była lajtowa – start z domu o 6 rano – tak późno w Tatry to jeszcze nie jechałam! Chilloucik w Dolinie Pięciu Stawów, oczywiście posmarowałam się kremem jakoś koło 13, co było znacznie za późno (tak, wrześniowe słońce też potrafi zjarać i to ostro!). W planach był zachód słońca na Kozim Wierchu. Wyszliśmy na spokojnie, a na szczycie byliśmy tak jakieś 3,5 godziny przed zachodem. Rekord świata w siedzeniu na szczycie, ciężko go będzie pobić! 😁 ale szczerze mówiąc – nie wiem, kiedy to zleciało! Ciągle goniłam to tu, to tam, delektowałam się widokiem, chmurkami, słońcem i oczekiwanie na złotą godzinę w ogóle się nie dłużyło. Cały czas przychodzili nowi ludzie, można było pogadać, pośmiać się – fajna sprawa. A zachód słońca z Świnicą w roli głównej – o Matko Boska Tatrzańska – piękniej być nie mogło! Rozlało się światło i stała się magia – w najczystszej, najwspanialszej postaci! A ja oczywiście oszalałam, bo nie potrafię być obojętna, kiedy takie cuda dzieją się na moich oczach. Niezapomniane
przeżycia….
Śmiałam się z moim towarzyszem, Matim, który też robi zdjęcia (zobaczcie koniecznie na jego instagram @matimomot https://www.instagram.com/matimomot/?hl=pl ) – w końcu co dwóch fotografów w ekipie, to nie jeden!), że będąc na tym samym plenerze mamy całkowicie inne zdjęcia, gdyż każdy z nas zwraca uwagę na co innego. Kiedy ja szaleję pod światło, Mati spogląda
całkowicie w przeciwną stronę, koncentrując się na chmurach, spowijających Tatry Bielskie. I tak cały czas 😁
W ogóle nie było zimno! Puchówkę i czapkę założyłam chyba tylko dla czystości sumienia i poczucia sensu tego, że to wszystko dźwigałam, bo na zejściu znowu wszystko poszło do plecaka.
Szybko poszła droga w dół, ekspresowy przystanek w schronisku i dzida na Palenicę. Tak późno z Tatr też jeszcze nie wracałam 😁 Szybko poszło, uczepiłam się chłopaka, który wspinał się na Zamarłą Turnię (oczy jak pięć złotych…) Gadka szmatka, śmialiśmy się z nazw dróg wspinaczkowych typu „Pachniesz Brzoskwinką” czy „Chuj w malinach”, gadaliśmy o szczepionkach i wyjazdach za granicę – aż kolana nie cierpiały na zejściu. Jak to mawiał Smierdiakow z „Braci Karamazow”, z mądrym to i miło porozmawiać. Potem na parkingu czekałam na swoją ekipę, która została trochę w tyle, chciałam przepakować sobie plecak i musiałam odganiać się od lisa, który chciał mi porwać żarcie. A może to była Aguara rodem z Wiedźmina, która chciała porwać mnie? W końcu magia się dzieje. 🦊 Środkiem nocy pojechaliśmy do Sromowców Niżnych. Tak – tego jeszcze nie wspominałam – planem na niedzielę był wschód słońca na Trzech Koronach. Sen jest definitywnie dla słabych.






„Tak, sen jest dla słabych” – powtarzam sobie za każdym razem, mając gdzieś wstać o dzikiej porze. „Odeśpię jutro, przed pracą” – dodaję. A na wschód słońca, jak się okazuje, wstawać zawsze warto, gdyż każdy z nich jest magiczny i niepowtarzalny. Dawno już marzyłam zapolować na wschód słońca na Trzech Koronach. Tym bardziej jesienią – mając nadzieję na spektakl ponad morzem
chmur. Cóż. Głupi ma zawsze szczęście, więc warun siadł perfekcyjny! Zdjęcia to jedno, nie wyszły jakieś szałowe, szczyt Trzech Koron (a tak właściwie platforma widokowa na jednym z wierzchołków) raczej nie jest przyjazny wygibasom, ale zobaczyć to na żywo – doświadczenie nie do opisania! Po raz kolejny sprawdziło się powiedzenie, że „marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia”. Wystarczy jedynie odpowiednio wcześnie wstać 😉 Na 3 Koronach w niedzielny poranek było całkiem sporo osób, w tym duża grupa z Rzeszowa, ale jakoś się wszyscy pomieściliśmy i było wesoło. Znalazł się nawet model, który zechciał zapozować na skale – ku uciesze świrów z aparatami 😁
A morze mgieł i „pienińskie lasery” – no baja, aż mi słów brakuje z zapowietrzenia.





KONIEC. Łaaaa, na bogato relacja wyszła! Mam nadzieję, że chaos mnie nie przerósł, zbytnio nie zanudziłam i tradycyjnie chylę czoła tym, którzy dobrnęli do końca! W zanadrzu już kolejne relacje – w październiku też trza cisnąć!