Wychodzę na pole i wiosna jak nigdy dotąd wytrąca mnie z równowagi.
Wróć. Co rok wiosna wytrąca mnie z równowagi, ale za każdym razem mam wrażenie, że to jeszcze mocniejsze odczucie, niż dotychczas. Chyba, że z wiekiem mnie tak bierze. Lubię ten stan, gdy wiosna bucha pełną parą. Nosi mnie wtedy pierońsko, jestem ogólnie nadaktywna, gonię jak potłuczona: w ogródku z łopatą, potem na spacer – za mało! lecę na rower, ciągle mało… Co dopiero będzie, jak rzepak zakwitnie – a to już na dniach! Ale tak naprawdę dopiero wtedy czuję, że żyję pełnią życia.
Btw, ostatnio moja mama, obserwując ptaki w ogródku, stwierdziła, że sikorki to są trochę takie popieprzone, podobne do Agi, bo ciągle tylko gonią, skaczą, nosi je to tu-to tam. Uznałam to jako komplement – popieprzona jak sikorka, miło.
Miałam ostatnio straszny sen. Albo koszmarne urojenie myślowe. Wydało mi się, że jest koniec września. Nie było w ogóle wiosny, lato też przeszło i znowu jest jesień, a dzień zamiast dłuższy znowu robi się krótszy. To było okropne. Całe szczęście – jest maj, piękna wiosna, a dzień – tylko dłuższy!
Późna tegoroczna wiosna. Kiedy w zeszłym roku syrop z mniszka robiłam 22.04 (zaraz potem pędząc na pole kwitnącego rzepaku), to w tym roku dopiero 10.05. A na rzepak w pełnym rozkwicie przyjdzie jeszcze koło tygodnia poczekać. Ale najważniejsze, że z każdym dniem coraz piękniej. Tak mi brakowało słońca i witaminki D, chociaż ostatnio nadrobiłam – nie posmarowałam sobie w górach rąk (tak, też muszę, po raz kolejny boleśnie się o tym przekonuję – dobrze, że chociaż na ryju pamiętam o kremie) i teraz czuję, jak płonę 😀 Pierwsze poparzenie tego roku – znając życie, nieostatnie!
Jadę kiedyś w poniedziałek do roboty (koniec kwietnia to był) i z rozrzewnieniem spojrzałam na piękną ośnieżoną Babią i czubki oprószonych Tatr. I tak mnie wtedy natchnęło: muszę jutro GDZIEŚ, GDZIEKOLWIEK pojechać. Gdziekolwiek. Stwierdziłam więc, że skoro taka myśl błysnęła w mojej rudej głowie, NATYCHMIAST trzeba ją zrealizować.
Wybrałam się więc z Ewelina na Lubań. Jakoś nie chciało mi się jechać w Tatry i znowu patrzeć na śnieg, zapadając się po pas – dość już miałam go w tym roku. Chciałam po prostu się przejść i popatrzeć na piękne góry.
Jedziemy sobie raniutko, a Ewe mnie pyta:
– Jak się załatwia urlop? Rozmawiasz z szefem, czy po prostu nie przychodzisz do pracy, jak ja nie poszłam do szkoły?
Szkoła – kiedy to było! 😉 Btw, 10 lat temu zdawałam maturę, stara kozica ze mnie!
Lubań. Szlak prosty, przyjemny, w sam raz na wiosenne rozruszanie po górkach. Napatrzyłam się na piękne zdjęcia i postanowiłam przekonać się na własne oczy. Jak mówi Wikipedia, według ludowych podań „Lubań to miejsce przeklęte i magiczne zarazem. Miejscowi czarownicy toczyli tam między sobą spory. Po wypowiedzeniu przez jednego z baców-czarowników straszliwego przekleństwa całe stado owiec wraz z juhasami zapadło się pod ziemię. Podobno w dniu św. Jakuba słychać spod ziemi okrzyki juhasów i dzwonki owiec”. Cóż – z miejscem magicznym się zgadzam. Granica Gorców i Pienin z widokiem na Tatry i Jezioro Czorsztyńskie – totalne kombo widokowe! Istna magia!

W ogóle to była cudowna sprawa – wtorek, puste drogi, a na całym szlaku spotkałyśmy dwójkę ludzi – jeden gościu nocował na szczycie w namiocie, a jedna dziewczyna dopiero wychodziła, kiedy my praktycznie byłyśmy już przy parkingu. Elegancka pogoda i widoczność, cisza taka, że idąc przez las, widziałyśmy myszki wystraszone naszymi krokami czmychały w liście (naliczyłyśmy całe 7) – niesamowite!
Od razu z lepszą energią minął tydzień!




Majówkę spędziłam w domu – widziałam kiepskie prognozy, a poza tym pomyślałam sobie o dzikich tłumach, stwierdziłam więc ze stoickim spokojem, że przecież co się odwlecze, to nie uciecze. Śnieg zdąży szybciej w Tatrach stopnieć 😀 Moim celem na ten weekend było upieczenie… bezy. Pavlowa zawsze wydawała mi się takim potworem, do którego przygotowania potrzeba jakiś cudownych zdolności zdobienia ciast, a poza tym na pewno jest trudna w przygotowaniu. Cóż – nie taki diabeł straszny, jak go malują! (*gdyby nie inspiracja od mojej Kochanej Asi, w życiu bym się chyba nie zmotywowała – dziękuję! ❤ ) Beza wyszła oczywiście z rozmachem, od razu taka XXL, a smak taki, że omomomom! Jadłam ją z zachwytem – o matko, to połączenie smaków, połykając setki słodkich kalorii z myślą, że przecież mogę – spalę na rowerze! 😉
No właśnie – dzień już na tyle długi, że po pracy można coś porobić w ogródku, a potem jeszcze na rower śmignąć! Powiedzcie mi, jakże ja mam nie być nakręcona, jak tu tyle możliwości, tyle bodźców?! 😀
Odkryłam ostatnio fajną miejscówkę. 5 km od domu. Sama sobie się dziwię, że wcześniej tam nie dotarłam! Oczywiście na nogach za prosto, za nudno, to wzięłam mojego niebieściutkiego Śmigusia i wjechałam na Krzemionkę w sąsiedniej Lgocie, skąd rozpościera się niesamowity widok na Babią i całe ciągnące się pasmo Beskidów. Wiosną, z tymi świeżymi, zielonymi listkami wyglądało to wprost niesamowicie – siedziałam na kłodzie na szczycie polany, a w dolinie taka przestrzeń! Pięknie! Choć utwierdziłam się w przekonaniu, że na nogach to by mi się nie chciało tak dryłować. Od czego ma się rower! 😉 Oczywiście jak to wariat, w pewnym momencie w lesie musiałam sobie robić minutkę dla oddechu, bo inaczej bym płuca wypluła, ale stwierdziłam, że to wreszcie idealna trasa dla mnie i Śmigusia – nareszcie mogłam się zmęczyć!




Poza tym więcej lokalnych pejzaży. Szukam dziwności. Jakby to prościej ująć – cuduję z kadrami, nie zadowalają nie już proste ujęcia. Albo to już wyższy level fotografii, albo jakieś umysłowe zblazowanie 😉 ale, szczerze mówiąc, efekty są dla mnie zadowalające! Zwłaszcza z takimi widokami przy t a k i e j widoczności!



Byłam też w Pieninach – to w pierwszą ciepłą niedzielę tej wiosny, kiedy się zjarałam na kolor mojej czerwonej skodzinki 😉 O matko, kocham tą krainę. Mogłabym tam wracać i wracać – zawsze i o każdej porze dnia i roku jest nieziemsko i magicznie – nigdy się nie znudzi! Co jest najlepsze w Pieninach – naprawdę nie trzeba wiele, by móc podziwiać widoki… Byłam tam jesienią, teraz wczesną wiosną – czeka mnie jeszcze lato! Marzyło mi się zdjęcie ze stadem owiec z Tatrami w tle, a te nie chciały mi odpowiednio zapozować, tzn, były 300m niżej niż potrzebowałam 😉

Nigdy nie myślałam o Koronie Gór Polski. To nie dla mnie. Dla mnie celem w samym sobie są widoki, wrażenia, zachwyt, światło, a przede wszystkim zdjęcia. Musiałabym policzyć, ile szczytów KGP zdobyłam „przypadkiem” – ostatnio na pewno była to Wysoka – najwyższy szczyt Pienin. Nie są to Trzy Korony, jak niektórym się wydaje. Trzy Korony to ewentualnie pożerają Babią Górę (patrz na zdjęcie poniżej). Ale sympatyczna górka! Pierońsko mi się podobała ta niedzielna wędrówka – ponad 20 km od Szczawnicy, przez Wysoki Wierch (który moim zdaniem widokowo bije na głowę cel główny tego dnia) na szczyt Wysokiej (nie mylić z tą krasawicą w Tatrach Słowackich! 😉 ) z zejściem przez Przełęcz Rozdziela aż do Białej Wody. Tak się fajnie szło – najlepsze podejście na samą Wysoką: góra-dół, góra-dół…! A jak się fajnie leżało na trawie na powrocie – to może wtedy mnie tak przyjarało 😉




Oczywiście załapało się również kilka udanych zdjęć z mojej ulubionej serii (jednej z wielu): „Zdjęcia z drogi” 😀

O, złapałam też na powrocie z drogi stado owiec z Tatrami w tle. Powiem tyle: DO POWTÓRKI! Nie do końca o to mi chodziło, ale jak na zdjęcie z auta nie ma źle 😉 przynajmniej jest po co jechać znowu – zawsze znajdzie się jakiś powód!

Och. Myślałam, że nie ogarnę tej relacji i ogromu zdjęć, jakie udało mi się zrobić ostatnimi czasy, mam nadzieję, że trzyma się to ładu i składu, a chaos Was nie pochłonął!
Mówiłam – to wiosna tak na mnie wpływa, że chodzę jak nakręcona. Tfu, zapomniałam. Latam jak popieprzona sikorka.
Cóż, jedno powiem. BYLE WIĘCEJ!* 😀 Trzymajcie się cieplutko i korzystajcie z wiosny – jest pięknie!
*dalej, wyżej, szybciej itd…!
PS. Tak sobie czasem czytam swoje archiwalne wypociny i aż sama do siebie się uśmiecham – nie tylko na wspomnienia. Cieszy mnie, kiedy to czytacie i nieznudzeni docieracie do samego końca – bardzo za to dziękuję! To dla mnie niezmiernie miłe i bardzo motywujące, a to jest ważne. I wiecie co? Kiedyś w końcu na pewno napisze książkę – nie odpuszczę tego.