Najpierw Neapol, za niedługo Madera, tej to się powodzi… – zapewne pomyślała statystyczna większość. A jak, oczywiście, że się powodzi, nie narzekam! Dlatego też korzystam. A tak właściwie, to zamiast pieniędzy na nową sukienkę czy „zrobienie paznokci” wolę odłożyć sobie na pizzę w Neapolu, czy marakuje i lokalne truskawki z Portugalii. A urlop? Wszystko jest odpowiednią strategią… 😄 Oj, nasłuchałam się tyle o tej Maderze, napatrzyłam na cudze zdjęcia… Podczas bałkańskich wojaży i mojej lekkiej euforii odnośnie kolejnych odwiedzanych krajów (a była to 27. Serbia, 28. Czarnogóra, 29. Albania) mój niezawodny Towarzysz życia i wojaży stwierdził, że jubileuszowa 30. musi być wystrzałowym kierunkiem. „Polecimy na Maderę” – skwitował. A że marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia, podejmując odpowiednie działania… To kupiliśmy bilety i polecieliśmy. Z małym plecakiem, jedną parą butów na nogach, ale pełni entuzjazmu po niemalże 5h lotu (!) wylądowaliśmy na Maderze. Takim to sposobem odwiedziłam swój 30. kraj – Portugalię. Jak na niepozorne dziewczę z małej wioski spod Wadowic to całkiem niezły wynik! Sporo świata już widziałam, wierzę, że jeszcze wiele przede mną. Wygrzałam się nieco, nacieszyłam oczy zielonością – w końcu Madera to Wyspa wiecznej wiosny, a wiosna to moja ukochana pora roku… Zapraszam do lektury!
Madera – wyspa na środku Atlantyku, którą wzdłuż i wszerz można przejechać w 1,5 godziny. Bliżej jej do Maroka (540 km), niż do wybrzeży kontynentalnej Portugalii (860 m).
Zwana archipelagiem wiecznej wiosny, jest wyspą o pochodzeniu wulkanicznym. Panuje tam łagodny, podzwrotnikowy klimat. Średnia temperatura latem wynosi 25*C, zimą koło 18*C. Idealnie, zazdroszczę. I nie ma groźby tych francowatych przymrozków, które ostatnimi dniami szaleją u nas w Polsce (a było już tak pięknie…) Jest dużo światła i odpowiednia wilgotność, która sprawia, że rośliny rosną bujnie. Mało powiedziane – one osiągają monstrualne rozmiary. O nich później. 😊 Powierzchnia wyspy to 800 km². Ludność Madery oscyluje w okolicach 253 tysięcy mieszkańców, a najsłynniejszą z osób pochodzących stamtąd jest zdecydowanie Cristiano Ronaldo. To jego imieniem nazwano port lotniczy na Maderze. Ma również swój pomnik i muzeum w Funchal.
Maderę została odkryta w XV wieku – wtedy też została zasiedlona i zagospodarowana. Z tego czasu pochodzą najstarsze plantacje trzciny cukrowej, które okazały się dla Madery żyłą złota. Uprawia się ją do dziś – podobnie jak winorośl oraz warzywa i owoce. Portugalscy żeglarze pierwsze co zobaczyli, to wyspę porośniętą ogromnym lasem. I stąd też pochodzi jej nazwa, bowiem madeira w języku portugalskim oznacza drewno.
Czasami mam wrażenie, że im jestem starsza, tym bardziej się denerwuję. To wszystko przez pandemię: czy nie anulują w ostatniej chwili, czy wylecimy, czy zdążymy, czy z zarezerwowanym autem wszystko będzie w porządku… Tym razem było podobnie, ulżyło w samolocie 😉 Lecieliśmy przez Czechy, Niemcy, Francję (centralnie nad Paryżem), a ostatnie dwie godziny nad Atlantykiem. O lądowaniu na Maderze krążą legendy – czasami, ze względu na pogodę samoloty lądują na przykład na „sąsiadującej” Teneryfie – 500 km dalej, ale nasze lądowanie jednak było całkiem gładkie. Chociaż, trzeba przyznać, że krótki pas startowy (będący jednocześnie pasem lądowania), kończący się tuż nad oceanicznym klifem, na wielu może zrobić wrażenie i przyprawić o palpitacje serca 😅Wylądowaliśmy w innym świecie. Tuż za bramą lotniska- błękit oceanu…
Przylecieliśmy na Maderę na 10 dni, z czego na 7 wypożyczyliśmy samochód. Nigdy wcześniej tego nie robiłam osobiście, ale tutaj, chcąc zwiedzić jak najwięcej, auto było konieczne. Zdecydowaliśmy się wziąć auto od pana Adama z polskiej firmy wyspa-madera.pl – płaciliśmy 45 euro za dzień – bez depozytu ani karty, z pełnym ubezpieczeniem. Wszystko odbyło się bez najmniejszych problemów – mogę polecić 😊 Dostaliśmy srebrnego Golfa, który może nie był zrywny jak moja Skoda, ale ogólnie dawał radę. Hitem na Maderze jest Fiat Panda, ale my woleliśmy dopłacić, niż na niego trafić, zwłaszcza, że tych podjazdów na Maderze jest całkiem sporo. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy na miejsce naszego pierwszego noclegu, który zarezerwowaliśmy w Santanie – pół godzinki drogi od lotniska. Po drodze szybkie zakupy – trzeba było uzupełnić zapasy kosmetyków, które nie zmieściły się do bagażu😅 zdecydowanie najlepszą obietnicą na następne dni tego wyjazdu był zachód słońca o 19:20. Byliśmy nieco zmęczeni podróżą i emocjami jej towarzyszącymi, ale już mi się tam podobało. Nagle wszystkie obco brzmiące nazwy, trudne do zlokalizowania na mapie, zaczęły nabierać kształtów i kolorów… Chociaż do dzisiaj nie wiem, jak połowę z nich się prawidłowo wymawia 😆
W niedzielny poranek powitał nas deszcz w Santanie. A chwilę później, gdy wsiadaliśmy do auta, wyszła piękna tęcza. To była jednak złudna nadzieja na poprawę pogody, gdyż ta tego dnia po prostu nam nie dopisała. Już jadąc z lotniska zdążyłam się przekonać o zmienności aury na Maderze. Co tunel, to inna pogoda – poprzez słońce, deszcz, znowu słońce i kolejny deszcz. Pokręciliśmy się po miasteczku – zatrzymaliśmy się przy słynnych (tzw. „instagramowa lokalizacja”, jakich wiele na Maderze…) tradycyjnych maderskich domkach, pokrytych słomą, którą należało wymieniać co trzy lata – ale jak dla mnie to największą furorę tam zrobił biały kot, który pięknie mi zapozował. Na Maderze podobne domki widywaliśmy nie tylko w Santanie, ale tamte sztuki, udostępnione dla turystów, były zdecydowanie najbardziej kolorowe i, mozna powiedzieć, wzorcowe.
BTW – Madera od razu przypadła mi do gustu jeszcze z jednego względu – koty były tam na każdym kroku! A tam gdzie koty, tam szczęście 😍 to się sprawdza!
W Santanie zrobiliśmy zakupy na lokalnym targu – chcieliśmy wypróbować owoce marakui i anony. Mango zjedliśmy dzień wcześniej 😄 Zaliczyliśmy również pyszną maderską kawę – znowu trafiliśmy do raju dla kawoszy! Dla ułatwienia: bica to espresso, a w takiej samej filiżance, tyle że z mlekiem to garotto. Americano to chino, a ta sama pojemność z mlekiem to chinesa. Ale ile można się plątać, gdy pada.
Zaryzykowaliśmy i pojechaliśmy na nieco dłuższy spacer – po drodze było nawet kilka przebłysków słońca – liczyliśmy więc, że może nie będzie tak źle, a przynajmniej nas nie przemoczy… Ale jak to mówią, nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania 😅 W planach był szlak PR9, czyli Levada do do Caldeirão Verde. Właśnie, w tym miejscu dwa słowa.
Lewady to nic innego jak stare kanały irygacyjne, służące do transportu wody z gór i z północy wyspy na południe. Wśród turystów zdobyły popularność jako idealne szlaki do wędrówek. Plusem jest to, że są dosyć płaskie – żeby przetransportować wodę na kilkadziesiąt kilometrów, kąt nachylenia kanału nie może być zbyt duży – ojj, śmiga się po nich zdecydowanie szybciej, niż zakładają drogowskazy 😅 Lewady nie są szersze niż metr, ich głębokość mieści się w przedziale 50-60 centymetrów. I pływają w nich pstrągi, co było dla mnie szokiem. Co ciekawe – łączna długość maderskich lewad wynosi około 3 tysiące kilometrów. Jest ich 200, ale tylko 50 jest udostępnionych do chodzenia.
Tuż na początku Levady do Caldeirão Verde, w pięknym Parku Leśnym Queimadas znajduje się schronisko, pokryte strzechą – przykład tradycyjnego budownictwa gminy Santana. Park słynie z wspaniałych okazów gatunków drzew Laurissilva – czyli to po prostu las wawrzynowy. Znaleźć tu można okazów drzewa o nazwie Til (Ocotea foetens) – inaczej cuchnący laur, tuż obok rosną wielkie kamelie i azalie, które o tej porze już przekwitają – opadłe różowe liście, bujna roślinność – no coś pięknego, nawet w deszczu! Wtedy na Maderze przepadłam po raz pierwszy. 😊
Szlak PR9 okazał się strzałem w dziesiątkę – roślinność jest tam wprost zdumiewająca! Prawdziwe sanktuarium zieloności i raj dla wielbicieli przyrody w czystej formie! Czułam się jak w lesie deszczowym – mimo, że nigdy w takim nie byłam. Chociaż miejscami już traciłam nadzieję na jakąkolwiek poprawę aury, mimo to zachwycałam się pięknem otaczającej nas przyrody, która nawet w deszczu robiła wrażenie. A chmury i mgła tylko pogłębiały klimat. Nic tutaj nie przypominało mi Gruzji! (Co jest zazwyczaj moim wyznacznikiem Dzikich Wojaży – taki mam spaczony mózg). Na szlaku czekało kilka tuneli do przejścia – czołówka bardzo przydatna (oczywiście my nie mieliśmy czołówek, bo nie zmieściły się do małego bagażu). Największą atrakcją był jednak tunel, w którym, żeby nie zmoczyć sobie jedynej pary butów, trzeba było je zdjąć i przejść na bosaka. O ile w jedną stronę woda była nawet przyjemna, o tyle w drodze powrotnej miałam wrażenie, że zamarznę. Takie lekkie morsowanie na poprawę krążenia 😅 Ale dzięki temu buty pozostały suche.
PR9 kończy się pięknym wodospadem – jednym z wielu na Maderze, ale ten był naprawdę widokowy. Można dojść jeszcze dalej, do kolejnego wodospadu – Caldeirão do Inferno (Piekielny Kocioł), jednak trasa do niego była zamknięta. Zdarzało się paru śmiałków, przekraczających zakaz, ale nie ryzykowaliśmy. I tak było pięknie, i tak byliśmy nasyceni. I nawet nie przemokliśmy. To było prawdziwe Sanktuarium Zieloności – w najlepszym wydaniu! Tak ogólnie na Maderze najbardziej zdumiewające dla mnie było to, że rośliny, które u nas ledwo ledwo (albo i wcale) rosną w domowych warunkach, na Maderze na dziko rosną jak szalone, osiągając monstrualne rozmiary! Monstery, krotony, a nade wszystko niesamowite rajskie ptaki – strelicje. Dla każdego fana roślin i kwiatów raj na ziemi! Do pozazdroszczenia 😉 Zachwycałam się również olbrzymimi paprociami – niektóre z nich prezentowały się jako rozrośnięte krzewy, niektóre jak drzewa – cały czas zachodziłam w głowę, jak to jest możliwe – takie cuda Natury…
Mimo, że troszkę martwiły mnie prognozy na kolejne dni, stwierdziłam, że nie mamy na to wpływu, trzeba więc korzystać z chwili. Nocleg tego dnia mieliśmy na południu wyspy, tuż przy lotnisku – w miasteczku Santa Cruz. Było przyjemnie ciepło i z balkonu widzieliśmy lądujące samoloty.
Poniedziałek zapowiadał się pogodny. UF. Zdecydowaliśmy pojechać na jeden z obowiązkowych szlaków, wartych zobaczenia – PR8, prowadzący na Półwysep św. Wawrzyńca (Ponta de Sao Lourenco), czyli najbardziej wysunięty na wschód punkt Madery. Krajobraz tam jest iście kosmiczny! Tutaj już delikatnie poczułam Gruzję – prawie jak w Davit Gareja, przy granicy z Azerbejdżanem 😉 Wyszliśmy na szlak i pierwsze co, to spotkaliśmy Dudka. Ptaka z rudym czubem. Pierwszy raz widziałam go na żywo! To był dobry zwiastun. Tak a’propos zwierząt. Na Maderze nie ma dzikich ssaków, ani węży. Jest cała sfora ptaków – w tym wielu gatunków endemicznych (na przykład zięba maderska, zniczek maderski, przypominający mysikrólika…), są owady i pstrągi w lewadach. W sumie to takie aż dziwne – takie połacie lasów i roślinności, piękne góry, a nie wyskoczy z nich żadna sarna czy kozica. Nie ma co obawiać się wilka ani niedźwiedzia, nie ma co patrzeć pod nogi i szukać żmii… Poza dudkiem, którego widzieliśmy tylko raz, praktycznie codziennie widzieliśmy jeszcze pustułki – unoszące się lekko w powietrzu i umiejące zastygać w jednym miejscu. Było ich tam naprawdę dużo!
Szlak na Półwysep Wawrzyńca naprawdę godny polecenia – zgadzam się, że to takie TOP3 miejsc do zobaczenia na Maderze. No i pięknie nam przyświeciło – lekki wiatr, ale zrobiło się cieplutko, mogłam odpiąć nogawki w spodniach i wystawić ryj do słonka (oczywiście najpierw się porządnie posmarowałam – potem się wszyscy dziwili, czemu Aga taka nieopalona wróciła – a to po prostu dobry krem, który przy mojej karnacji jest konieczny). Niesamowite wrażenie – z jednej strony ocean, zaraz z drugiej strony ocean i lewie wąski pas ziemi. Ostre klify, fale uderzające o skały – żywioł… I mały człowieczek, będący ledwie plamką. A nade wszystko to cudowne ciepło, którego tak bardzo brakowało przez ostatnie miesiące w Polsce… Ponoć wczesna wiosna jest idealną porą na odwiedzenie tego miejsca -jest najbardziej zielono. W lecie i na jesień trawa przypomina spaloną pustynię, a kolor skał jeszcze potęguje to „marsjańskie wrażenie”.
Dzień był jeszcze długi, dlatego zdecydowaliśmy skoczyć jeszcze na dwie lewady w okolicy. Przeszliśmy połowę lewady PR10 – Levada do Furado, a potem udaliśmy się na krótki, ale równie widokowy i przyjemny szlak PR11 – Levada Balcoes. Kurde, właśnie z tym widokowym to można polemizować, bo TROSZECZKĘ tych widoków zabrakło… To znaczy można sobie znowu tłumaczyć, że chmury robią klimat, ale jednak w górach, jak dla mnie, nie ma to jak słońce i bezkres górzystych warstw… Miałam lekki niedosyt, ale i tak byłam zachwycona.
W finalnym punkcie szlaku zrobiony jest niewielki taras widokowy. Zlatują tam z wszelkich kierunków endemiczne zięby maderskie, nauczone siadać ludziom na rękach i wyjadać ziarno. Michał skomentował: co za darmozjady… A ja dostałam na rękę trochę ziarna od jakiejś pani, która widziała mój uśmiech i słyszała radosne popiskiwanie – więc i ja zostałam zaszczycona wizytą zięb na mojej dłoni… Cudowne uczucie! Tak, wiem, że takie futrowanie dzikich ptaków nie jest dla nich właściwe, co nie zmienia faktu, że są urocze i po prostu się nimi zachwycałam.😊
Potem niejednokrotnie spotykaliśmy te zięby – podlatywały blisko, nie bały się – widać, że nauczone z ludźmi. Nocleg zarezerwowaliśmy w nadmorskiej miejscowości Canico – na 5 nocy, co by się z tobołami każdego dnia nie włóczyć. Poszliśmy na kolację, spróbowaliśmy lokalny przysmak – jak na biedaków przystało – czyli maderski chlebek, zwany bolo de caco. Podawany z masłem czosnkowym najczęściej jako przystawkę. Żartuję. Drugie danie też było, spokojnie.
Magiczny Fanal
Na wtorek, nasz trzeci dzień na Maderze, zapowiadali lekkie załamanie pogody, które miało przynieść piękne słońce już od środy. Przed południem było jeszcze ładnie, dlatego zaraz o świcie wyruszyliśmy w stronę magiczego Lasu Fanal, który ponoć najpiękniejszy jest przy niepogodzie. Nam jednak jak na bakier trafiło się piękne słońce – co mnie jednak bardzo ucieszyło. Lasy wawrzynowe zaliczane są do lasów pierwotnych, zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Obecnie można je zobaczyć tylko w kilku miejscach na świecie – w tym na Maderze i Azorach. Co ciekawe, obszar chroniony rezerwatem zajmuje niemal 2/3 powierzchni wyspy. W lesie Fanal, starej laurowej puszczy, znajdują się najstarsze okazy na wyspie – ponoć niektóre z nich osiągają nawet 800 lat! Mieszkańcy Madery powtarzają legendę, że drzewa z tego magicznego lasu mają moc spełniania życzeń. Mówią, że jeśli stoi się pod jednym z nich, zamknie się oczy i wyrazi swoje najgłębsze pragnienie, drzewo to przekaże Twoje pragnienie do wszechświata, a wszechświat z kolei zadba o jego spełnienie. Zapewne jeszcze większą moc przekaźną ma dotknięcie takiego drzewa – jest w nich coś naprawdę mistycznego!
Byłam nieco oszołomiona tym miejscem – starymi drzewami laurowymi, powyginanymi w każdą stronę. Na samym początku nie umiałam znaleźć sobie kadru, by zrobić jakiekolwiek sensowne zdjęcie… Może we mgle faktycznie jest tam prościej? Zgłupiałam. I oczywiście od razu nerwy na samą siebie. Potem jednak odpuściłam, stwierdziłam, że fotografia ma być przyjemnością, a nie koniecznością, że MUSZĘ MIEĆ TU ZDJĘCIE. Nic nie muszę. Jedynie cieszyć się byciem tu i teraz, w takim miejscu jakim jest Las Fanal. A potem kadr sam się znalazł i zdjęcia wyszyły nawet nienajgorsze – popatrzcie sami.
Wracając mijaliśmy piękny las eukaliptusowy – tak! Eukaliptusy rosną na Maderze i osiągają całkiem pokaźne rozmiary. Po drodze jeszcze krótki przystanek w Riberia da Janela. Stoi tam huśtawka z widokiem na klif i ocean. Około 13 zaczęło padać, główna atrakcja tego dnia była zaliczona, pojechaliśmy więc odwiedzić stolicę Madery, Funchal. Czyta się to FUNSZAL. Tak w ogóle to moje czułe ucho filologa stwierdziło, że portugalski nie jest ładnym językiem w stylu chociażby włoskiego, należącego do tej samej grupy językowej. Iszta, piszta, Funszal… Nie przemawiały do mnie jego dźwięki. (Ale francuski jest gorszy). Funchal – jego nazwa pochodzi od kopru włoskiego.
Mieszka tutaj ponad połowa mieszkańców wyspy. Wiele turystów obiera Funchal jako swoją bazę wypadową. Ogólnie to Funchal nie zrobiło na mnie wrażenia i cieszyłam się, że nie nocowaliśmy tam – korki, dużo ludzi… Baza w Canico była o niebo lepsza! Z informacji praktycznych dodam, że jeżeli zastanawiacie się, gdzie można parkować, to już spieszę z tym, co nam suszyło głowę: biała linia to bezpłatne miejsca parkingowe, niebieska – płatne, natomiast na żółtych nie można parkować – są dla taksówek i postój tutaj grozi odholowaniem auta. Opłaty obowiązują zazwyczaj od poniedziałku do piątku w godzinach 8-18, w soboty do 14, a niedziele są od nich wolne.
Jak mówi Wikipedia, „Funchal ma około 80 dni deszczowych rocznie, od 1 dnia deszczowego w lipcu do 13 dni deszczowych w grudniu. Występuje tutaj około 2500 godzin czystej słonecznej pogody rocznie, od 164 h (średnio 5,3 godziny dziennie, około 5 razy więcej niż w Polsce) w grudniu do 260 h (średnio 8,4 godziny czystego słońca na dobę) w sierpniu. Takie liczby robią wrażenie 🙃
Odwiedziliśmy słynny targ – Mercado dos Lavradores – w tłumaczeniu nic innego, jak Targ Rolników. Sprzedawane są tam owoce, warzywa, ryby, ale i kwiaty. Historia tego miejsca sięga lat 40. Ubiegłego stulecia. Targowisko do dziś zachowuje swój unikalny urok i klimat. Spotykają się tutaj mieszkańcy, sprzedawcy często paradują w regionalnych maderskich stronach, a turyści mogą odkryć bogactwo przedziwnych form owoców i kwiatów. Czy słyszeliście kiedyś o owocach monstery? Tak, tego domowego kwiatka. Uf, to dobrze, bo ja wcześniej też nie słyszałam. 🙃 Ogólnie wygląda to wszystko pięknie, ale w dużej mierze jest na pokaz – ceny są trochę zawyżone i lokalsi kupują raczej na pomniejszych bazarach… Ale zobaczyć to było warto! Uwielbiam takie miejsca, nawet, jeżeli mam tylko popatrzeć!
Odwiedziliśmy jeszcze Stare Miasto, zwane Zona Velha. Kiedyś raczej ponure, dziś kolorowe i tętniące życiem – wszystko za sprawą inicjatywy lokalnych mieszkańców i artystów. Miasto dostarczyło farbę i przybory, a artyści rozpoczęli projekt ożywienia Starego Miasta. Projekt ten nazwano „Sztuką Otwartych Drzwi”. Uwielbiam murale, a tych była tutaj cała masa! Urokliwe miejsce, a trafiliśmy na nie zupełnie przypadkiem. Potem był jeszcze piękny park – niby zwykły skwer w centrum miasta, a rośliny po prostu imponujące – nawet pogoda się zrobiła! Zasłużyliśmy na kawę i ciacho – oczywiście poza turystyczną marszrutą 🙃
Koło 18 wróciliśmy do naszego mieszkanka – zdążyliśmy przed ulewą, czyli tak, jak zapowiadali w prognozie. Jadłam kupione na targu truskawki – lokalne, maderskie! Co za smak w środku marca…. – i tak sobie myślałam: ciekawe, czy w taką pogodę lądują tu samoloty… Jak się okazało, odpowiedź na to pytanie poznałam na lotnisku – spotkaliśmy ludzi, którzy wtedy lądowali. Nie, samoloty nie lądują. Krążyli 2 godziny (!) nad wyspą i wylądowali dopiero, gdy wiatr i deszcz się uspokoiły.
Po burzy zawsze przychodzi słońce… I od środy, aż do samego końca pobytu na Maderze, cieszyło nas piękne słońce i przyjemne ciepło, sięgające 23*C za dnia, a 18*C nad ranem. Bluzy i polary okazały się być zbędne.😊 Tego dnia wybraliśmy się na jedną z najbardziej popularnych lewad Madery – szlak PR6 czyli Levada 25 Fontes – po polsku zwaną lewadą 25 źródeł. My nazwaliśmy ją lewadą czystych butów, bo wody tam było dużo. Wyruszyliśmy wcześnie rano, dzięki czemu ominęliśmy tłumy. Podczas jednego wyjazdu warto przejść dwie lewady, mające wspólną część – ta druga to Levada do Risco – PR 6.1. My zrobiliśmy jeszcze lepiej, bo drugą lewadę połączyliśmy z trzecią i czwartą, dzięki czemu wyszła nam super traska, poza utartym szlakiem. Jedząc na szczycie góry Pico do Vento kanapkę z serem i papryką (prowiant na cały dzień musiał być!) podziwiałam okoliczne górki i pagórki… i widziałam Gruzję. Czyli to dobrze świadczyło.😊 Okoliczne wzniesienia porośnięte były żarnowcem i kolcolistem – normalnie żółte łany niczym rzepak! W Polsce w marcu nie uświadczy się takiej feerii barw… 🙃
Korzystając z pięknego dnia stwierdziliśmy, że jego drugą połowę trzeba poświęcić na odwiedzenie zachodniej części Madery – sieć punktów wartych odwiedzenia tutaj była znaczna.
Najpierw zajechaliśmy do Porto Moniz. Poprowadziła nas tam szalenie wąska i szalenie kręt droga. GPS zafundował nam ciekawą atrakcję w postaci tej drogi… To nadmorskie miasteczko słynie z naturalnych basenów. Powstały one w dawnych kraterach wulkanicznych i napełniane są w naturalny sposób przez fale oceaniczne. Cóż, nie chcieliśmy zażyć kąpieli, więc nie zachwyciło nas to miasteczko. Autobusy, pełno turystów… Opłaciliśmy parking na 40 minut z czego 20 minut piliśmy kawę i tyle z tego wyszło dobrego.
Następnie miałam zaznaczone na liście punktów do odwiedzenia kolejkę w Achadas da Cruz. Jest to jedna z najbardziej stromych kolejek linowych na świecie – długość trasy to 600m, a kąt nachylenia wynosi 98%! Miejsce może i piękne, chociaż z parkingiem bardzo średnio; zjazd kolejką i spacer w dole tuż przy oceanie byłby na pewno świetny (kolejne instagramowy punkt do odhaczenia…) jednak lipa. Było przed 16, ostatnia kolejka w górę o 18, a czekania na co najmniej dwie godziny. Zdecydowaliśmy, że szkoda czasu. Już odchodząc pan obsługujący kolejkę zacząć liczyć ludzi, czekających na zjazd – podejrzewam, że część na pewno została odprawiona z kwitkiem.
W zamian za to pojechaliśmy na przepiękny punkt widokowy (zapamiętałam jedno portugalskie słowo: miradouro) – tarasik nad oceanem Boa Morte, do którego, pośród zielonej łąki, prowadzi ścieżka. To wtedy, na tym punkcie dotarło do mnie, że nie chcę gonić więcej za „instagramowymi” punktami, które koniecznie trzeba odhaczyć. Mieliśmy dość tych utartych miejsc. Skakać od punktu do punktu, robić dwa zdjęcia, wsiadać w auto i jechać dalej. Nie, nie na tym mi zależy. Wolę zobaczyć mniej, ale czerpiąc przy tym więcej, tym samym zyskując. Piękne to było miejsce – posiedzieliśmy sobie w ciszy, bez tłumów, chłonąc zieleń traw i błękit oceanu – tak na spokojnie.
To było dobre zakończenie dnia i naszego czwartego dnia na Maderze. A, jeszcze jedno wtrącenie – dotarło do mnie, że podobnie jak w lesie Fanal, tak i nad oceanem, stojąc na klifie – nie umiem robić zdjęć, jakoś nie potrafiłam tego ogromu oceanu i wysokich skał poukładać w kadrze. Lepiej idą mi zdjęcia w górach …🙃
Od wschodu do zachodu
Czwartek przywitaliśmy wschodem słońca. Raz jeszcze, już ostatni, dałam szansę instagramowym polecajkom. 😆 Obok Półwyspu św. Wawrzyńca i Lasu Fanal to jeszcze jedno miejsce, które warto zobaczyć. Idealny wschód słońca dla leniwych – na Pico do Arieiro można wjechać autem. Oczywiście ilość aut na parkingu pół godziny przed wschodem przerosła nasze oczekiwania, więc trzeba było zostawić auto niżej i podejść, ale my do leniwych nie należymy. Pico do Arieiro słynie z częstych mgieł – i oczywiście inwersji. My jednak trafiliśmy na idealną żyletę. Zamawiałaś słońce na Maderze? To masz słońce na Maderze! Oczywiście, cieszyłam się.
W planach mieliśmy przejście najpopularniejszego szlaku na Maderze – PR1, prowadzącego na najwyższy szczyt Madery – Pico Ruivo. Podeszliśmy więc kawałek dalej, by wschód słońca podziwiać z lepszym widokiem – z Ninho Da Manta. Ten punkt widokowy jest również gniazdowania endemicznego gatunku petrela maderskiego (Pterodroma madeira), uważanego za najbardziej zagrożonego ptaka morskiego w Europie.
Szlak na Pico Ruivo ma 5,6 km w jedną stronę – ludzie w Internecie pisali, że przejście zajmuje około 7-8 godzin w dwie strony. Tymczasem my machnęliśmy go w 4 godziny tam i z powrotem, z przerwą na szczycie i omijaniem kolejek i dzikich tłumów po drodze. Tak. Rozumiem, że każdy chce zobaczyć najwyższy szczyt Madery, ale ilość ludzi, pielgrzymki – i to wszystko stosunkowo poza sezonem – jakoś mnie nie przekonały do tego szlaku. Owszem – widoki piękne, ale tłumy odbierały frajdę. Za to na szczycie niemalże kameralnie – pielgrzymki jeszcze nie dotarły. Największą atrakcją był dla mnie Kot, który jakimś cudem znalazł się na szczycie Pico Ruivo. Fakt faktem, jakieś pół godziny niżej jest schronisko, co nie zmienia faktu – to tak jakby Kitku z Chaty pod Rysami wlazł na Rysy 😅 muszę go Wam pokazać!
Pogoda dopisała – wręcz dogrzewało. Z górki zeszliśmy rach-ciach. Na powrocie do dolinki zaczęły powoli wdzierać się chmury. Wyglądało to obiecująco… Ale 7 godzin do zachodu czekać nie chcieliśmy. Dlatego pojechaliśmy na nasze mieszkanko – 40 minut drogi to nie tak daleko, skoro mieliśmy auto – zjedliśmy i odpoczęliśmy, po czym przyjechaliśmy raz jeszcze. To była dobra decyzja! Popatrzcie, co nas spotkało i jak wyglądał zachód. Czułam się spełniona fotograficznie tego dnia, zdecydowanie!😊
Najpiękniejszy trekking Madery
Piątek też upłynął pod znakiem gór Madery – i to w najlepszym możliwym wykonaniu. Przeszliśmy bezapelacyjnie najpiękniejszy trekking Madery! Poszliśmy na Pico Grande z Doliny Zakonnic – totalnie niepopularny szlak. Pośród kwitnących kończyn sześciolistnych i imponujących żmijowców wspaniałych oraz bzyczenia pszczół, kasztanowymi alejami, pnącymi się w górę, na pięknym i cichym odludziu. Potem schodząc doliną, wśród wystających skał i wijących się mgieł, przez szczyt Pico do Jorge, pętelką do miejsca startu, czyli Doliny Zakonnic. W sumie 20 km po górach, nieziemskie widoki, idealna pogoda i kilku ludzi na szlaku – sztos.
Schodząc do Doliny, przechodziliśmy przez wspaniały, eukaliptusowy las. Zapach, unoszący się w powietrzu był niesamowity – jakby ktoś wylał olejek. Z tą różnicą, że to był naturalny zapach. Aż musiałam sobie zrobić bukiecik z okazji tego pięknego dnia – lubię uczcić czasem w taki sposób.😊 Dwa słowa o tym miejscu, z którego zaczynaliśmy i kończyliśmy. Na dnie doliny leży malownicza wioska Curral das Freiras, co oznacza „Folwark Zakonnic” i wiąże się z legendą. Ponoć około 1560 roku zakonnice z klasztoru Santa Clara w Funchal schroniły się tu przed francuskimi piratami, którzy napadli wyspę. Miejsce było bezpieczne, bo było całkowicie odcięte od świata. Dolina otoczona ze wszystkich stron górami dawała pewne schronienie i była niewidoczna z morza. Obecnie jest to miejsce turystyczne, chociaż my te tłumy ominęliśmy całkowicie.
Dolina Zakonnic słynie również z uprawy kasztanów jadalnych. Kasztany mają nawet swoje święto – obchodzi się je w listopadzie. Jest tu kilka knajpek, specjalizujących się w potrawach z kasztanami w rolach głównych, my ich szukaliśmy, jednak było już koło 18, a z resztą sporo lokali jeszcze zamkniętych przed sezonem – niestety nie skosztowaliśmy nic, prócz, tradycyjnie, kawy. To był chyba nasz najlepszy dzień na Maderze – tyle widoków, tyle wrażeń… Coś pięknego…
W sobotę rano wymeldowaliśmy się z naszego mieszkanka w Canico. Chcieliśmy raz jeszcze trafić w rejony lasów eukaliptusowych, które mijaliśmy gdzieś za Sao Vicente, wracając z Lasu Fanal. Niestety – nic dwa razy się nie zdarza. Nie udało się ich odnaleźć ani powtórzyć wrażeń zapachowych z Doliny Zakonnic. Za to przeszliśmy kolejną lewadę – PR16 – Levada Faja do Rodrigues, chociaż jakoś poczuliśmy chwilowe przesycenie. W końcu byliśmy na Maderze już tydzień!
Wieczorem mieliśmy oddać auto, więc korzystając jeszcze z dnia, podjechaliśmy na południowe wybrzeże do miejscowości Madalena de Mar, by zobaczyć tzw. Bananowy szlak. Może niezbyt długi, rach-ciach, ale przechadzanie się wśród plantacji bananowców zrobiło na mnie duże wrażenie! I zwisające kiście bananów, zakończone olbrzymim, ciemnofioletowym kwiatem również! Dobrze było się tam wybrać i zobaczyć je na własne oczy – nigdy wcześniej nie miałam takiej możliwości, więc to była totalna nowość! Bo tak w ogóle, to uprawa bananów odgrywa na Maderze ważną rolę. Są nieco mniejsze, niże te sprzedawane w Europie. Ich uprawą zajmuje się wielu mieszkańców wyspy – zwłaszcza południowej części – jest to czasem ich jedyne źródło utrzymania.
Potem poszliśmy jeszcze na chwile nad ocean, grzało niesamowicie. Trzeba było korzystać z tego ciepła i ładować witaminę D – w Polsce taka temperatura będzie przy dobrych wiatrach za 3 miesiące!
Pod wieczór zajechaliśmy do stolicy – zameldowaliśmy się w dziurze w centrum. Na jedną noc można przeżyć 😅Poszliśmy zjeść bolo do caco – nic innego, jak chlebek z batatów z masłem czosnkowym lub/i innymi dodatkami, podawany na ciepło – pychota! i czekaliśmy na oddanie auta. Oczywiście nieco się stresowałam, czy wszystko z autem będzie w porządku… Różnie mogło być, wszystkiego można się przyczepić. Całe szczęście moje obawy były płonne. Bezproblemowy zwrot auta postanowiliśmy uczcić winem, które z powodu braku korkociągu, trzeba było otworzyć… nożem. Udało się. 😅 Odetchnęłam z ulgą – nie musiałam już powtarzać Michałowi, że prowadził go jego beznadziejny nawigator, czyli ja (nie mieliśmy uchwytu na telefon, więc to ja byłam tym nawigatorem i ile razy spóźniłam się na zjazd z ronda czy autostrady, to już pozostawię dla siebie 😆)
Sao Jorge
Ostatnie dwie noce mieliśmy zarezerwowane na północy wyspy – w miejscowości Sao Jorge. Chcieliśmy sobie troszkę bardziej zwolnić, odpocząć, już bez gonitwy… Bez auta, aby się tam dostać, musieliśmy dojechać autobusem. Co lepsze – była niedziela, więc w rozkładzie pierwszy autobus był o 7:30. Kolejny – i zarazem ostatni – według różnych źródeł o 10 lub 18, więc ryzyko było spore, a nocleg opłacony. 😅 Czasami niepotrzebnie schizuję, wyobrażam sobie czarne scenariusze… ale i tym razem wszystko się powiodło. Autobus przyjechał o czasie i już przed 10 zajechaliśmy do Sao Jorge. Pierwsze co to oczywiście kawa i babeczka – Pastel de Nata, czyli babeczka z ciasta francuskiego z kremem budyniowym. Pani nie mówiła po angielsku ani słowa, ale była bardzo miła i udało się porozumieć – zawsze wystarczy tylko chcieć.😊Za to potem lubiliśmy do niej wstępować na pyszną kawę.
Zameldowaliśmy się, przy pensjonacie mieszkał piękny, gruby kot (wgl koty na Maderze takie tłuściutkie, piękne!), który wparował mi się na kolana, przez co miałam ograniczone pole manewru ruchowego 😄 Miała być leniwa niedziela, a wyszło jak zwykle… Bo tego dnia przeszliśmy prawie 21 km – uzbierało się to tu-to tam. Trafiliśmy do bardziej zielonej części wysypy – choć na pewno chłodniejszej. Nasturcje rosły tu jak chwasty, a słodki zapach kwitnących drzewek cytrusowych przyprawiał o pozytywne zawroty głowy. Najbardziej zdumiewające jest to, że u nas taka zieloność jest w czerwcu! A tutaj w połowie marca kwitły ziemniaki… O dojrzewających owocach na passiflorach nie wspominając…
Nie mając już aneksu kuchennego ani auta na kredycie, postanowiliśmy sobie dobrze zjeść. Poszliśmy do knajpki (chyba jednej z dwóch działających w tym miasteczku na końcu świata…) – Bolo de Caco Grill & Pizza – na burgery. Michał jadł z wołowiną, ja wegetariański, do tego batatas fritas (czyli nic innego, frytki z batata… 😅) i było to pyszneeeee. Byłam zapchana tak pod korek, ale naprawdę coś pysznego. To tak z racji tego, że ryb i owoców morza nie jemy, więc prócz owoców raczej sobie nie popróbowaliśmy…😉 Potem trafił się jeszcze przebłysk słońca i pognaliśmy na zachód słońca, nieco się spóźniliśmy, ale trochę kolorów udało się jeszcze złapać i było pięknie.
Na poniedziałek, nasz przedostatni dzień na Maderze zaplanowaliśmy pobliską lewadę PR18 – Levada do Rei. I pykło nam kolejne paręnaście kilometrów – po takiej lewadzie to się śmiga… Powrót niby tą samą drogą, ale dobrze było się jeszcze raz, na chwilę, zachłysnąć tą wszechobecną zielonością i świeżym, leśnym powietrzem…
Potem znowu skończyliśmy w knajpie Bolo de Caco 😄 Michał wypróbował kolejny lokalny przysmak – espetadę, czyli nic innego jak szaszłyk, podany na dużym metalowym szpikulcu, powieszonym na specjalnym stojaku. Wyglądało to imponująco!
Potem skończyliśmy na kolejnym zachodzie słońca. Czekając na światło przyglądałam się kwitnącym na skwerku strelicjom – szkoda, że już przekwitały! Strelicje, zwane też rajskimi ptakami, są symbolem wyspy. Osiągają nawet 3 metry wysokości. Kwiatostan ma ok. 20 centymetrów i jest jakby łódeczką, z której w czasie kwitnienia wydostają się niebiesko-pomarańczowe płatki korony. w różnych porach – od listopada przez całą zimę lub od lutego do końca wiosny – także mieliśmy szczęście, bo są naprawdę przepiękne!
Wylot we wtorek, w nasz 10. dzień na wyspie, mieliśmy dopiero o 19 – czyli jeszcze sporo dnia do zagospodarowania. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu jechać do Funchal i stamtąd po południu jechać na lotnisko, jeżeli nasz autobus przejeżdża obok niego, przez miasteczko Santa Cruz. Zgrało się to idealnie, udało nam się to ogarnąć koncertowo 😄 dzięki temu mieliśmy 15 euro w kieszeni, a przede wszystkim nie traciliśmy czasu. Mogliśmy sobie na spokojnie pochodzić po miasteczku, zjeść, wypić jeszcze jedną, ostatnią już kawę i bez pośpiechu zebrać się na lotnisko – i to bez pośpiechu. Poszliśmy znowu nad ocean, posiedzieć na kamienistej plaży i pooglądać fale. Nie mogłam się powstrzymać i musiałam zamoczyć sobie nogi. Kamienie średnio wygodne, ale woda całkiem przyjemna! Miałam wrażenie, że cieplejsza niż w Bałtyku 😄
Największą atrakcją jednak okazał się spacer na lotnisko. W ogóle nie byłam przekonana, że da się dojść – bałam się, że skończymy na jakiejś drodze ekspresowej bez przejścia dla pieszych… ale udało się bezproblemowo. Lądowaliśmy w Katowicach o iście dzikiej porze – 1:10 w nocy. Szok termiczny był bardzo drastyczny – przywitał nas lekki przymrozek i skrobanie szyb w aucie 😆 Cały następny dzień byłam trochę nieżywa, ale po prostu potrzebowałam się przestawić na polskie warunki…
Podsumowanie Dzikich Wojaży na Maderze: 10 dni i 180 km na nogach, prawie 700 zdjęć na moim nowym Nikusiu*, który przeszedł swój chrzest bojowy i spisał się znakomicie. Daliśmy radę z małym bagażem i jedną parą butów. Trochę zaplanowane, trochę spontanicznie – zobaczyliśmy masę pięknych miejsc, których nie znajdziemy nigdzie indziej na całej kuli ziemskiej.
*zostałam zmotywowana do zmiany na lepszy, nowszy model 😊 Stary zasłużył godnie na emeryturę – wyprawa do Neapolu była jego ostatnim Dzikim Wojażem, a był ze mną m.in. razy na Kazbeku, 4 razy na Elbrusie, setki razy w Tatrach, na rowerze, poza tym m.in. w Czarnobylu, w Moskwie, w Paryżu, w Baku…. Teraz dla mojego Emeryta zostały tylko wypady w pola na sarny 😊
Czy znalazłam wiosnę? Tak, zdecydowanie. Ale taką w wiecznym, nieustającym rozkwicie. Najbujniejszy maj pod słońcem – z tą różnicą, że to maderski marzec… To było fascynujące.
Po powrocie Mama zapytała mnie, który z tych 30. odwiedzonych przeze mnie krajów najładniejszy. Cóż. Nie da się jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć.😊 Najbliższa sercu jest mi Gruzja, bo to z nią mam związane najwięcej wspomnień. Ale nie mogłoby się obyć też bez bliskiej Słowacji. I bez Rosji, bez Ukrainy, bez Turcji i Serbii czy Czarnogóry… A bez Włoch?! Więc naprawdę nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi.
A Madera? Raj dla wielbicieli przyrody – przede wszystkim flory. Przyjemny klimat, dobrze utrzymane szlaki. Na pewno Madera jest unikalna – najbardziej zielony zakątek świata, w którym dane było mi być, przy czym jest to zieleń utkana z światłocieni i mgieł… Czy jednak aż tak, żebym tam chciała wracać, jak piszą niektórzy? Jest tyle innych miejsc na świecie, w których jeszcze nie byłam, jeszcze tyle do odkrycia… Minął już miesiąc od powrotu z Madery – chyba to czas na planowanie kolejnych Dzikich Wojaży…
Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca! Starałam się nie zanudzać 😊 Tak długiego tekstu to chyba jeszcze tu nie dodawałam, ale sami rozumiecie, że tyle wrażeń…
Trzymajcie się ciepło !