Dzikie wojaże

Trza cisnąć!

Tydzień urlopu to znacznie za mało. To wprost nieetyczne barbarzyństwo. Pomijając fakt bezsensowności tak krótkiego odpoczynku, bo człowiek nie odpocznie. Co innego miesiąc. W piątek wróciłam z Dolomitów, weekend minął jak z bicza trzasnął, w poniedziałek poszłam grzecznie do roboty i poczułam okrutne zderzenie z ścianą rzeczywistości. Aj, jak to bolało, możecie mi wierzyć na słowo! I jeszcze pogoda się zrobiła, jak na złość! Pomiotałam się więc nieco i poszłam żebrać o wolny czwartek i piątek – udało się! Perspektywa trzydniowego tygodnia pracy od razu dodała mi skrzydeł i chęci do działania. Takim to sposobem, na dobicie po urlopie, znowu wzięłam urlop. Mówiłam, że tydzień to za mało i musiałam sobie dać w palnik jeszcze więcej, by móc normalnie pracować i w miarę funkcjonować w tym systemie! 😄 A plany były ambitne, istnie diabelskie…

W ogóle to jest śmieszne, jak wyglądam zazwyczaj w poniedziałek w pracy. Podkrążone oczy, nieodmalowane paznokcie, ładna sukienka dla zachowania pozorów – i te obtłuczone kolana i porysowane nogi, świadczące o przebytym weekendzie! „Mhmm, Aga znowu gdzieś była” – no tak, a jakby. Dziecko wojny.

Jakoś tak już w zeszłym roku, po ekscytujących Granatach, wymyśliłyśmy sobie, że teraz to już trzeba iść na  Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Nie udało nam się to wtedy, obierając ten kierunek jako cel główny sezonu letniego A.D. 2021. Cóż – jak to z planami bywa, nie zawsze są takie proste w realizacji, jakby się chciało 😉 Był Szpiglas, Świnica, spory kawał Orlej Perci, sto innych wypadów w międzyczasie, a Chłopek jakoś nie po drodze, bo albo nie siadła pogoda (kiedy to obchodziłyśmy w kółko Morskie Oko i spałyśmy na kamieniu w Dolinie za Mnichem, albo czas gonił, albo nogi bolały na samą myśl o asfalcie do MOka tam i z powrotem. Przeszedł czerwiec, zleciał
lipiec, śmignął sierpień… A tu dalej nic. To dlatego Przełęcz pod Chłopkiem była tym szatańskim pomysłem na dobicie po urlopie 😄 Cel idealny! Ja wolne, Ewelina wagary (ja bym to usprawiedliwiła jako „poszerzanie sprawności fizycznej i znajomości geografii w praktyce”), 3 rano, no i dzida w Tatry. Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem często nazywają najtrudniejszym
(zaraz po Orlej) szlakiem w polskich Tatrach, a już na pewno najbardziej ekscytującym – cóż, PORA ZMIERZYĆ SIĘ Z LEGENDĄ!

Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem

Było jeszcze ciemno, w końcu to wrzesień, a czas dnia o tej porze roku nie jest raczej sprzymierzeńcem, czekało nas ekscytujące przejście 8km odcinka asfaltowej drogi aż do Morskiego Oka – najbardziej znienawidzonej części „szlaków dojściowych”. Kurde, gdyby nie ten asfalt, szłabym tam z większym zapałem – jakby nie patrzeć, dobra baza wypadowa… Ja zazwyczaj najgorsze lubię mieć za sobą na samym początku, byle szybciej poszło w zapomnienie (dlatego mięsa z talerza pozbywałam się zawsze najpierw, a pyszniutkie ziemniaczki na koniec :P), dlatego włączyłam piąty bieg i zasuwam. Ewelina się trochę wlecze.

– EEJ, CO TAK WOLNO?

– A, bo muszę się rozbudzić.

– To chodź szybciej!

Trochę żeśmy poburcały na siebie, każda broniąc swojej racji na temat tego, jak należy rozprawiać się z najmniej ulubionymi częściami, ale nawet dość szybko nam ten fragment minął. Druga sprawa, że było dość rześko, a my obie w spodniach do kolan – „bo za dnia będzie ciepło”. Właśnie – w tym momencie rozgorzała druga dyskusja, tak mile urozmaicająca nam czas w
drodze do Morskiego Oka:

E: Dlaczego ciągle powtarzasz, że jest rześko, a nie nazwiesz tego po
prostu słowami, że jest zimno!

A: Bo jest rześko. Zimno to było przed wschodem słońca na Elbrusie.
Tutaj naprawdę jest tylko rześko.

E: Zimno!

A: Rześko.

Cóż. Granica pomiędzy rześko a zimno naprawdę zależy od punktu siedzenia. Ale fakt faktem, słowo „rześko” ma ładne brzmienie.

Śniadanko nad Morskim Okiem smakowało wybornie, części do Czarnego Stawu pod Rysami też za bardzo nie lubię, więc poszło szybko, a potem to już zielony szlak i zaczęła się zabawa 🔥

Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem była tylko częścią szatańskiego planu Agusi. Część druga – pozaszlakowe wejście na Mięguszowiecki Szczyt Czarny. Czyli z serii: jak upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu! 😀 Nie byłyśmy pewne, czy nam się uda, w końcu na Czarny nie prowadzi znakowany szlak, trudności techniczne też są znacznie większe w porównaniu z taką Świnicą czy Granatami; na wszelki wypadek wpisałyśmy się jednak do książki wyjść taternickich i mogłyśmy iść ze spokojną głową. Oh, byłam dumna z Eweliny! Przejęła ode mnie pałeczkę przewodnika, skwitowała to słowami „koncentracja na maksa i dzida do góry!”, wypatrywała kopczyków i jakoś nam się udał nam ten pierwszy pozaszlak!

O matko, ależ to były emocje! WRESZCIE JAKAŚ ADRENALINAAAA! Z wrażenia aż sobie wargę do krwi przygryzłam i potem chodziłam taka opuchnięta, jak po botoksie 😉 Nic, tylko chodzić poza szlakiem, same plusy!

Nie no, żartowałam z tym wszystkim. Tak naprawdę to naszym celem było Morskie Oko, przypadkiem wyszła Przełęcz pod Chłopkiem, a deserem został Czarny Mięgusz. 😜 Legenda została sprawdzona na własnych nogach i obalona.

Muśma pyta nas po powrocie:

Czy to tam byłyście, gdzie w filmiku na youtubie jest tak stromo i taka przerażająca przepaść?

– Tak, ale nie było tak źle. To kamerka 360* dała taki efekt i takie wyobrażenie.

– Uf. Jak widzę takie przepaści, to mi serce mocniej nie zabije, ale ja się wzrokowo boję!

– Jak można bać się wzrokowo?

No, jak patrzę w dół, to mi źle.

– To się nazywa lęk przed ekspozycją. My tak tego nie odczułyśmy, wszystko w porządku!

Dwa dni po Chłopku i Mięguszu pojechałam razem z PTTK na Krywań. Kolejne „sprawdzenie legendy”, tym razem słowackiej. (Zapowiadali „ostatni dzień lata i pięknej pogody”, całe szczęście, nie sprawdziło się to, gdyż koniec września również dopisał). Święta Góra Słowaków, na którą w sierpniu organizowane są pielgrzymki. Powiem tak – szału ni ma, dupy nie urywa. Krywań stał się dla mnie jak Kościelec – fajnym szczytem, który trzeba zobaczyć, ale potrzeby tam wracać (jak na
Szpiglas czy Świnicę) totalnie nie odczuwam.
Widok, który zrobił na mnie wrażenie roztaczał się dopiero z samego szczytu – po drodze średniawka. Przepięknie widać Wysoką – to na niej głównie się skupiałam, siedząc na szczycie ponad 70 minut. Cudnie wszystko wygląda na zejściu, kiedy kwitną wrzosy. No i spotkałam dwa grube świstaki, a nawet ustrzeliłam jednego na zdjęciu. Tyle zachwytów z Krywania, koniec. 😁 ale jakby nie patrzył, mam już drugi szczyt Wielkiej Korony Tatr zaliczony hahah! Od czegoś trzeba zacząć 😉

Koniec września, a tu dalej ciśniemy. (Btw, muszę sobie zrobić rozpiskę, ile dni tego roku spędziłam w górach – na pewno więcej, niż rok temu 😉 ) Co ciekawe, tak samo cisną setki innych ludzi, co doskonale widać po tłumach na szlakach – pogoda dopisuje, trzeba więc korzystać. Zaplanowaliśmy ze znajomymi dwudniowy wypad – kolejny szatański plan. Po zeszłotygodniowych opadach śniegu szykowałam się raczej na warunki wczesno-zimowe, nie zmieściłam się do plecaka 35l, który zawsze biorę i wzięłam wielki 50l. O matko, ciężko było z nim 😁 ważył chyba 1/3 mnie, nie był zbyt wygodny, spaliłam milion kalorii, a tak w ogóle to po zimie został tylko bałwan w drodze na Kozi (a i to zapewne tylko chwilowe…)! Było tak ciepło, że ani dodatkowy polar, ani rękawiczki, nie mówiąc o raczkach się nie przydały! I po co to dźwigałam… (Zapewne, gdybym tego nie wzięła, byłoby zimno, jak to zwykle bywa). Cóż – mimo wszystko zawsze lepiej nosić, niż się prosić. Sobota była lajtowa – start z domu o 6 rano – tak późno w Tatry to jeszcze nie jechałam! Chilloucik w Dolinie Pięciu Stawów, oczywiście posmarowałam się kremem jakoś koło 13, co było znacznie za późno (tak, wrześniowe słońce też potrafi zjarać i to ostro!). W planach był zachód słońca na Kozim Wierchu. Wyszliśmy na spokojnie, a na szczycie byliśmy tak jakieś 3,5 godziny przed zachodem. Rekord świata w siedzeniu na szczycie, ciężko go będzie pobić! 😁 ale szczerze mówiąc – nie wiem, kiedy to zleciało! Ciągle goniłam to tu, to tam, delektowałam się widokiem, chmurkami, słońcem i oczekiwanie na złotą godzinę w ogóle się nie dłużyło. Cały czas przychodzili nowi ludzie, można było pogadać, pośmiać się – fajna sprawa. A zachód słońca z Świnicą w roli głównej – o Matko Boska Tatrzańska – piękniej być nie mogło! Rozlało się światło i stała się magia – w najczystszej, najwspanialszej postaci! A ja oczywiście oszalałam, bo nie potrafię być obojętna, kiedy takie cuda dzieją się na moich oczach. Niezapomniane
przeżycia….

Śmiałam się z moim towarzyszem, Matim, który też robi zdjęcia (zobaczcie koniecznie na jego instagram @matimomot https://www.instagram.com/matimomot/?hl=pl ) – w końcu co dwóch fotografów w ekipie, to nie jeden!), że będąc na tym samym plenerze mamy całkowicie inne zdjęcia, gdyż każdy z nas zwraca uwagę na co innego. Kiedy ja szaleję pod światło, Mati spogląda
całkowicie w przeciwną stronę, koncentrując się na chmurach, spowijających Tatry Bielskie. I tak cały czas 😁

W ogóle nie było zimno! Puchówkę i czapkę założyłam chyba tylko dla czystości sumienia i poczucia sensu tego, że to wszystko dźwigałam, bo na zejściu znowu wszystko poszło do plecaka.
Szybko poszła droga w dół, ekspresowy przystanek w schronisku i dzida na Palenicę. Tak późno z Tatr też jeszcze nie wracałam 😁 Szybko poszło, uczepiłam się chłopaka, który wspinał się na Zamarłą Turnię (oczy jak pięć złotych…) Gadka szmatka, śmialiśmy się z nazw dróg wspinaczkowych typu „Pachniesz Brzoskwinką” czy „Chuj w malinach”, gadaliśmy o szczepionkach i wyjazdach za granicę – aż kolana nie cierpiały na zejściu. Jak to mawiał Smierdiakow z „Braci Karamazow”, z mądrym to i miło porozmawiać. Potem na parkingu czekałam na swoją ekipę, która została trochę w tyle, chciałam przepakować sobie plecak i musiałam odganiać się od lisa, który chciał mi porwać żarcie. A może to była Aguara rodem z Wiedźmina, która chciała porwać mnie? W końcu magia się dzieje. 🦊 Środkiem nocy pojechaliśmy do Sromowców Niżnych. Tak – tego jeszcze nie wspominałam – planem na niedzielę był wschód słońca na Trzech Koronach. Sen jest definitywnie dla słabych. 

„Tak, sen jest dla słabych” – powtarzam sobie za każdym razem, mając gdzieś wstać o dzikiej porze. „Odeśpię jutro, przed pracą” – dodaję. A na wschód słońca, jak się okazuje, wstawać zawsze warto, gdyż każdy z nich jest magiczny i niepowtarzalny. Dawno już marzyłam zapolować na wschód słońca na Trzech Koronach. Tym bardziej jesienią – mając nadzieję na spektakl ponad morzem
chmur. Cóż. Głupi ma zawsze szczęście, więc warun siadł perfekcyjny! Zdjęcia to jedno, nie wyszły jakieś szałowe, szczyt Trzech Koron (a tak właściwie platforma widokowa na jednym z wierzchołków) raczej nie jest przyjazny wygibasom, ale zobaczyć to na żywo – doświadczenie nie do opisania! Po raz kolejny sprawdziło się powiedzenie, że „marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia”. Wystarczy jedynie odpowiednio wcześnie wstać 😉 Na 3 Koronach w niedzielny poranek było całkiem sporo osób, w tym duża grupa z Rzeszowa, ale jakoś się wszyscy pomieściliśmy i było wesoło. Znalazł się nawet model, który zechciał zapozować na skale – ku uciesze świrów z aparatami 😁

A morze mgieł i „pienińskie lasery” – no baja, aż mi słów brakuje z zapowietrzenia.

KONIEC. Łaaaa, na bogato relacja wyszła! Mam nadzieję, że chaos mnie nie przerósł, zbytnio nie zanudziłam i tradycyjnie chylę czoła tym, którzy dobrnęli do końca! W zanadrzu już kolejne relacje – w październiku też trza cisnąć!

Dzikie wojaże

Ostatni raz!

W krótkiej pieredyszce (nie wiem, jak to się po polsku mówi) pomiędzy odstawieniem jednej grupy, a odebraniem kolejnej, siadam do kompa, zgrywam zdjęcia i piszę to, co się nawarstwiło w mojej rudej łepetynie przez ostatnie trzy tygodnie. W sumie to ostatnie porywy tego sezonu. Wszystko ostatnie: ostatni Elbrus, ostatnia grupa, ostatnie wyjście na Meteo (ale tylko, jak wcześniej go nie zasypie). Oczywiście ostatnie – zaznaczę – w tym sezonie, bo kolejny też się już szykuje (sic!). Za bardzo ta praca wciąga, by tak po prostu (i w dodatku bez życiowych alternatyw) z niej zrezygnować. Sad-maso, niemycie się przez 5 dni, spanie w barakach, jedzenie owsianki z kisielem o 1 w nocy, ogólnie ujęta adrenalina w żyłach i te sprawy. 😉

Także ostatnie, chociaż z perspektywą powrotu, ale mimo wszystko łapie człowieka smuteczek-nostalgia. Tak mi się przypomniało ze studiów: tak, jak Eskimosi mają kilkadziesiąt słów na określenie śniegu, tak samo w języku rosyjskim istnieje kilka określeń smutku. Stopniowanie od nostalgii aż do beznadziejnej rozpaczy. To ja mam tak leciutko. 😉 Chciałoby się napatrzeć tak na zapas, wchłonąć w siebie jak najwięcej obrazów, by długim zimowym wieczorem móc się ogrzać ciepłem tych wspomnień.  (ależ ja plotę.)

Wyżej w górach już zima na całego. Przewodnicy się śmieją (ja mam w sumie to samo), że zbyt wiele ciepła i lata to oni nie widzą. Co najwyżej – zimno i śnieg lub jeszcze więcej śniegu. Trzeba dopiero do Turcji pojechać lub na Cziornoje Morje. Lub Malediwy. Lub gdziekolwiek. A najlepiej to pojechać by mi do Polski. I wio w Tatry, bo po tych wszystkich kaukaskich wojażach, jak bardzo bym ich nie kochała, brakuje mi ich widoku.

_DSC8879A.JPG
Kazbek w jesiennej odsłonie.

Pierwsza połowa września, od czasów powrotu z Elbrusa, upłynęła pod hasłem „biurowy psychiatryk”.  Po ponad 2,5 miesiącach w ciągłych rozjazdach w końcu przyszła pora na objęcie wachty w biurze. Nie było to lekkie. 😀 Jeżeli ktoś chciałby mnie wyprowadzić z równowagi i doprowadzić do białej gorączki, przechodzącej w szewską pasję, to polecam zapytać się mnie, jaka będzie pogoda. Polecam, to znaczy ostrzegam. Nic, ale to nic na świecie mnie tak nie denerwuje, jak pytanie o prognozę pogody. A w ogóle moje podium zdobyła kobita, zapytawsza mnie o godzinie 18:55: „A nie wie pani, czy jutro te chmury też tak nisko będą wisieć?!” Ludzie, litości, jesteśmy w górach. A do Boga mi daleko, bym to wiedziała. Oooh święty Wincenty. Za to podnoszą morale drobne gesty, jak ogromna brzoskwinia od grupy Białorusinów, którym pożyczyłam kawałek sznurka, czy czekolada „tak do kawy”. Także jakoś przetrwałam.

Pomiędzy biurowym młynem miałam dwa dni wolne, cudownym trafem pogoda wtedy dopisała, nawet Kazbek się odsłonił (co w tym sezonie jakoś częste nie było, nie mówiąc o całych dniach z pełną widocznością), udało mi się więc to wykorzystać i skoczyć na zdjęcia w jesiennej odsłonie. Jednego dnia na przełęcz Arsza, a kolejnego łaziłam po stromych zboczach Kuro. Czyli klasyka kazbeckiej klasyki.

A potem znowu, po raz ostatni w tym sezonie, pojechałam na Elbrus. Czekałam na ten wyjazd jak na zbawienie od pytań o prognozę pogody.:))) i tak cudownie było. W nocy spadł pierwszy śnieg – już gdzieś tak od wysokości 2500m było biało. Kontrast ze złotymi lasami był wprost porażający, nie mogłam się napatrzeć. Droga poszła całkiem sprawnie, dlatego miałam jeszcze czas, by skoczyć sobie na szybki spacerek. Poszłam jakąś polną drogą, którą jeszcze nigdy nie szłam, z ciekawości by sprawdzić, gdzie mnie zaprowadzi. Na logikę wychodziło się nią na jakąś skałę typu punktu widokowego, z którego widać Elbrus, ale … nie doszłam, bo trafiłam na stado koziorożców (wszyscy je nazywają w Rosji „kaukaskimi turami”). One się patrzą na mnie jak na kosmitę, niespiesznie przeżuwając resztki trawy, wystające spod śniegu, a ja stoję jak wryta, bojąc się poruszyć, by ich nie przestraszyć. Ooooch, jak ja wtedy zatęskniłam za swoim Tamronkiem, lufą! Choć na dobrą sprawę były tak blisko mnie, w ogóle się nie bały, że nawet zwykły obiektyw dał radę. A nawet jeżeli by nie dał – co widziałam, to moje.:)))  Stado koziorożców, no wyobraźcie to sobie!!!

_DSC9461AA.jpg
Tury kaukaskie

Moja ostatnia grupa była grupą indywidualną, w postaci jednego Holendra, Derka. Wznosiłam się na wyżyny swojego angielskiego, słowa mieszały mi się z rosyjskim, jeszcze kilka takich dni i zapomniałabym polskiego. 😉 Prognozy były średnie, nie brałam więc sprzętu na szczyt, pokornie przyznając do siebie fakt, że mój ostatni szczyt w tym sezonie już był. 😉 ale i tak było fajnie. Kolejnego dnia poszliśmy na aklimatyzację na Skały Pastuchowa (taaak, ostatnie 4800m n.p.m. w tym roku! 😛), świeciło piękne słońce, ale wiał mocny wiatr i było tak dziko zimno, że musiałam przebierać paluszkami i przeklinałam swoją głupotę, czemu tylko jedne rękawiczki ze sobą wzięłam. „Wydawało się ciepło” na Elbrusie nie ma prawa istnienia. Mimo wszystko to był super dzień. I kolejne tysiąc-pięćset-sto-dziewięćset zdjęć Uszby, Siódemki i Shtavleri. Tak do kolekcji. 😉

_DSC9551A.jpg
Uszba po raz n-ty. 

Trzeci dzień również koziczka na dupie nie usiedziała i poszła gdzie? No gdzie? No oczywiście na Czeget! Doszłam do wniosku i zapisałam to w swoich złotych myślach, że Czeget jest takim „Kasprowym Kaukazu” i to z kilku względów.

1) wszystkie drogi tak czy siak prowadzą właśnie tam,

2) jest kolejka, ale po co, jak można się zmęczyć, dryłując na pieszo,

3) w skrócie, uwielbiam.

Tak, wiem, mało odkrywcze, ale serio zawsze mnie tak jakoś ciągnie podświadomie w tamte strony. Znając życie, pierwsze, gdzie skończę, jadąc z Tatry, to oczywiście Kasprowy. 😉

_DSC9763.JPG
Wąwóz Baksański w drodze na Czeget. 

Pogadałam sobie jeszcze z bałkarskim przewodnikiem, przy okazji dowiadując się, że jego dziadek był pierwszym Bałkarcem na szczycie Everestu, a potem temat zszedł na Pik Lenina i słynny bieg na Elbrus („Elbrus Race”), odbywający się raz do roku w sierpniu. Jak się okazało, Dałhat też brał kiedyś w nim udział.

-I jaki miałeś czas?

-Niee, Aga, nie ma się czym chwalić, słaby czas. Rekordziści od dołu, czyli od Azau wbiegają w 3,5 godziny. Za 45 minut pokonują przewyższenie 1000m i są na Stacji Mir.

-No dawaj, a Ty jaki miałeś czas?

-7,5 godziny z Azau na szczyt.

Ok, wariaci,  w ogóle mój mały móżdżek nawet nie może sobie tego wyobrazić, przecież to niemożliwe, no jak – 3,5 godziny na szczycie, przewyższenie 4500m – nierealne! Ale tu obok mnie siedzi człowiek, który wbiegł w „beznadziejne” 7,5 godziny. Realny człowiek! W 7,5 godziny to trudno zajść na szczyt z bazy na 4000m. A on, ot tak, po prostu, wbiegł sobie tak od dołu. Kozica we mnie chowa kopytka. 😉

A koniec końców pogoda się zdupcyła (ale to tak serio) i odetchnęłam w duszy, że dobrze, że tego sprzętu ze sobą jednak nie targałam. To się nazywa intuicja.

No i trzeba było wracać do Gruzji. Z przystankiem na zakupy we Władykaukazie, trzeba było zrobić zapasy, by potem przewieźć je do Polski, jakoś staram się nie myśleć, jak ja to wszystko spakuję, będę się martwić za 3 tygodnie. Skoro to samo robiłam, kupując w Moskwie ósmą książkę, stwierdziłam, że trzeci dżem z szyszek, kilka czurczeli, czakczaków i pół litra sgusionki  nic nie zmieni 😀 nic a nic!

No. Także w gotowości na ostatnią grupę, potem jeszcze kilka dni i trzeba będzie zacząć te książki i dżemy upychać. A Mama moja powie: „No Agusiu, po co tyle tego przywoziłaś?!” No taki chomik ze mnie i cóż ja poradzę. Książek sobie nie potrafię odmówić, a smakami po prostu lubię się dzielić.:)))

PS. A ja dopiero zrobiłam zapasy z rosyjskiej strony. 😉 muszę jeszcze dokupić czaczę i wino!

 

 

Dzikie wojaże

«Paszła żara!» na koniec sezonu.

Gdzieś na początku czerwca wspominałam, że jak się karuzela zacznie kręcić, to obudzę się i ją zatrzymam gdzieś we wrześniu. Dzień dobry, wrześniu!

Wróciłam po raz kolejny z Elbrusa, rzuciłam plecak na podłogę i jakoś do mnie dotarło, że chyba pora zrobić porządek w tym burdelu na kółkach, poukładać rzeczy na swoje miejsce (cały sezon miejscem tym była właśnie podłoga, po co chować, jak za dwa dni musze znowu pakować? 😀 ), umyć, wyczyścić, OGARNĄĆ. Nie wiem jeszcze jak, bo ciężko dojść do siebie i do porządku po ponad 2,5 miesiąca w stylu niewiemjaksięnazywam 😉

Od ostatniego razu, kiedy to dwa tygodnie siedziałam w Rosji i zaliczyłam dwie nieudane próby ataku szczytowego, zdążyłam objechać jeszcze Swanetię, po czym znowu wróciłam do Bałkarii i, jak to mówi rosyjska młodzież – PASZŁA ŻARAAA! (*kulminacja jakiejś sytuacji) i w pięknym stylu po raz czwarty stanęłam na szczycie Elbrusa. A po raz siódmy na szczycie pięciotysięcznika 😉 to tak w kalejdoskopowym skrócie, a jak to wyglądało naprawdę…

_DSC8419.JPG
Bajkowy warun na Elbrusie. 

Za pierwszym wyjściem pogoda była tak fatalna, że nawet nie pakowałam ze sobą aparatu – nie pozostawiała złudzeń i nadziei. Było tak do bani, że w sumie to mnie aż bawiło – ciekawe doświadczenie – nie zawsze świeci słońce 😉 Przewodnik, Saszka, skomentował tą próbę ataku szczytowego: „Zdjęcie jakie ci zrobiłem jest jedyną rzeczą, która dziś dobrze wyszła”. Zdjęcie przedstawia ubawioną mysią mordkę w szarej zawierusze 😀 Ten sam przewodnik innym razem powiedział mi kolejną złotą myśl: „A wiesz po co ludzie chodzą na górę? Z braku pieniędzy – to przewodnicy – , lub z braku mózgu – to pozostali”. Szczere i prawdziwe. Ja chyba bardziej mózgu nie mam, że sama się rwę do góry.

Kolejnym razem zawracałam z 5400 i sprowadzałam w dół do ratraka człowieka, który źle się poczuł. Przeklinałam cały świat i rzucałam piorunami nie mniej niż burza, grzmiąca gdzieś w Karaczaju, oczywiście wszystko jakoś w głębi siebie, bo nie powiem – tu nie było nic śmiesznego, ale każdy odwrót w jakiś sposób boli. Miałam za to wspaniały spektakl – wschód słońca, a gdy reszta grupy, która stanęła na szczycie opowiedziała, że u góry nie było ani grama widoczności, poczułam drobną satysfakcję i koniec końców doszłam do wniosku, że to było przeznaczenie, że zawracałam. Niebo mi to wynagrodziło.

_DSC7145AAA.jpg
Kaukaz o wschodzie słońca. 

Wróciłam razem z Anią z Rosji, zupełnie niespodziewanie trafiło nam się pięć dni wolnego, więc, nie myśląc zbyt długo, spakowałyśmy się dość na przypał i bez głębszego planu pierwszą lepszą marszrutką wyjechałyśmy z Kazbegi. 😀 miałyśmy jechać do Pankisi, do Bakuriani, do Raczy , do Lagodekhi – czyli gdziekolwiek, gdzie nas jeszcze nie było, ale koniec końców, skończyłyśmy w miejscu doskonale nam znajomym, w Mestii. To też element przeznaczenia, dobrze, że nie pojechałam w sandałkach, a miałam jeszcze buty trekkingowe! Swanetia dobra na wszystko! To był cudowny czas, ostatnie dni sierpnia, w głowie grupa Kino i piosenka „Konczitsa leto”, tak bardzo prawdziwe w ten złoty czas… Bez żadnej spiny typu „muszę tam wleźć”, „muszę to”, „muszę tamto” – po prostu carpe diem, jest pięknie. Chciałam sobie przemyśleć kilka spraw, poszłam więc rana się trochę zmęczyć nad jeziorka Koruldi, a nawet sporo dalej; w sumie jedyny wniosek do jakiego wtedy doszłam, konwersując sama ze sobą to to, że… cholernie czuć już koniec sezonu. I chcę do Domu, do Polski. A tu jeszcze 1,5 miesiąca jakoś trzeba przeczekać. Byle się coś działo, nadal się kręciło na jakiś oparach, to będzie dobrze. Najwyżej znowu skończę w Swanetii i, popijając piwo, będę wpatrywać się w Uszbę i myśleć o Tatrach. A! Wygłosiłam jeszcze jedną głęboką myśl: „jeżeli chce się iść do przodu, to nie wolno stać w miejscu”. Ale wtedy byłam już po piwie, bo pewnych rzeczy na trzeźwo w Gruzji się nie da.

A’propos! W drodze na jeziora Koruldi odkrywa się jeden z najpiękniejszych widoków na moją ulubioną Wiedźmę wśród gór, Matterhorn Kaukazu, czyli  piękną Uszbę. Oczywiście miałam nosa, wychodząc po 6 – udało mi się napatrzeć, bo potem nadeszły chmury i zakryły cały widok. I tak sobie myślę – a kawałeczek dalej Elbrus, z którego to Uszba prezentuje się równie cudownie i majestatycznie jak ze Swanetii. Byłam „za górami”, a to tak jakby w przestrzeni „pomiędzy”. I wtedy z całą siłą dotarło do mnie, że „szczęście nie znajduje się z a  g ó r a m i – ono j e s t  w  g ó r a c h.

Wróciłam ze Swanetii, dupłam rzeczy na podłogę, a do plecaka spakowałam kupę sprzętu i już kolejnego jechałam do Rosji, na Elbrus. W międzyczasie hobbistycznie poprowadziłam grupę na Czeget (ja mam tak usrane z tym Czegetem, jak z Halą Gąsienicową – tysiąc planów i myśli, a i tak kończę zawsze tam!), a czekając na atak szczytowy nie wierzyłam własnym oczom (padał śnieg, a chłopaki lepili bałwana) i z uporem maniaka sprawdzałam prognozę pogody, która niezmiennie pokazywała lampę kolejnego dnia. Podchodziłam do tego sceptycznie, ale… naprawdę była lampa. Czyściuteńka noc, ale za to koszmarne zimno, myślę, że spokojnie w granicach 30* mrozu, w trzech parach rękawic miałam już wizję odmrożonych, czarnych paluchów, przez głowę zaczęły przelatywać mi myśli: „a na co mi to, zawracam, wschód słońca z 5000m też nie będzie zły, ostatnio wyszło na dobre” itp., itd, całe szczęście jednak zaczęłam powtarzać sobie mantrę „byle do wschodu” i… jakoś to poszło. I wlazło. Maaamusiu złota, to była bajka. Chyba najpiękniejszy warun, jaki mogłam sobie wyobrazić na Elbrusie, w życiu nie widziałam nic tak pięknego!! (Ale tylko do kolejnego razu 😉 )

_DSC8379.JPG
Wschód słońca na Elbrusie. 

Chciałam tym wejściem, po raz czwarty na szczyt Elbrusa, a po raz siódmy na pięciotysięcznik, w pewien sposób uwieńczyć ten cały pełen wrażeń sezon. Nu, paszła żara! I uwieńczyłam w piękny sposób. Piękniej nie mogłam sobie tego wymarzyć. Chociaż, szczerze mówiąc, do końca sezonu tak naprawdę jeszcze trochę zostało, coś jeszcze mogę  wykombinować, kto to wie, jakby się okazja nadarzyła… 😉 Ale póki co, na dziś dzień czuję się mega usatysfakcjonowana! Teraz pora odpocząć, odpowiadając w biurze na pytania turystów, jak dojść do kościółka, lub jakiej pogody należy się spodziewać, będąc w górach Kaukazu. (a w biurze nie siedziałam już ponad bite dwa miesiące!!! :O )

Nu, paszła żara! (kolejne głupie powiedzenie, które tak jakoś mi siadło, że teraz będę go nadużywać). Do następnego!  :))))) 

PS. Sucharek na koniec: wiecie, jak wygląda podryw „na alpinistę”? Mówi się z uśmiechem słodkiej idiotki: „A pokażesz mi, jak się zawiązać na tej linie?”

 

Dzikie wojaże

W krainie wyniosłych wież.

Jesień w pełni. Jest przepięknie, do czasu, aż nie spadnie śnieg, a wraz z nim złote liście z drzew.

Za mną ostatnia grupa w tym sezonie. Jeszcze nie pora podsumowań, carpe diem póki można i te sprawy… Ostatnie 10 dni września upłynęło w miłej atmosferze i dobrym towarzystwie, pogoda dopisała, widoki jeszcze bardziej, czegoż chcieć więcej! Miałam swoje babie lato, poranne mgły, pajęczynki i złote kolory. Na osłodę dobiegającego końca sezonu miałam w pigułce wszystko to, co najpiękniejsze: Jutę i wejście na Przełęcz Chaukhi, Meteo, raz jeszcze Chewsuretię (porównanie z lipca) i przepiękną, nieodkrytą jeszcze Tuszetię. Kwintesencja. Chłonęłam wszystkie widoki i wrażenia, by jak najgłębiej wryły się w pamięć i by długimi, zimowymi wieczorami w Polsce móc wspominać te chwile pełne złotego światła, ciepła i radosnej beztroski.

W Shatili wspominałam swoją hiszpańską grupę i mój szok na brak kucharza, który miał tam być, w Tuszeti jeździłam konno (a jednak!!! Kiedyś to w końcu musiało nastąpić! Jestem pewna, że z nartami też tak będzie!) i – jak zawsze – taka praca to czysta przyjemność!

 

Jak już wspomniałam, zupełną nowością był dla mnie jeden z nielicznych nieodkrytych jeszcze dla mnie regionów Gruzji – Tuszetia. Kolejne marzenie podróżnicze – odhaczone!

Tuszetia to magiczna kraina. Zatopiona wśród szerokich zboczy Północnego Kaukazu, ze względu na trudnodostępność jeszcze niezepsuta przez hordy turystów, pełna lokalnych wierzeń i szczypty magii. Cała ludność Tuszeti liczy około 100 osób i skupia się w 40 miejscowościach, formą przypominających ufortyfikowane twierdze. Znaczna część mieszkańców żyje tu tylko latem – wraz z pierwszym śniegiem przenosi się w cieplejsze i bardziej dostępne regiony pobliskiej Kacheti lub Tbilisi. Tuszowie słyną z odwagi, waleczności, a także, jak na prawdziwych górskich dżygitów przystało – miłości do koni. Przepastne doliny są idealnym miejscem na rajdy konne, które również i nasza grupa miała w planach.

_DSC0106.JPG
Tuszetia z końskiego grzbietu.

W ramach ciekawostki:

  • dawniej jeździec na koniu, mijający wioskę, winien zejść z konia i przejść przez nią pieszo,
  • do Tuszeti zabronione jest wwożenie i spożywanie wieprzowiny (Tuszetia to ostatni schrystianizowany teren Gruzji, mieszanka lokalnych wierzeń i religii),
  • lokalny napój to aludi – piwo, smakiem przypominające nieco rosyjski kwas,
  • toasty podzielone są na 3 grupy: za Boga, za zmarłych i za żyjących
  • w 2003 roku otwarto Tuszecki Park Narodowy (spotkać tu możemy wilki, rysie, kozice, a nawet lamparty kaukaskie!), największy w tej części świata
  • do miejsc świętych nie wolno zbliżać się kobietom ( bo są nieczyste 😛 dzieci i staruszki mogą 😉 )

Droga, prowadząca do głównej wioski, Omalo, mierzy 72 km. Z racji tego, że wcześniej była jedynie pasterską ścieżką i przez 30 lat użytkowania nie należy do osiągnięć cywilizacji w formie autostrady, a także licznych serpentynem, jedzie się nią około 5 godzin. Zwana Drogą Śmierci, trafiła na listę 10 najbardziej niebezpiecznych dróg świata. Z kolei Przełęcz Abano to najwyżej położona przejezdna droga na całym Kaukazie. Ja to już jestem tak uodporniona i niewzruszona, ludzie mają mnie za wariatkę, ale na mnie ani jeden zakręt nie zrobił wrażenia i nie podniósł ciśnienia 😉

_DSC0643.JPG
Droga Stu Zakrętów z Przełęczy Abano (2900m n.p.m.)

Przez cały okres trwania wycieczki (jak zawsze) miałam niesamowite szczęście i pogoda dopisała. Jedynym wyjątkiem był dzień podróży do Tuszeti –  mgła choć oko wykol, widoczność sięgająca metra. Świetnie! -nie widać przepaści, w które możemy sie stoczyć przy nieostrożnym ruchu kierownicą. Cale szczęście nasz szofer to oaza spokoju i rodowity Tuszyniec, kursujący tą trasą każdego dnia. Oczywiście ja byłam niepocieszona, tracąc tak wyśmienite widoki z drogi, ale cóż. Nie można mieć wszystkiego. 😉 Wpatrywałam się we mgłę, rozmyślając. Niektórzy w górach lub podobnych warunkach cierpią na anoreksję górską, a ja wprost przeciwnie, mam wzmożony apetyt. Tak to jest, kiedy pada deszcz, a dzieci się nudzą. Dorośli jedzą.

Czas się tu zatrzymał. Gdyby nie droga, wybudowana na przełomie lat 70 i 80, ludzie nadal żyliby tu jak przed wiekami. Dziś do wysokorozwiniętej cywilizacji w prawdzie jeszcze daleko, ale dzięki (lub przez…) turystom powoli życie zaczyna nabierać rozmachu. O ile można to tak nazwać. 😉 Ludzie nigdzie, ale to zupełnie nigdzie się nie spieszą. Jest cicho, spokojnie. Nie wiem dlaczego, ale Omalo bardzo skojarzyło mi się z miasteczkiem Czarnobyl – ten sam rodzaj czasem aż kłującej w uszy ciszy na poły wymarłej miejscowości. Wstaje się tutaj nie z pieniem koguta, a rżeniem konia. Siwek, stojący na wzgórzu radośnie rżał co chwila, nie pozwalając spać. Co ciekawe, wieczorem też go słychać – lokalny krzykacz:)

Stare, tuszeckie miejscowości przypominają wioski-twierdze. Ze względów bezpieczeństwa nie leżą w dolinie, lecz wysoko na stromych zboczach. Głównym elementem każdej wsi, częścią jej zabudowy gospodarczej są wieże, zwane koszkebi, które pełniły nie tylko funkcje mieszkalne, ale przede wszystkim obronne. To dzięki nim możliwy był kontakt między wioskami i szybki oraz skuteczny sposób informowania o dostrzeżeniu wroga (bliskość granicy z Czeczenią i Dagestanem).

_DSC0314AAA.jpg
Koszkebi.

Jak już wspominałam, w Tuszeti miałam okazję zasmakować rajdów konnych. To od dawna było moje marzenie! 😀 Agusia wreszcie się wyszalała! Nie wiem, co było bardziej niesamowite: widoki, oglądane z końskiego grzbietu, wiatr we włosach, czy samo obcowanie z tak mądrym, wspaniałym zwierzęciem. W ogóle to najlepszy był jednak pęd. W szaleństwie tkwi metoda, jak zawsze. Bo Gruzja jest taka, ze na drugiej lekcji jazdy konnej płynnie przechodzisz do galopu. Omija podstawy, przechodząc do poziomu zaawansowanego. Muszę jednak przyznać, że był to dla mnie większy extreme niż Kazbek i Elbrus razem wzięte – bo tam ufasz sobie i swoim nogam, a tu musisz w całości poddać się rytmu konia. Jak się nie zgrasz – spadniesz. Całe szczęście, mój Siwek był przekochany, poczułam z nim pełną nić porozumienia, więc czułam się całkowicie bezpiecznie. W galopie zwłaszcza! 😉 Nieco bałam się o mój aparat, przewieszony przez ramię, ale jakoś przetrwał. Za szaleńczą jazdę sam mnie jednak ukarał, bo jak schodziłam z siodła, to walnęłam sama siebie i teraz chodzę z blizną na nosie. Po dwóch dniach, mimo uczucia jakbym siedziała na beczce, nieco poobijana z siniakami, ale w pełni szczęśliwa – nadal nie miałam dość i gdyby tylko była możliwość kontynuacji – byłabym pierwszą chętną! Niestety grupa musiała wracać do domu, już był na to czas… Dla mnie jednak, co się odwlecze, to nie uciecze, bo do koni na pewno wrócę! 😉

Za niedługo w górach spadnie śnieg i droga do Tuszeti znów stanie się nieprzejezdna – na kolejne 9 miesięcy odetnie ją od świata. Tylko kamienne wieże sprzed wieków, dumne, niewzruszone i nigdy niezdobyte, będą trwały na straży, opierając się wiatrom i za nic mając surową zimę i niepogodę.

 

Dzikie wojaże

Niebo pełne gwiazd, czyli jak zawsze na pełnym gazie.

18.09.18, wtorek

Środek nocy. Zrywam się i rozchylam namiot, wystawiając głowę, by zobaczyć, czy mgła się rozwiała i widać gwiazdy. Chyba mam zwidy. Pomiędzy namiotami biega lis z wielką, rudą kitą – chyba go wystraszyłam blaskiem czołówki, bo pogubił się, pokręcił w kółko i uciekł, spłoszony.  Nie, to nie zwidy. Niebo pełne gwiazd. Przemagam się więc, wychodzę z ciepłego śpiwora i idę robić zdjęcia. Miałam nosa – to, że całą drogę pada deszcz, a mgła wisi jak w Mordorze nigdy nie oznacza, że nocą się to nie rozwieje. O 2 niebo było usłane gwiazdami – można od nich dostać zawrotu głowy!

Muszę znaleźć kamień, który posłuży mi za statyw. Jedno zdjęcie przetwarza się 30 sekund, więc od oczekiwania w bezruchu trochę marznę. Do namiotu wracam przed 3 i jakoś nie mogę się już zagrzać, chłód przenika do szpiku kości. Zdaję sobie sprawę, że trochę przesadziłam, bo kto normalny zrywa się w środku nocy i spędza godzinę na polu, robiąc zdjęcia gwiazd? Z których wyszły może trzy.

Przewracam się z boku na bok. Mam wrażenie że ktoś łazi obok mojego namiotu. Lisik?? Czy może sfora bezpańskich psów? A może to tylko złudne wrażenie i po prostu zaczyna wiać? Chyba tak, to tylko wiatr. Uspokajam się, zwijam w kokon i w końcu nad ranem zasypiam. Gdy rano się budzę i wystawiam głowę, u wejścia do namiotu stoi czarny jak diabeł, kulawy pies, wesoło merdający ogonem.

Tak w skrócie wyglądała moja wczorajsza noc. Ubzdurałam sobie powtórkę zdjęć nocnych, bo ostatnio nie miałam ze sobą szerokokątnego obiektywu i widząc niebo nad Saberdze strasznie żałowałam. Miała być raz jeszcze Juta, ale tak jakoś przy okazji się złożyło, że zaprowadziłam grupę i tam z nimi spałam. Całą, caluteńką drogę padał deszcz. Myślę sobie: ależ ja jestem szurnięta!! Z własnej, nieprzymuszonej woli iść z dużym plecakiem, moknąć i marznąć potem w namiocie – to nie jest do końca normalne. 😀 Gwiazdy jednak wyszły, więc mam nadzieję, że nie marznęłam nadaremno i  z moich zdjęć też coś wyjdzie.:)

aaagggg.jpg
Niebo pełne gwiazd.

A rano jaki cudowny widok!! Wdrapałam się na górkę i miałam swoje chmury, wiszące nad Kazbegi. Z jednej strony widok na lodowiec, a z drugiej taki spektakl… Warto było poprzedniego dnia zmoknąć. Okazuje się, że w moich szalonych pomysłach jak zwykle jest metoda – podświadomie wiem, że mają one rację bycia i zawsze wychodzi na moje! 🙂

W ostatnie dni byłam też w Dolinie Truso i w Jucie – jako przewodnik dla dwóch Żydów z Izraela, którzy wcale nie wpisywali się w typiczność swojej nacji, więc było bardzo miło i sympatycznie. Już gołym okiem widać, jak wszystko przywdziewa jesienne barwy… Lubię ten czas, pięknie jest. A co do kropelek i pajęczynek – wczoraj w drodze na Saberdze było tak wilgotno, że mi się na warkoczu osadzały! Miałam swoje kropelki! Jeszcze brakowało zamrożonych rzęs 😉

_DSC8859
Konik z Juty.

Jutro przejmuję kolejną grupę, pewnie ostatnią w tym sezonie – będę z nimi aż do końca września, a plany mamy bardzo bogate! Będzie super! 😀 Potem to już tylko październik, sezon dobiegnie końca i ogółem to przeleci jak z bicza trzasnął… Nawet się nie obejrzę, a już w domu będę! A, a’propos – jak tak siedzę w tym namiocie i piszę na kolanie, to tak sobie myślę, jak bardzo napiłabym się teraz z rana kubka gorącego mleka z roztopionym masełkiem…. Och ach!:)

Na sam koniec jeszcze jedna anegdotka z codziennego życia Agencji Górskiej z serii KOCHAM MOICH TURYSTÓW: przychodzi kiedyś pani do biura, przegląda pamiątki, zerka na mapę, a w końcu pokazuje palcem na butle z gazem:

-Szto eta?

-Eta gaz.

-A kamu eta?
-Nu, alpinistam.

Pani zdziwiona, patrzy na mnie jak na wariatkę, po czym z całkowitą powagą pociera nos i pyta:

-A zaczem alpinistam gaz? Sztoby ego niuchać?

Hm. Wciągać gaz, żeby dodał Ci skrzydeł. Można i tak, na pełnym gazie! W Gruzji przecież wszystko można.

No astarożna. 🙂

Dzikie wojaże

Polowanie na babie lato.

4.09.18

Wrzesień. Dzieciaki poszły do szkoły, a ja łapię się za głowę, starając doliczyć się lat, „kiedy to było”… Tracę rachubę czasu 🙂

Zaraz obok maja najpiękniejszy miesiąc roku. Widać już gołym okiem, jak wszystko zmienia swoje barwy… Coraz wcześniej robi się ciemno, skłony gór zaczynają przypominać nasze Czerwone Wierchy, nad dolinami nieruchomo zastygły chmury, mgliste poranki, jeszcze mi tylko brakuje złotego światła i babiego lata, płynącego na wietrze. Wtedy już całkowicie poczułabym ten klimat jesieni. Jarzębina i rokitnik gotowe do zerwania, a ja, za każdym razem przechodząc obok nich, miewam fantazje, żeby ich owoce zalać czaczą i zaskoczyć Gruzinów wymyślnym smakiem słodkiej naleweczki! 😀 Ostatnio nawet dostałam od jakiegoś turysty pół litra, chciał wyrzucić butelkę do kosza, ale jak ją spontanicznie otrzymałam, tak spontanicznie oddałam tego samego wieczoru – bardziej potrzebującym 😉

_DSC8309.JPG
Kazbegi zmienia barwy.

Po sześciodniowej zmianie w biurze naczelną rzeczą, którą robię w wolny dzień w pierwszą godzinę po pobudce jest nastawienie prania. W dwie godziny, kiedy jeszcze zazwyczaj nie pada, zdąży mi wszystko wywiać, a resztę dnia mogę spędzić na cudownie odmóżdżającym sprzątaniu kuchni, łazienki, a także przeglądaniu Aliexpress i rozmyślaniu, jakaż to pierdoła za mniej niż 2$ mogłaby mi się przydać. Moja Mama przestała już te paczuszki nawet rozpakowywać, po prostu rzuca na jeden stos w kącie mojego pokoju – kupa rośnie i czeka na powrót Agusi. Najśmieszniej kiedyś było, jak zamówiłam sobie dwie koszulki – jak okazało się, identyczne zamówiłam jakiś miesiąc wcześniej. Spodobał mi się kolor. To chociaż oznacza jedno – jak mi coś raz wpadnie w oko, to jestem stała w uczuciach 😉

Cztery wolne dni to już baaardzo dużo. (To, co posprzątałam zdążyło się już ubrudzić). Dobrze, że już jutro do pracy!! 🙂 Nadrobiłam społeczne zaległości, dokończyłam książkę i WRESZCIE NORMALNIE POSZŁAM NA ZDJĘCIA. Z brakiem dzikich zwierząt w okolicy już się jakoś pogodziłam, choć to boli okropnie, ale zwykłego wyjścia w plener odpuścić nie można. To jak z sztuką dla sztuki – nie może być „przy m okazji”. 😉 Aaaach, tego mi trzeba było! Wyjścia po 5 rano, polowania na światło i dozy zachwytu. No i oczywiście przewiania głowy. Zawsze, gdy pizga tak, że urywa głowę, myślę sobie, że na Meteo muszą mieć przekichane. Nie mówiąc o tych, co akurat idą na szczyt! Wtedy dziękuję w myślach, że ja miałam tak idealne warunki… Farciarz nad farciarze. W ogóle pewnie niektórzy mogli sobie pomyśleć, że się przechwalam, bo jak wróciłam, to każdemu mówiłam: „A wiesz, że byłam na Kazbeku i Elbrusie?!” , ale to wszystko było z radości. 🙂 Po prostu nadal nie mogę uwierzyć w swoje szczęście: że tak wszystko idealnie się złożyło i dzięki temu bez wiekzych problemów mogłam wejśc na obie te góry… Więc teraz jak patrzę na Kazbek, mogę sobie tylko wyobrażać, jakie warunki muszą tam w danej chwili panować. A ja tam byłam. O, tam, na samym czubku.

Jak wisienka na ptysiowym torcie.

_DSC8480.JPG
Co tam musi się dziać na górze…

Wróciłam zziębnięta, wypiłam kawusię i resztę dnia z czystym sumieniem mogłam sobie czytać i przewracać się z boku na bok. Idealne lenistwo. Czasem tak po prostu trzeba, na odmianę dla życia na pełnych obrotach. 😉 Co jednak za dużo, to niezdrowo, potwierdzone naukowo! Przede mną kolejne 11 dni w biurze, ogarniania gruzińskiej rzeczywistości i walki z wiatrakami. A potem… a potem to znowu w drodze, znowu góry i polowanie na babie lato i chmury, wiszące nad dolinami…

Dzikie wojaże

EKSTREMALNIE: CZARNOBYL I PRYPEĆ!!!

Zostałam ostatnio nazwana „autorką bloga podróżniczego„, (jakoś jednak bardziej utożsamiam się z fotografią i Agą z Krainy Czarów https://www.facebook.com/agawielinska/ , no ale cóż) – z tejże więc okazji relacja z kolejnego wojażu. Bardzo dzikiego, bardzo ekstremalnego. Muszę się streszczać z pisaniem, bo w planach kolejna wyprawa, rzut beretem, ale liczę, że warunki mi dopiszą!
Już z dawien dawna chodził mi po głowie wyjazd do Czarnobyla. Wiadome, rożne rzeczy biegają i skaczą po mojej rudej głowie. Jest tam Syberia, Kirgistan, Kazbek i inne ciekawe rzeczy, ale między tymi właśnie miejscami przechadzał się Czarnobyl. No ale- prościej zebrać się na wyprawę na Ukrainę, niż nad Bajkał – chcąc nie chcąc.
Ileż to ja się naczytałam książek o czarnobylskiej Zonie… A właściwie o Strefie Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej, jak brzmi pełna nazwa. Jest to całkowicie wyludniony i kontrolowany teren 30 kilometrów wokół elektrowni uszkodzonego reaktora nr 4, w którym 26.04.1986 roku wybuchł pożar. Strefa największego skażenia to 10 km.
Mówiąc obrazowo- teren Strefy to wielkość państwa Luksemburg lub trzech Warszaw. Robi wrażenie. 
Jeszcze większe wrażenie robią inne liczby, ale o nich wspomnę później.
A tak w ogóle, nie spodziewałam się, że po raz drugi w przeciągu trzech miesięcy odwiedzę Kijów. Niby tylko na jeden dzień, ale zawsze coś. W Polsce od dwóch tygodni lało. W dzień wyjazdu w naszej wiosce wylała mała rzeczka i zatopiła boisko sportowe i inne takie ekscesy, nie wiadomo co spakować, jak się ubrać. Okazuje się, że Kijów – 900 km dalej, a tam… Upał 30*C. O matko, jakie to było cudowne. Grzało w dupsko porządnie, ale każdy ile mógł chciał złapać otulające promienie słońca.
Po raz kolejny była też stara, piękna Ławra. Nie udało mi się skoczyć na dzwonnicę i popatrzeć na panoramę, czas był napięty, w końcu był to wyjazd organizowany przez biuro, a nie Agę, ale i tak nie było źle.

A’propos wyjazdu organizowanego.
Drażniła mnie trochę pani pilot, to już trochę takie zboczenie zawsze i wszędzie głównodowodzącego… Jak można opowiadać o biednej Ukrainie i panach Polakach, a nie wspomnieć, że ostatnie metro jest po północy?
Albo powtarzać: „Nie bójcie się mówić po polsku!”. No nie zgodzę się. We Lwowie może by to jeszcze przeszło, ale nie w Kijowie. Może się mądrzę, ale cóż, czasem tak bywa. 😀  Trochę słabe, jak dla mnie, ale to może takie moje widzi-mi-się.
Podczas gdy grupa poszła zwiedzać kolejne cerkwie, moja najlepsza pod słońcem grupa w postaci dwóch głów i mnie, poszła na Majdan na zachód słońca. I było cudownie, a nade wszystko: było warto.

Znowu to samo. To miejsce chyba tak wpływa.
Można siedzieć, gapić się przed siebie, popijać zimny cydr i po prostu cieszyć się chwilą.
Bo jest tak pięknie. 

 

Nie Kijów jest jednak głównym tematem dzisiejszego wpisu!

Były powiat czarnobylski, dzisiejsza Zona (to dość popularny rusycyzm- po prostu „strefa”) to teren ukraińskiego Polesia. Naturalną granicą Strefy, a jednocześnie państw: Ukrainy i Białorusi jest rzeka Prypeć, w swoje czasy ochładzająca pracujące reaktory jądrowe. (Dziś Prypeć jest domem między innymi dla dwumetrowych sumów-mutantów, połykających bułki w całości!)
Punkt wjazdowo-kontrolny do Zony: Dytjatki. Poczułam dreszczyk!!!
Przy okazji przekraczania granic chyba do końca życia będę wspominać drugi rozdział swojej pracy magisterskiej, traktujący o przestrzeni literackiej.
Coś w tym naprawdę jest, że człowiek zawsze czuje się nie do końca swojo.
Tym bardziej, jak nawet na wjeździe do zamkniętej strefy wokół dawno nieczynnej elektrowni atomowej, trzeba czekać i kwitnąć jak pierwiosnek!
W końcu ruszamy. Na podbój Zony!
Wracając do liczb. Są przerażające.
 
Teren Czarnobylskiej Zony to 76 wysiedlonych wiosek. 530 km dróg. 12 mostów.
W przeciągu miesięcy ewakuowano ponad 200 000 osób, zamieszkujących najbardziej zagrożone tereny. Ludziom powiedziano, że wyjeżdżają na 3-4 dni, ale ich „wyjazd” trwa już ponad 11 315 dni…
Co jeszcze lepsze- wybuch w reaktorze miał miejsce o 1 w nocy. Rano nikt z mieszkańców Prypeci nie zdawał sobie sprawy, co własnie się wydarzyło. Był pożar, strażacy, ok… Ewakuację rozpoczęto dopiero 36 godzin po awarii. Pomysleć, ile do tego czasu ludzie się nawdychali… Co jeszcze śmieszniejsze- w Kijowie, 150 km dalej, na 1.05 „normalnie” odbyła się parada…
Trochę przerażające, wdychać cichą śmierć i nawet o tym nie wiedzieć.
Bo przecież nie pachnie, nie śmierdzi, nie widać, nie słychać… NIC.
Miastem, stworzonym dla przesiedleńców, jest Sławutycz; dużo osób zamieszkuje w Kijowie, ale są też ewenementy: samo-osadnicy. Ci, którzy mimo zakazów powrócili do swoich domostw w opustoszałych wioskach. Było ich koło tysiąca. W przeciągu całych 31lat, które minęły od wybuchu w elektrowni, dziś zostało ich tylko 250 osób. W większości powrócić zdecydowali się ludzie starsi, przywiązani do ziemi i niewyobrażający sobie innego życia.  Bo przecież nie przesadza się starych drzew…
 
Na terenie Zony stacjonują 2 jednostki wojskowe, są tam 2 przychodnie lekarskie, 3 hotele pracownicze, 1 poczta… 5500 osób obsługuje Zonę, z czego całe 3500 pracuje na terenie Elektrowni.
Wybuch i pożar uszkodził reaktor numer 4; całą Elektrownię wyciszono dopiero w roku 2000 (wyciszono- czyli do tego roku nadal produkowała prąd), jednakże paliwo jądrowe ciągle tam jest. Nowy sarkofag nad zniszczonym reaktorem powstał w listopadzie 2016roku, wciągnięto go na stary, który „wytrzymał” całe 30 lat. Wielu ludzi twierdzi, że trochę zeszpecił krajobraz, ale w końcu chodzi o bezpieczeństwo.
Przecież w środku reaktora 4 znajduje się ponad 150 ton ciągle aktywnego paliwa jądrowego- musi być nieustannie ochładzane… W wyniku wybuchu powstało ponad 300 tongruzu radioaktywnego. Przeniesienie paliwa i ostateczne zamknięcie elektrowni planuje się na 2066 rok.
Tak naprawdę cały czas trwa likwidacja skutków awarii.
Utrzymanie Zony kosztuje Ukrainę (i pośrednio Amerykę, ale to tak na marginesie) trylion hrywien. (Nie wiem ile to zer, ale chyba dużo). 20 rocznych budżetów państwa.
Budowę miasta Prypeć, stworzonego specjalnie dla ludzi, pracujących na terenie Elektrowni, rozpoczęto w roku 1966.
Średnia wieku miasta wynosiła 26 lat.
Warto wspomnieć o fenomenie tego miasta. Mieszkali tam prawdziwi wybrańcy losu: mieli wszystko. Kolorowe telewizory, samochody, basen, stadion, przedszkole, diabelski młyn… Praca w elektrowni zapewniała duże pieniądze i prestiż społeczny.
Wszystko to przepadło, zostało zniweczone w jedną kwietniową noc…
IMG_20170923_155636-01
Witamy w Prypeci, Wymarłym Mieście, mieście Duchów… 
Byłam w szoku. Jedna wielka, potężna, ogromna R-U-I-N-A.
Nie mogłam pojąć tego, co jest tego powodem, bo przecież nie pożar w Elektrowni, oddalonej od Prypeci 2 km. Czas? Owszem. Ale i ludzie. Trochę szabrownicy, trochę psy ogrodnika: ja nie mam, to i innym nie pozwolę tego mieć… Strasznie smutne i ciężkie do ogarnięcia racjonalnie.
Na poniższym zdjęciu – Chwytak. 

Czyli po prostu część od koparki, którą wyrywano drzewa z Rudego Lasu – tuż przy zniszczonym reaktorze. Głupi metal, a przechwycił taką dawkę promieniowania, że do dziś, gdy przyłoży się do niego licznik Geigera, to piszczy jak szalony,  12 µSv/h!* (mikrosiwerty na godzinę).  
 
Dla przykładu:
5 µSv – prześwietlenie zęba,
10 µSv – dawka promieniowania naturalnego, jaką przyjmuje przeciętny człowiek podczas jednego dnia,
40 µSv – lot z Nowego Jorku do Los Angeles,
100 µSv – prześwietlenie klatki piersiowej.
Spędziwszy cały dzień w Prypeci i Czarnobylu nie nałapałam się go więcej, niż trzy badania rentgenowskie lub jedną tomografię.
Więc nie taka Zona straszna, jak ją malują, bo promieniowanie jest wszędzie i nie da się go uniknąć. 😉 
_DSC2696.JPG
Równie ciekawym miejscem były opuszczone zakłady Jupiter. 

Jest to bardzo ciekawe miejsce: oficjalnie produkowano tam radia i magnetofony. W praktyce zakładu nie opuścił żaden tego typu sprzęt elektroniczny. Chodzą plotki, że robiono tam czarne skrzynki i kostki do reaktorów atomowych. Nikt nie wie i nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę. Zona kryje w sobie wiele tajemnic… 
Tydzień przed moim przyjazdem w Prypeci miał miejsce mały incydent.
Grupa naszych zdolnych i niezwykle pomysłowych rodaków chciała uruchomić Diabelskie Koło, w związku z czym po Zonie spacerowało dużo więcej patroli policyjnych, niż zazwyczaj. Nie było wiadome, czy uda się wejść do opuszczonych bloków i „pozwiedzać” mieszkania, ale na szczęście się udało i to nawet nie jeden blok.
Ale w każdym mieszkaniu niemalże to samo. 
Głównym punktem wycieczki był, wiadome, Sarkofag. Pod nim- stary Sarkofag, a jeszcze pod nim- uszkodzony reaktor elektrowni jądrowej. 

I to tam do dziś siedzi sobie „spokojnie” 150 ton radioaktywnego paliwa… 
Mówią, że ten starszy był ładniejszy, dużo bardziej fotogeniczny, słowem, spóźniłam się, ale ten też robi wrażenie. Takie, że aż ciarki przechodzą…
_DSC2831
Okolice Rudego Lasu to najbardziej skażony teren- bo najbliżej reaktora. 
Licznik pikał 19,32. 
W jego bliskości żyje słynny Siemion – lisek, mieszkaniec Zony. Lubi smakołyki i jest świetnym modelem, ale mi chyba nie chciał zapozować. Chyba, że w tym momencie akurat spał, więc muszę jechać raz jeszcze, by go spotkać!
_DSC2925
Wiecie co to? Też swojego czasu nie wiedziałam. Albo czytałam, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Oko Moskwy – radar pozahoryzontalny Duga 2, wybudowany w utrzymywanym lata w tajemnicy kompleksie wojskowym Czarnobyl-2. 
 
Ta kupa żelastwa, wysoka na 150m i długa na 500m (nie ogarnąć tego wzrokiem!!), wybudowana została wcześniej niż sama Elektrownia. Nieładnie mówię: „kupa żelastwa”, a to tak istotny przedmiot w historii stosunków międzynarodowych, zwłaszcza między Związkiem Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi. Amerykanie nazywali Dugę „Rosyjskim Dzięciołem”, ponieważ skutecznie zakłócała fale radiowe i charakterystycznie stukała. 
Centrum dowodzenia miasta Czarnobyl-2. To tam, przed ogromnymi monitorami, siedzieli sobie radzieccy generałowie i komentowali wydarzenia na świecie.
Jak zeszliśmy z dachu budynku, było już całkiem późno, przed 17, a trzeba było jeszcze odwiedzić, jak sama nazwa wyprawy brzmi, sam Czarnobyl!
Prypeć to jedno, młode miasto, a historia Czarnobyla sięga XII wieku! 
Nazwa pochodzi od słów „czorna bylina” – oznaczająca piołun.
 
I teraz uwaga, ciekawe. O piołunie jest napisane w Apokalipsie św. Jana- to tą roślinę trzymał w ręku jeden z Aniołów Zagłady. WOW.
Dziś czasowo mieszkają tam pracownicy Zony- co ciekawe- często w swoich starych mieszkaniach, które musieli opuścić przy okazji ewakuacji…
Jest jakiś spokój w tym miasteczku. Cisza. Ale nie martwa cisza, jak w Prypeci. Czarnobyl ma w sobie duże pokłady nadziei na przyszłość, nadziei na życie. 
Miasteczko jest zadbane, wypielęgnowane, czyste… Na rabatach bujnie kwitną aksamitki i cynie, a z drzewa na drzewo przeskakują ptaki, radośnie przy tym ćwierkając…
Ciekawe, czy nastaną takie czasy (albo raczej: kiedy nastaną takie czasy), że w Czarnobylu znów będzie gwarno i pełno… 
Nie wspomniałam jeszcze kilku istotnych liczb: w wyniku awarii Elektrowni bezpośrednio zginęła tylko jedna osoba– pracująca przy pompach. Wszyscy pozostali zmarli w wyniku radiacji…
Mówi się o kilkunastu dzielnych strażakach, potem o kilku pracownikach… Raczej nie wspomina się o konkretnej liczbie „zwykłych ludzi”, którzy stracili życie w wyniku wdychania radioaktywnych pyłów… Ile ich było: kilkaset, kilka tysięcy, kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy??? Tego nie dowie się nikt. Na przykład: za przyczynę zgonu lekarze podawali grypę jelitową. Akurat. To była choroba popromienna.
I to jest wielka tragedia Czarnobyla. 
Dużo wrażeń, dużo myśli…
To nie było zwykłe miasto, do którego jedzie się pozwiedzać. To nie były pejzaże, na które jedzie się napatrzeć i je wchłonąć. 
To było coś całkowicie innego.
Trochę przerażające, bardzo zastanawiające, dające do myślenia.
Jednym słowem: BYŁO WARTO.
PS. Ale stanowczo za krótko!!!!!!!!!!!!!!! 
PS2. Morał jest jeden: trzeba jechać raz jeszcze: spotkać się z Siemionem, oraz przenocować 😉