Dzikie wojaże

Armenia to nie zupa pomidorowa.

Nosi mnie po świecie jak nasionko klonu, pchane wiatrem. Albo jak uczep na kociej sierści. To tu-to tam. Planami wyjazdów żyję na kolejny miesiąc w przód, w skrócie – nie ma kiedy pralki załadować 😀

Pierwszy raz w tym roku byłam w Armenii miesiąc temu,  teraz właśnie wróciłam z kolejnego wyjazdu z grupą. Jakoś nie jest to moje miejsce na ziemi – moje sceptyczne podejście znowu znalazło odzwierciedlenie w rzeczywistości i tak jest (niestety) za każdym razem. Gruzja jakoś potrafiła podbić moje serce od razu, a Armenia – ani grama i jeszcze za każdym kolejnym wyjazdem tylko mnie utwierdza, że mam czego nie lubić. No po prostu. Nie wszędzie musi mi się podobać i nie wszędzie muszę mieć ochotę wracać. 😉 W dodatku diabelnie gorąco, nie do wydzierżania. Gdyby nie góry, trzy najwyższe wulkany, na które wchodziliśmy z grupą to nic ciekawego tam bym już nie znalazła – taka prawda.

Khustup, Ażdahak i Aragac – to trzy najwyższe szczyty Armenii, a dwa ostatnie to wygasłe wulkany. Każda z gór jest totalna inna – ma inne podejście, inne widoki, inne wrażenia z wchodzenia. Do mnie jakoś przemówił Ażdahak z pasma Gór Gegamskich – z zielonymi zboczami i jeziorem w środku krateru. To z perskiego „wielki, potężny”. Góra jest również siedzibą Wiszapa – półsmoka, półczłowieka, który raz na 1000 lat schodzi na ziemię w towarzystwie burz z piorunami. Wysoko ponad górą istnieje zaś swoista sieć, korytarz, po którym podróżują tego typu stwory – wg legendy, zapewne dopowiedzianej w przeciągu ostatnich 30 lat, Ażdahak odwiedził nawet potwór z Loch Ness 😀

_DSC4168.JPG
Jezioro Akna – widok ze szczytu Ażdahaku. 

Żeby zdobyć najwyższy szczyt Armenii, północny (jeden z czterech) wierzchołek Aragatsu o wysokości 4090 m, najpierw trzeba wejść na południowy, zejść do krateru i dopiero wtedy wleźć na tej najwyższy. Droga powrotna to samo – kiedy wydaje Ci się, że już schodzisz, zaraz trafiasz na kolejne podejście, bo przecież musisz jeszcze wyleźć z krateru! 10 godzin to zajęło, fajna, przyjemna orka. Przecież o to chodzi, by się zmęczyć w górach, nieprawdaż? Nie ma lekko!!

_DSC4254.JPG
Aragats – wierzchołek północny (4090m)

Także w skrócie – lepsze niż góry mogą być tylko góry, w których nas jeszcze nie było. Zaliczone, pora na kolejne!

****

Siedzę sobie na najwyższym stopniu erewańskich Kaskad. Przemierzyłam 572 stopnie, by tam wleźć. W końcu dzień bez wchodzenia do góry jest dniem straconym, nieprawdaż? Mam chwilę wytchnienia po upalnym dniu i wpatruję się w Ararat, oświetlony blaskiem zachodzącego słońca. Paradoks – święta góra Ormian , tak pięknie wyeksponowana w całej stolicy, znajduje się na terytorium Turcji. Wedle legendy to do niej przybił Noe wraz z arką po potopie, obecnie znajdująca się na terytorium jej największego wroga- Turcji. W godle Armenii cały czas widnieje Ararat, symbol ich wielkości i narodowa duma.

Turek pyta Ormianina:

– Jak w Waszym godle może być Ararat, skoro nie należy on do Was?!

Ormianin odpowiada:

-A jak w Waszym godle może być księżyc, skoro i on do Was nie należy?! 

_DSC2305.JPG
Widok z erewańskich Kaskad na Ararat. 

W ogóle Armenia to kraj paradoksów. Kolebka cywilizacji, wszystko jest tu najstarsze, najlepsze – nawet niebo jest wyżej. Szczycą się, że jako pierwsi na świecie przyjęli chrzest, ich unikalny alfabet, liczący 39 liter powstał w IV wieku. Stolica liczy 2800 lat – jest starsza nawet od Rzymu, o całe 30 lat!, czym bardzo szczycą się wszyscy Ormianie. Obecnie w Erewaniu żyje milion mieszkańców całej Armenii, czyli praktycznie połowa jej ludności. Dziś, kiedy Armenia jest (teoretycznie) wolna i swobodna, nadal nosi w sobie wiele zadr i bolączek, których nie da się przetrawić. Armenia zawsze znajdowała się na przecięciu szlaków handlowych i pomiędzy wielkimi mocarstwami: to Persja, to Rosja, to Imperium Osmańskie…. Strategiczne położenie Armenii polega na naturalnej barierze dla wroga, jaką stanowi przedmurze Kaukazu Południowego. Dlatego wszyscy chcieli, by Armenia należała właśnie do nich.

Ormianie to tacy Żydzi Kaukazu. Wieczni tułacze. Termin WIELKA ARMENIA to dla Ormianina coś jak dla nas „Polska od morza do morza”– czyli złoty przełom wieku XVI i XVII. Wielka Armenia zajmowała tereny od Morza Kaspijskiego, aż po Morze Śródziemne, zahaczając o współczesną Syrię. Dzisiejsze terytorium Armenii to jedynie niewielki procent tego, jaką była wieki temu. W Ormianach wciąż żywa jest pamięć o sile i wielkości, jaka drzemie w ich kraju. Niestety, rzeczywistość jest o wiele bardziej ponura, lata świetności Ormian jako mocarstwa dawno minęły i nie zapowiada się, by wiele w tym temacie się zmieniło.

_DSC3899.JPG
Monaster Tatew – z ormiańskiego tłumaczone na „daj mi skrzydła”

Narodowym daniem jest lawasz – cieniutki chleb, który można wykorzystać jako obrus, serwetkę, talerz, a nawet łyżkę. Co ciekawe – pieczeniu lawasza nie powinna przyglądać się osoba o zielonych oczach – znowu poczułam się dyskryminowana i po raz kolejny złamałam formę!

Jeden Ormianin spytał mnie:

-Czy Twoje imię pochodzi od słowa „ogień”?

Słyszałam już to w tym sezonie chyba czwarty raz! Nie wyprowadzałam go z błędu, że pochodzi raczej od głupiego jagniątka i ze śmiechem opowiedziałam, jak to jedna grupa przezwała mnie Aganiok.

Tak, Ormianie wierzą w symbole. I w przeznaczenie. Ale nie mogą pogodzić się z przeszłością i zacząc normalnie funkcjonować w teraźniejszości – takie jest przynajmniej moje wrażenie o tym kraju.

-Czy wierzysz, że w Armenii będzie dobrze?

-Wierzę!

-Wiesz, mamy nowego prezydenta.

-O, naprawdę? Nie wiedziałam!

-Jak to nie wiedziałaś?!

– Kiedy mieliście wybory?

-Już rok temu!

W Polsce po roku od wyborów raczej planuje się już kolejne… A tu cały czas tkwi się w fakcie dokonanym, nie mogąc ruszyć do przodu.

Brodząc po Erewaniu wspominam swój zeszłoroczny wyjazd do Baku – o podobnym terminie – zdecydowanie najmniej kaukaskiej stolicy trzech państw Zakaukazia. Kolejny paradoks – pierwsze pytanie, jakie Ormianie zadali mi na granicy, brzmiało:

-Co robiłaś w Azerbejdżanie? Czy mówili coś o nas?!

Kiedyś oba te narody żyły w przyjaźni obok siebie. Dziś dzieli ich dosłownie wszystko, na czele z zamkniętą na cztery spusty granicą.

Mam bardzo mieszane odczucia w stosunku do Armenii. To, że nie skradła mojego serca po raz kolejny – ani krzty! – to nic takiego, zdarza się, to tak samo jak z człowiekiem. Nic prócz niej samej nie jest zupą pomidorową, by wszyscy lubili 😀 Niby ładnie, niby miło… ale szału ni ma, dupy nie urywa. Z dwojga kaukaskiego złego piekiełka, niech już lepiej będzie ta Gruzja… 😉

Dzikie wojaże

Baku. Miasto Wiatrów.

Spełniłam swoje kolejne podróżnicze marzenie. Nie tylko odwiedziłam swój 20. kraj w życiu, ale i trzeci kraj z grupy zakaukaskiej. Byłam w Baku. Swoje myśli notowałam na bieżąco, dlatego są swobodnym zapisem wrażeń i przeżyć z tego Dubaju Zakaukazia.
Dzień 1:
Baku. Miasto Wiatrów, gdzie wieje 300 dni w roku, a akurat dziś powietrze stoi, jak galaretka zawieszona w przestrzeni. A propo’s przestrzeni: jest tu jej tyle, że w porównaniu z ciepłym i swojskim już dla mnie Tbilisi, czuję się tu nieswojo. Może to bliskość morza i oddalenie od gór, może fakt, ze jestem tu sama i plątam się bez większego celu, coś jak sztuka dla sztuki, sama nie wiem. Nikt mnie nie zaczepia,nie proponuje taksówki i mimo, ze się wyróżniam, jestem tu incognito.
Ogółem Miasto robi wrażenie. Przez cały dzień jakby w półśnie, wieczorem budzi się do życia. Ludzie wychodzą na ulice, spacerują całymi rodzinami wzdłuż wybrzeża:niespiesznie, spoglądając w stronę Kaspijskiego Morza. Tak daleko mnie jeszcze nie było. Tak daleko na Wschodzie, gdzie do końca nie wiadomo, czy to jeszcze Europa, czy może już Azja i gdzie Orient unosi się w powietrzu niczym morska bryza w upalny dzień. W porównaniu z moim Kazbegi nie ma tu czym oddychać. Jest godzina 22 i dopiero teraz temperatura spadła, uwaga, do 31°C. W środku dnia jedynym słusznym rozwiązaniem jest popołudniowa drzemka. Azerbejdżan jest moim 20.krajem, który odwiedziłam. Celebruję chwile. I tęsknię za Gruzją. To czyste szaleństwo, bo wyjechałam ledwie wczoraj. Azerowie nie przepadają za spontanicznymi Gruzinami i ich lekkim podejściem do życia. Uważają, ze są pazerni i robią wszystko na pokaz.
Nie znam na tyle Azerów, by stwierdzić, jacy są oni. Na pewno się tyle nie uśmiechają. Ciemni, wysmagani słońcem, sprawiają wrażenie zahartowanych i dumnych z tego, co osiągnęli. W końcu stworzyli coś z niczego – przecież naród azerski to po prostu Turcy. Miałam ochotę pójść do gruzińskiej restauracji, ale stwierdziłam, ze to byłaby gruba przesada. Co za dużo, to niezdrowo. Odwyk dobrze mi zrobi i wrócę jeszcze z większym podkładem sil i energii do działania. I z jeszcze większym zaangażowaniem i miłością do tego zwariowanego kraju – Gruzji, rzecz jasna.
_DSC5184.JPG
Stare Baku i Flame Towers – najbardziej rozpoznawalne wieże miasta, symbol nowego porządku.
Dzień 2:
Plątam się po Iszeri Sziched – Starym Mieście. Znów się wyróżniam. Po pierwsze – jest godzina 11, a wtedy normalny człowiek ledwie się do życia budzi, a po drugie,kobiety nie spacerują same – toż to jakieś combo z mojej strony! Za nic jednak mam marketingowe chwyty Starego Miasta, błądzę sobie po urokliwych uliczkach, staram się znaleźć choć odrobinę cienia. Na szczęście ławeczki, na których można usiąść, a że są rozsiane dość gęsto, pod szerokimi koronami platanów, odpoczynek może więc być i częsty i przyjemny. Szkoda, że nie można się pod tym platanem położyć, to dopiero byłby relaks! Nie przesadzajmy jednak, w końcu jestem w stolicy poważnego kraju, który ma pod sobą porządną część światowych zapasów ropy naftowej… Upał naprawdę daje się we znaki, dlatego przenoszę się w stronę Prospektu Nafciarzy, czyli po prostu zmieniłam swój marszrut z ciasnych uliczek na szeroką, nadmorską promenadę. Tutaj miasto żyje.
_DSC5288.JPG
Baku nocą.
Dzień 3:
Drugiego wieczoru zaczęło wiać. Halny z Baku – ciężko było ustać na nogach, a co dopiero iść! Wiało tez cały trzeci dzień, ale to wiało tak, ze aż opaliło mi stopy. (Tego jeszcze w tym sezonie nie było, musiało jakoś dziwnie zawiewać). Oczywiście teraz mam czerwony krzyż, bo wreszcie mogłam ubrać sandały. Siedzę właśnie w pociągu i cierpię. Nie wspominałam, ale jako środek transportu do Baku wybrałam pociąg z Tbilisi. 20;35 i o 9 na miejscu – idealna sprawa, tym bardziej, jeżeli ktoś potrafi spać, jadąc. Przyznam szczerze, że nawet ja większość nocy przespałam, także już z rana byłam gotowa do działania i pełna sił i energii. 🙂 Dla porównania z kupe (zamykany przedział i 4 łóżka) w drogę powrotną wybrałam plackartę (przedział otwarty). Przecież i tak na dobrą sprawę się nie wyspie i tak, a skoro marzę ciągle o Kolei Transsyberyjskiej, mam dobry start. 😉 Dziś zrobiłam sobie dzień dobroci dla zwierząt i jadłam tylko słodycze. Bakława w kilku wersjach, kruche ciasto z rodzynkami, wafelki, naleśniki z czekoladą, batonik… mojej Mamie i pewnie większości osób na mój widok pewnie zrobiłoby się niedobrze od ilości cukru, ale cóż zrobić. Z uzależnieniem nie  wygra, a z racji tego, że na szczęście składają się małe rzeczy – uwielbiam sprawiać takie słodkie przyjemności! Do porzygania 🙂
Gwoli podsumowania. Super było się wybrać do Baku – zobaczyć na własne oczy i poczuć powiew Orientu. Nigdy wcześniej nie byłam jeszcze w typowo muzułmańskim kraju, dlatego wiele rzeczy zrobiło na mnie spore wrażenie – na czele z brakiem papieru w toalecie, ale za to z obowiązkowym malutkim prysznicem. 😉 Pora roku jak dla mnie odrobinę za gorąca, ale mówią, że temperatury w lipcu i sierpniu są jeszcze gorsze, dlatego najlepszą porą jest kwiecień-maj lub wrzesień-październik. Dla ludzi, planujących podróż po krajach Zakaukazia dodam, że opcja z pociągiem Baku-Tbilisi jest naprawdę godna polecenia. 13 godzin w pociągu, można się wyspać i od razu ruszać na miasto – ekstra sprawa. Trzeba jednak pamiętać, że Azerbejdżan nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych z sąsiadującą Armenią, dlatego granice pomiędzy tymi dwoma państwami są zamknięte i jedyną opcją jest transfer z Gruzji, w żadnym wypadku nie z Armenii. Poza tym? Mało psów, dużo kotów, co mi się podobało, czysto, polecam Baku nocą, ale i tak NAJLEPSZA BYŁA BAKŁAWA! 🙂