Barcelona chodziła za mną już od dłuższego czasu. Chyba od wtedy, kiedy po raz pierwszy pochłonął mnie Zafon i jego „Cień Wiatru” albo jeszcze bardziej „Gra Anioła”. Na okrągłe urodziny chciałam sobie zafundować jakiś fajny wyjazd, ale ciągle jakieś przeszkody – standardowe brak czasu/brak pieniędzy/pandemia/wojna czy Bóg wie co jeszcze. Stwierdziłam, że to dobry czas na spełnianie marzeń, dlatego nie myśląc zbyt długo, siadłam przed komputerem i kupiłam bilety. Ostatnimi czasy często wracałam wspomnieniami do swojego wypadu do Moskwy – solo, sama byłam też w Baku i czułam się doskonale, dlatego do Barcelony też postanowiłam lecieć bez towarzysza. Chciałam na te urodziny pobyć sama ze sobą i swoimi myślami, wycieczka śladami bohaterów literackich, spacerować swoim tempem, aż do obtarcia stóp, chłonąć wszystkimi zmysłami.
Dwa słowa jeszcze o Zafonie – jednym z moich ulubionych współczesnych autorów, który niestety nic więcej już nie napisze, bo zmarł w 2020 roku w wieku 56 lat. To jeden z tych pisarzy, który potrafił mnie zaczarować i porwać. Motyw książek w jego prozie jest bardzo ważny, a co się tyczy samej Barcelony – można uznać, że miasto jest pełnoprawnym bohaterem literackim. 23.04 znany jest jako dzień św. Jerzego, patrona Barcelony – Sant Jordi. Tego dnia ulice katalońskich miast zapełniają się książkami i stoiskami z różami. Nie może również zabraknąć smoków, bowiem to z walki z nim zasłynął święty Jerzy. To taki mix dnia książek i walentynek. Zwyczaj bowiem nakazuje podarować tego dnia komuś bliskiemu książkę i różę. Piękne, prawda? „Jesteśmy jak cienie, ukrywamy się za literami”. Naczytałam się o tej Barcelonie u Zafona, musiałam się więc przekonać na własne oczy. Odnaleźć Arc Del Teatre, gdzie ukryty był Cmentarz Zapomnianych Książek, kawiarnię Els Quatro Gats (4 koty) i charakterystyczny dom z wieżyczką, który wynajmował David Martin. AHHH, podróż literacka niczym w Moskwie!
Tak w ogóle to urodzinowy wyjazd… Zmiana kodu, trójka z przodu! Nie było żadnych podsumowań, ani „listy rzeczy do zrobienia przed trzydziestką”. Za późno. A z resztą to tylko cyfry, nie zrobiłam „przed”, to zrobię „po”. Co mi się udało własnymi nogami, rękami, fartem, zbiegiem okoliczności czy siłą woli i swoim działaniem to zdobyć tytuł magistra, którego do niczego nie używam, wejść 4 razy na Elbrus, 3 razy na Kazbek i odwiedzić 24 kraje. Jak na dziewczątko z Witanowic to całkiem sporo, skoro nawet na gminnej prelekcji nazywają mnie „podróżniczką”.
Mam swój świat, którego nie porzucę, chodzę swoimi ścieżkami (a najczęściej jest to czysty offroad), nie usiedzę w jednym miejscu. Za dziecka najgorszą karą było schowanie książki, a mama mimo szczerych chęci nie oduczyła mnie czytania przy jedzeniu. Nie kupię sobie drona, bo pewnie bym go utopiła, jak telefon w morzu, który odpłynął na fali, albo z falą. Ze śmiesznych historii w moim życiu to wpadłam do studni i wywaliłam się na prostym parkingu tuż przed autem, koncertowo rozbijając oba kolana i drąc spodnie. W wieku 28 lat. Całkiem niedawno uszkodziłam sobie rzepkę w kolanie, uderzając się garnkiem na kiszoną kapustę. Nie pytajcie J A K – przypał to moje drugie imię.
Czas szybko ucieka. Staram się żyć jak najbardziej świadomie i czerpać radość z każdego dnia i prostych rzeczy, składających się na ten dzień. To chwile składają się na życie. Tyle. 😊

Hola hola, teraz zapraszam do Barcelony! Z zaśnieżonej Polski i mrozu -13*C wylądowałam w innym świecie. Btw – Hiszpania – mój 24. odwiedzony kraj! Przyjemne ciepło, palmy, pomarańcze, no bajka. Taki klimat odpowiadałby mi cały rok! Zima mogłaby istnieć tylko na Spitsbergenie.
Barcelona to drugie co do wielkości miasto Hiszpanii, stolica autonomicznej Katalonii. Leży nad Morzem Śródziemnym, a z samolotu widać Pireneje. Miasto sztuki. Od Gaudiego wolę jednak Zafona, ale artystyczny klimat unosi się w powietrzu jak zapach churrosów z czekoladą. Barcelona ma tylko nieco ponad 50 dni deszczowych rocznie, a czysta słoneczna pogoda w grudniu to ponad 300 godzin. Wystawiam twarz do słońca i chodzę w samej koszuli, bo podczas gdy t u jest +17*C, w Polsce tym czasem zasypało. Odpowiada mi taki klimat, chociaż jarmark bożonarodzeniowy i św. Mikołaje średnio zgrywają się z palmami na promenadzie. Zastanawiam się, skoro drzewa ledwie zaczynają tracić liście w połowie grudnia (platany, miłorzęby), to kiedy zdążą wyrosnąć im nowe? Świetnie za to zgrywa się melodia Bella Ciao, przygrywaną tuż przy głównej alei miasta, prowadzącej nad morze przez trzech uśmiechniętych dziadków. Słucham zafascynowana, mam ochotę wyciągnąć telefon i nagrać filmik, nie robię tego jednak, zostawiając to wspomnienie tylko dla siebie. Uśmiecham się i idę dalej.



Płacę 10 euro za wstęp do Parku Güell i uważam, że są to najlepiej wydane pieniądze w Barcelonie. Zaraz obok crossaintów z kremem, od których cały dzień pachną mi ręce i lodów o smaku białej czekolady pod słynną Sagradą Familią. Budowa Parku rozpoczęła się w roku 1900, ale dla publiczności otwarto go dopiero w 1963 roku. Kilkanaście lat później został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kilka słów należy się w tym miejscu na temat osoby Antoniego Gaudiego, który został poproszony o zaprojektowanie kilku budynków w parku – chociaż znany jest głównie jako architekt słynnej katedry Sagrada Familia. Po 1914 roku poświęcił się jej całkowicie, zamieszkał nawet na terenie budowli, a po śmierci został, zgodnie ze swym życzeniem, w niej pochowany. Zmarł w 1926 roku w wyniku obrażeń doznanych trzy dni wcześniej, gdy potrącił go tramwaj. W ramach ciekawostki – zakończenie budowy Sagrady Familii planowane jest na setną rocznicę śmierci Gaudiego, czyli w 2026 roku – mają jeszcze trzy lata. Już teraz jednak katedra ma imponujący wygląd i poraża (a w pewnym momencie i przeraża), nawet z daleka. Neogotyk i secesja to główne cechy stylu architektury Gaudiego. Casa Batlo, Casa Milla i Casa Vicens są tego idealnym obrazem. Eksperymentował, puszczał wodze fantazji, śmiało wykorzystując w swych projektach fantastyczne formy i zawiłe desenie oraz kształty podpatrywane w przyrodzie. Nawiązywał do płynności podwodnego świata. Gaudi wszystkimi pracami umieszczonymi w parku Güell chciał pokazać, że da się w jakiś sposób zespolić architekturę z przyrodą. Chciał wkomponować w pagórki oraz roślinność dzieła ręki człowieka, nie naruszając przy tym naturalnej harmonii natury.

W Parku Güell czułam się jak prawdziwa Aga w Krainie Czarów. Tym bardziej, że zupełnie irracjonalnie, na olbrzymich palmach, harce urządzały sobie mnichy nizinne. To takie zielone papugi. Tak, papugi. Papugi w Barcelonie!!! W internecie można przeczytać o ich pladze w Madrycie, Walencji czy właśnie Barcelonie, choć dla mnie było to zjawisko niesamowite. Każdego dnia fascynował mnie ich wesoły świergot wśród palm (chociaż piszą o nim „wrzask”) oraz to, jak przemykały nad głowami ludzi. Kosmos! Właśnie tak będę pamiętać Park Güella. Jak magiczną Krainę Czarów z fantastycznymi mozaikami Gaudiego i radosnym świergotem zielonych papug. Nikt mi tego wspomnienia nie zabierze ani nie odmieni. Najpiękniejsze z całej Barcelony!



Stwierdziłam wtedy, że sama nie wiem, czy to przez te wszechobecne i rozwrzeszczane papugi, ale Barcelona tak bardzo skradła moje serce, że postawiłabym to miasto w moim TOP-5 miast ever – zaraz po Moskwie, Petersburgu i Kijowie, obok Budapesztu ex aequo z Pragą. 🙃







W Parku Güell spędziłam dobre kilka godzin. Plątając się tam i z powrotem, robiąc zdjęcia najdłuższej ławki na świecie i przyglądając się mozaikom Gaudiego –a każda z nich była jedyna i niepowtarzalna. Po drodze z Parku miałam zaznaczony na mapie jeden z zachwalanych punktów widokowych. Jestem fanką panoram miast z punktów widokowych, dlatego Bunkry del Carmel musiały zostać odhaczone! Bunkry El Carmel zlokalizowane są na wzgórzu Turó de la Rovira na wysokości 262 m n.p.m. Podczas hiszpańskiej wojny domowej na szczycie wzgórza zamontowano działa, które zostały skierowane w stronę miasta. Siały one terror i postrach wśród mieszkańców. Podobną złą sławą okryty jest zamek Castell de Montjuic, w którym przetrzymywano i torturowano katalońskich więźniów. Samo wzgórze znane jest jako zielone płuca Barcelony, znajduje się tu Muzeum Katalońskie, stadion i wioska olimpijska, a rzut beretem jest do Placu Hiszpańskiego i areny walk byków, przerobionej obecnie na galerię handlową.




Jak już jestem przy Montjuic – umyślałam sobie pójść na to wzgórze, by zobaczyć cmentarz, który opisywał Zafon. Można tu wjechać kolejką linową, ale przecież według Agusi kolejki są dla słabych, lepiej dryłować 6 km pod górę w jedną stronę! Tylko po to, by obejrzeć cmentarz. Swoją drogą – to też pewne dzieło sztuki – nie tylko ze względu na owiane sławą kamienne anioły. Pochowani są tu najbardziej zasłużeni mieszkańcy Barcelony (oczywiście poza Gaudim, którego pochowano w Sagradzie Familii). Atmosfera cmentarza idealnie wpisuje się w mroczny nastrój Zafona. Przypałem byłoby się zgubić na cmentarzu – wolałam do tego nie dopuścić, a było to całkiem możliwe, biorąc pod uwagę mnogość piętrowych alejek i nagrobków 😉 Nie wiedziałam, że władze Barcelony podjęły decyzję o organizacji wycieczek z przewodnikiem. Poprowadzono nawet trzy trasy – artystyczną, historyczną i łączoną.
W Barcelonie z jednej strony czuć niesamowitą przestrzeń – w końcu morze rzut beretem, ale z drugiej strony są wąskie uliczki średniowiecznej Dzielnicy Gotyckiej – Barri Gòtic. Lubię takie klimatyczne miejsca, w których dobrze się gubi. Idąc bez mapy, skręcić to tu-to tam, chłonąc cienie i mroki zakamarków Barcelony.



Zaliczyłam kolejny punkt widokowy – dach katedry św. Eulalii. A przy okazji i samą katedrę – to tak zamiast Sagrady Familii, na którą patrzyłam tylko z oddali (32 euro za wstęp do niedokończonej katedry jakoś mnie zniechęciły). Na krużganku, wśród gotyckich kolumn, przechadzały się białe gęsi.😁 13 ptaków jest trzymanych przy Katedrze, bo św. Eulalia, patronka katedry miała właśnie trzynaście lat gdy zginęła męczeńską śmiercią. Nie spodziewałam się tego w takim miejscu. Ciekawe 😊



Najbardziej niesamowite w całym wypadzie do Barcelony było dla mnie to, że w połowie grudnia mogłam się cieszyć słońcem i przyjemnym ciepłem, chodziłam w samej koszuli cały dzień (płaszcz wyciągałam z plecaka na sam wieczór). Żałowałam, że nie wzięłam sobie spódnicy, bo momentami było mi za ciepło! Tak sobie to skojarzyłam, bo podczas wejścia na dach Katedry trochę wiało i musiałam się opłaszczyć. Siedziałam sobie na ławce, patrzyłam na dachy Barcelony i zajadałam rodzynki w czekoladzie. A w dole gwar. Na dziedzińcu przed Katedrą było rozłożone kilka straganów i kolejny jarmark bożonarodzeniowy. Podśpiewywałam sobie Feliz navidad dadada (oczywiście tylko te dwa słowa, więcej nie znam) i dziwiłam się, jakie małe śkaradztwa tam sprzedają, ja bym zrobiła lepsze:

Jak się dowiedziałam, w Katalonii wciąż kultywuje się tradycję Tío de Nadal, czyli drewnianego pieńka, któremu przykleja się oczy i uśmiechniętą buzię. Pień ten kupuje się na początku adwentu i dzieci mają za zadanie dbać o niego – karmić i okrywać kocykiem, by nie zmarzł. 24.12 dzieci biją pieniek kijkami i śpiewają mu specjalną piosenkę, żeby następnego dnia pozostawił po sobie prezenty. AHA. Ile to człowiek może się dowiedzieć o otaczającym świecie i jego niesamowitych tradycjach po prostu podróżując… Prawdziwym zwieńczeniem celebracji Świąt Bożego Narodzenia jest dopiero święto Trzech Króli. Uroczyste orszaki na ich cześć przybyły do nas właśnie z Hiszpanii. To oni przynoszą dzieciom jeszcze więcej prezentów, niż symboliczne podarki od pieńka. 😉 Dzieci piszą listy nie do św. Mikołaja, ale właśnie do Trzech Króli, którzy przyszli do Jezusa z darami. Niegrzeczne dzieci znajdują zamiast prezentów bryłki węgla – odpowiednik polskiej rózgi. Oh, gdyby dzisiaj u nas dla niegrzecznych św. Mikołaj czy tam Trzej Królowie, czy nawet diabeł w czystej postaci przynosił w prezencie węgiel… Wszyscy staliby się bardzo niegrzeczni 😆
Jeszcze dwa piękne miejsca, które skradły moje serce. Łuk Triumfalny – jestem ich kolekcjonerką 😁 widziałam już w Paryżu, Mediolanie – teraz kolejny w Barcelonie. Ten był trochę inny, bo z czerwonej cegły. Wprost od Łuku, aleją między palmami trafiłam do kolejnego magicznego zakątka Barcelony – Parku Ciutadella. 17-hektarowy Park Cytadeli jest zdecydowanie najpiękniejszym parkiem w całym mieście – jego nazwa pochodzi od zburzonej w 1714 roku znienawidzonej cytadeli, na której miejscu go zbudowano. Jest zdecydowanie mniej popularny niż Park Guell i w przeciwieństwie do niego, po Ciutadelli spacerują i wypoczywają również miejscowi. Masa tam ekstrawaganckich budynków i pomników – chociażby mamuta. 😁 Centralnym punktem Parku jest fontanna Cascada. Składa się ona z wodospadu, przyległego do niej sztucznego jeziora z turkusową wodą, w której taplały się kaczki, gęsi gęgawy i czaple, a po obu bokach znajdują się dwa ciągi schodów, po które można wejść na górę fontanny. I znowu wszędzie te mnichy nizinne, zielone papugi, które w Polsce kosztują od 300 zł – ich radosny gwar, gonitwy wśród koron palm i wyjadanie nasion kwiatów. One tam były u siebie, spacerujący ludzie to tylko dodatek. Byłam zachwycona Ciutadellą i bardzo się cieszyłam, że zupełnie przypadkiem trafiłam w tak niesamowite miejsce!






Jak nie lubię morza… to wieczorny spacer brzegiem Morza Śródziemnego był niesamowity. Usiadłam sobie na kamiennym leżaku, wyciągnęłam z plecaka kartonik białego winka i wypiłam, świętując swoje urodziny i wszystkie piękne miejsca, które dotychczas w życiu widziałam i które jeszcze zobaczę. Lubię to w tych południowych krajach, że wino w kartoniku jest tańsze niż analogiczny soczek dla dzieci w Polsce 😉 Port i plażę Barcelonettę również dobrze zapamiętam.

Wszystko co dobre ma jednak swój koniec i po trzecim wieczorze w Barcelonie trzeba było znowu upchać wszystko do małego plecaka i szykować się do drogi powrotnej. Samolot miałam jakoś po 9, chciałam jechać na lotnisko przed 7, ale najpierw poszłam sobie kupić kawę i ostatniego rogalika z czekoladą – nie mogłam go sobie odpuścić, tak mi zasmakowały. Stwierdziłam, że wolę pojechać wcześniej i poczytać sobie książkę lub poprzeglądać zdjęcia, by móc spamować na Instagramie przez kolejne trzy dni. Wypiłam kawę, rogaliki w papierowej torebce niosę w ręku, chcę sprawdzić na mapsach, czy dobrze idę na ten autobus… A tu nagle staję się bohaterem filmu akcji: ktoś przejeżdża obok mnie na rowerze i wyrywa mi telefon z ręki. Pierwsza myśl, jak błyskawica – o nie, to jest sen, ale głupi sen! Druga – o nie, przecież ja tam mam w s z y s t k o! A potem zaczynam krzyczeć, po polsku: przecież ja mam zaraz samolot! Samolot! Niestety to nie film ani nie sen. Zostałam okradziona. Tak właściwie to był napad – w biały dzień, chociaż jeszcze wczesną porą, bo przecież przed 7, kiedy miasto dopiero budzi się do życia. Całe szczęście, że zachowałam tyle trzeźwości umysłu, że stwierdziłam, że zgłoszenie tego na policję nic nie da i jak dalej będę tak stała, to się spóźnię na samolot. Pojechałam na lotnisko, dzięki uprzejmości nieznanej Chorwatki z autobusu dałam znać do domu, by mi zablokowali telefon i konto bankowe. Całe szczęście, że dokumenty miałam przy sobie. Poszłam do odprawy, samolot miał opóźnienie, nie wiedziałam nawet, która jest godzina. Czułam się… fatalnie. Choć to dość lekkie słowo na określenie tego stanu, tamtych chwil i tego, co przeżywałam. Szczegółów oszczędzę.
W samolocie siedziałam przy oknie – cóż za chichot losu! i podczas lądowania w Krakowie widziałam Widmo Brockenu, w którym zamiast postaci zawisła sylwetka samolotu. Zdjęcia, jak się domyślacie, brak – aparat zostawiłam w domu. Zdjęć nie mam praktycznie wcale – tyle, co wysłałam na szybko przez Messengera, „prześlij dalej” te same zdjęcia do wszystkich najbliższych i to głównie z pierwszego dnia. Więcej mam zdjęć papug, którymi się zachwycałam, niż całej reszty. (a zdjęcia wyszły mi nad wyraz fajne z tego wyjazdu, bo i pogoda dopisała i miejsca…) Cóż.
Mogłam nie iść po tą kawę. Mogłam wracać tak jak przyszłam. Mogłam wyjść kilka minut później. Albo wcześniej. Mogłam zrobić sobie chmurę na zdjęcia. Mogłam. Ale mogłam też dostać w łeb. Prócz telefonu mogli mi ukraść torebkę z dokumentami. Mogłam nie zdążyć na samolot, mogłam nie wrócić do domu. Co ja bym wtedy zrobiła??! Mogli mi ukraść ten telefon drugiego dnia, a nie ostatniego. Mogłam nigdzie nie jechać. Nie wychodzić z domu. Albo wyjść i wpaść od auto. Mogłam.
A tak w ogóle cóż to za idiotyczne gdybanie! Potem się dowiedziałam, że nie ja jedna jestem ofiarą napadu w Barcelonie. Koleżance z pracy brata rowerzysta wyrwał telefon, a gościu idący za nią popchnął ją i wyrwał torebkę z dokumentami. Takich przypadków jest więcej. „Trzeba być bardziej uważnym” – powiedział mi pan w banku, na co roześmiałam się mu w twarz, życząc powodzenia, gdy w dużym mieście będzie trzymał telefon w ręku, jak robi to każdy. Każdy! To nie jest kradzież kieszonkowa, to jest wyższa sztuka kradzieży i napadu.
Barcelona jest tak niesamowita, tak bajeczno-magiczna, że aż mi się serce kraja, że człowiek człowiekowi takie zło może wyrządzić. Nie chciałabym, żeby to wydarzenie rzutowało na mój wyjazd, bo przez te trzy dni w Barcelonie byłam zachwycona i czułam się po prostu szczęśliwa, ale, niestety, rzutuje to. Na samą myśl o Barcelonie kulę się w sobie, boję się osób wymijających mnie na rowerze, gdy idę po Wadowicach. To, że udało mi się ten mój urodzinowy wyjazd jakkolwiek opisać, uważam za prawdziwy sukces.
Włożyłam w ten opis barcelońskich wojaży całe swoje serce. Chcę pamiętać piękne chwile, które mnie tam spotkały w dzień moich okrągłych urodzin, a skoro mam tak niewiele zdjęć, muszę to sobie wyryć w głowie, zapamiętać te obrazy. Tego nikt mi nie wyrwie z ręki ani z głowy.
Dziękuję tym, którzy dotarli do końca. Trzymajcie się!
PS. Kolejne Dzikie Wojaże już wkrótce! Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś bogatsza o nowe doświadczenia!