Dzikie wojaże

Madera – w poszukiwaniu wiecznej wiosny

Najpierw Neapol, za niedługo Madera, tej to się powodzi…  zapewne pomyślała statystyczna większość. A jak, oczywiście, że się powodzi, nie narzekam! Dlatego też korzystam. A tak właściwie, to zamiast pieniędzy na nową sukienkę czy „zrobienie paznokci” wolę odłożyć sobie na pizzę w Neapolu, czy marakuje i lokalne truskawki z Portugalii. A urlop? Wszystko jest odpowiednią strategią… 😄 Oj, nasłuchałam się tyle o tej Maderze, napatrzyłam na cudze zdjęcia… Podczas bałkańskich wojaży i mojej lekkiej euforii odnośnie kolejnych odwiedzanych krajów (a była to 27. Serbia, 28. Czarnogóra, 29. Albania) mój niezawodny Towarzysz życia i wojaży stwierdził, że jubileuszowa 30. musi być wystrzałowym kierunkiem. „Polecimy na Maderę” – skwitował. A że marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia, podejmując odpowiednie działania… To kupiliśmy bilety i polecieliśmy. Z małym plecakiem, jedną parą butów na nogach, ale pełni entuzjazmu po niemalże 5h lotu (!) wylądowaliśmy na Maderze. Takim to sposobem odwiedziłam swój 30. kraj – Portugalię. Jak na niepozorne dziewczę z małej wioski spod Wadowic to całkiem niezły wynik! Sporo świata już widziałam, wierzę, że jeszcze wiele przede mną. Wygrzałam się nieco, nacieszyłam oczy zielonością – w końcu Madera to Wyspa wiecznej wiosny, a wiosna to moja ukochana pora roku… Zapraszam do lektury!

Madera – wyspa na środku Atlantyku, którą wzdłuż i wszerz można przejechać w 1,5 godziny. Bliżej jej do Maroka (540 km), niż do wybrzeży kontynentalnej Portugalii (860 m).

Zwana archipelagiem wiecznej wiosny, jest wyspą o pochodzeniu wulkanicznym. Panuje tam łagodny, podzwrotnikowy klimat. Średnia temperatura latem wynosi 25*C, zimą koło 18*C. Idealnie, zazdroszczę. I nie ma groźby tych francowatych przymrozków, które ostatnimi dniami szaleją u nas w Polsce (a było już tak pięknie…) Jest dużo światła i odpowiednia wilgotność, która sprawia, że rośliny rosną bujnie. Mało powiedziane – one osiągają monstrualne rozmiary. O nich później. 😊 Powierzchnia wyspy to 800 km². Ludność Madery oscyluje w okolicach 253 tysięcy mieszkańców, a najsłynniejszą z osób pochodzących stamtąd jest zdecydowanie Cristiano Ronaldo. To jego imieniem nazwano port lotniczy na Maderze. Ma również swój pomnik i muzeum w Funchal.

Maderę została odkryta w XV wieku – wtedy też została zasiedlona i zagospodarowana. Z tego czasu pochodzą najstarsze plantacje trzciny cukrowej, które okazały się dla Madery żyłą złota. Uprawia się ją do dziś – podobnie jak winorośl oraz warzywa i owoce. Portugalscy żeglarze pierwsze co zobaczyli, to wyspę porośniętą ogromnym lasem. I stąd też pochodzi jej nazwa, bowiem madeira w języku portugalskim oznacza drewno.

Czasami mam wrażenie, że im jestem starsza, tym bardziej się denerwuję. To wszystko przez pandemię: czy nie anulują w ostatniej chwili, czy wylecimy, czy zdążymy, czy z zarezerwowanym autem wszystko będzie w porządku… Tym razem było podobnie, ulżyło w samolocie 😉 Lecieliśmy przez Czechy, Niemcy, Francję (centralnie nad Paryżem), a ostatnie dwie godziny nad Atlantykiem. O lądowaniu na Maderze krążą legendy – czasami, ze względu na pogodę samoloty lądują na przykład na „sąsiadującej” Teneryfie – 500 km dalej, ale nasze lądowanie jednak było całkiem gładkie. Chociaż, trzeba przyznać, że krótki pas startowy (będący jednocześnie pasem lądowania), kończący się tuż nad oceanicznym klifem, na wielu może zrobić wrażenie i przyprawić o palpitacje serca 😅Wylądowaliśmy w innym świecie. Tuż za bramą lotniska- błękit oceanu…

Przylecieliśmy na Maderę na 10 dni, z czego na 7 wypożyczyliśmy samochód. Nigdy wcześniej tego nie robiłam osobiście, ale tutaj, chcąc zwiedzić jak najwięcej, auto było konieczne. Zdecydowaliśmy się wziąć auto od pana Adama z polskiej firmy wyspa-madera.pl – płaciliśmy 45 euro za dzień – bez depozytu ani karty, z pełnym ubezpieczeniem. Wszystko odbyło się bez najmniejszych problemów – mogę polecić 😊 Dostaliśmy srebrnego Golfa, który może nie był zrywny jak moja Skoda, ale ogólnie dawał radę. Hitem na Maderze jest Fiat Panda, ale my woleliśmy dopłacić, niż na niego trafić, zwłaszcza, że tych podjazdów na Maderze jest całkiem sporo. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy na miejsce naszego pierwszego noclegu, który zarezerwowaliśmy w Santanie – pół godzinki drogi od lotniska. Po drodze szybkie zakupy – trzeba było uzupełnić zapasy kosmetyków, które nie zmieściły się do bagażu😅 zdecydowanie najlepszą obietnicą na następne dni tego wyjazdu był zachód słońca o 19:20. Byliśmy nieco zmęczeni podróżą i emocjami jej towarzyszącymi, ale już mi się tam podobało. Nagle wszystkie obco brzmiące nazwy, trudne do zlokalizowania na mapie, zaczęły nabierać kształtów i kolorów… Chociaż do dzisiaj nie wiem, jak połowę z nich się prawidłowo wymawia 😆

W niedzielny poranek powitał nas deszcz w Santanie. A chwilę później, gdy wsiadaliśmy do auta, wyszła piękna tęcza. To była jednak złudna nadzieja na poprawę pogody, gdyż ta tego dnia po prostu nam nie dopisała. Już jadąc z lotniska zdążyłam się przekonać o zmienności aury na Maderze. Co tunel, to inna pogoda – poprzez słońce, deszcz, znowu słońce i kolejny deszcz. Pokręciliśmy się po miasteczku – zatrzymaliśmy się przy słynnych (tzw. „instagramowa lokalizacja”, jakich wiele na Maderze…) tradycyjnych maderskich domkach, pokrytych słomą, którą należało wymieniać co trzy lata – ale jak dla mnie to największą furorę tam zrobił biały kot, który pięknie mi zapozował. Na Maderze podobne domki widywaliśmy nie tylko w Santanie, ale tamte sztuki, udostępnione dla turystów, były zdecydowanie najbardziej kolorowe i, mozna powiedzieć, wzorcowe.

BTW – Madera od razu przypadła mi do gustu jeszcze z jednego względu – koty były tam na każdym kroku! A tam gdzie koty, tam szczęście 😍 to się sprawdza! 

W Santanie zrobiliśmy zakupy na lokalnym targu – chcieliśmy wypróbować owoce marakui i anony. Mango zjedliśmy dzień wcześniej 😄 Zaliczyliśmy również pyszną maderską kawę – znowu trafiliśmy do raju dla kawoszy! Dla ułatwienia: bica to espresso, a w takiej samej filiżance, tyle że z mlekiem to garotto. Americano to chino, a ta sama pojemność z mlekiem to chinesa. Ale ile można się plątać, gdy pada.

Zaryzykowaliśmy i pojechaliśmy na nieco dłuższy spacer – po drodze było nawet kilka przebłysków słońca – liczyliśmy więc, że może nie będzie tak źle, a przynajmniej nas nie przemoczy… Ale jak to mówią, nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania 😅 W planach był szlak PR9, czyli Levada do do Caldeirão Verde. Właśnie, w tym miejscu dwa słowa.

Lewady to nic innego jak stare kanały irygacyjne, służące do transportu wody z gór i z północy wyspy na południe. Wśród turystów zdobyły popularność jako idealne szlaki do wędrówek. Plusem jest to, że są dosyć płaskie – żeby przetransportować wodę na kilkadziesiąt kilometrów, kąt nachylenia kanału nie może być zbyt duży – ojj, śmiga się po nich zdecydowanie szybciej, niż zakładają drogowskazy 😅 Lewady nie są szersze niż metr, ich głębokość mieści się w przedziale 50-60 centymetrów. I pływają w nich pstrągi, co było dla mnie szokiem. Co ciekawe – łączna długość maderskich lewad wynosi około 3 tysiące kilometrów. Jest ich 200, ale tylko 50 jest udostępnionych do chodzenia.

Tuż na początku Levady do Caldeirão Verde, w pięknym Parku Leśnym Queimadas znajduje się schronisko, pokryte strzechą – przykład tradycyjnego budownictwa gminy Santana. Park słynie z wspaniałych okazów gatunków drzew Laurissilva – czyli to po prostu las wawrzynowy. Znaleźć tu można okazów drzewa o nazwie Til (Ocotea foetens) – inaczej cuchnący laur, tuż obok rosną wielkie kamelie i azalie, które o tej porze już przekwitają – opadłe różowe liście, bujna roślinność – no coś pięknego, nawet w deszczu! Wtedy na Maderze przepadłam po raz pierwszy. 😊

Szlak PR9 okazał się strzałem w dziesiątkę – roślinność jest tam wprost zdumiewająca! Prawdziwe sanktuarium zieloności i raj dla wielbicieli przyrody w czystej formie! Czułam się jak w lesie deszczowym – mimo, że nigdy w takim nie byłam. Chociaż miejscami już traciłam nadzieję na jakąkolwiek poprawę aury, mimo to zachwycałam się pięknem otaczającej nas przyrody, która nawet w deszczu robiła wrażenie. A chmury i mgła tylko pogłębiały klimat. Nic tutaj nie przypominało mi Gruzji! (Co jest zazwyczaj moim wyznacznikiem Dzikich Wojaży – taki mam spaczony mózg). Na szlaku czekało kilka tuneli do przejścia – czołówka bardzo przydatna (oczywiście my nie mieliśmy czołówek, bo nie zmieściły się do małego bagażu). Największą atrakcją był jednak tunel, w którym, żeby nie zmoczyć sobie jedynej pary butów, trzeba było je zdjąć i przejść na bosaka. O ile w jedną stronę woda była nawet przyjemna, o tyle w drodze powrotnej miałam wrażenie, że zamarznę. Takie lekkie morsowanie na poprawę krążenia 😅 Ale dzięki temu buty pozostały suche.

PR9 kończy się pięknym wodospadem – jednym z wielu na Maderze, ale ten był naprawdę widokowy. Można dojść jeszcze dalej, do kolejnego wodospadu – Caldeirão do Inferno (Piekielny Kocioł), jednak trasa do niego była zamknięta. Zdarzało się paru śmiałków, przekraczających zakaz, ale nie ryzykowaliśmy. I tak było pięknie, i tak byliśmy nasyceni. I nawet nie przemokliśmy. To było prawdziwe Sanktuarium Zieloności – w najlepszym wydaniu! Tak ogólnie na Maderze najbardziej zdumiewające dla mnie było to, że rośliny, które u nas ledwo ledwo (albo i wcale) rosną w domowych warunkach, na Maderze na dziko rosną jak szalone, osiągając monstrualne rozmiary! Monstery, krotony, a nade wszystko niesamowite rajskie ptaki – strelicje. Dla każdego fana roślin i kwiatów raj na ziemi! Do pozazdroszczenia 😉 Zachwycałam się również olbrzymimi paprociami – niektóre z nich prezentowały się jako rozrośnięte krzewy, niektóre jak drzewa – cały czas zachodziłam w głowę, jak to jest możliwe – takie cuda Natury…

Mimo, że troszkę martwiły mnie prognozy na kolejne dni, stwierdziłam, że nie mamy na to wpływu, trzeba więc korzystać z chwili. Nocleg tego dnia mieliśmy na południu wyspy, tuż przy lotnisku – w miasteczku Santa Cruz. Było przyjemnie ciepło i z balkonu widzieliśmy lądujące samoloty.

Poniedziałek zapowiadał się pogodny. UF. Zdecydowaliśmy pojechać na jeden z obowiązkowych szlaków, wartych zobaczenia – PR8, prowadzący na Półwysep św. Wawrzyńca (Ponta de Sao Lourenco), czyli najbardziej wysunięty na wschód punkt Madery. Krajobraz tam jest iście kosmiczny! Tutaj już delikatnie poczułam Gruzję – prawie jak w Davit Gareja, przy granicy z Azerbejdżanem 😉 Wyszliśmy na szlak i pierwsze co, to spotkaliśmy Dudka. Ptaka z rudym czubem. Pierwszy raz widziałam go na żywo! To był dobry zwiastun. Tak a’propos zwierząt. Na Maderze nie ma dzikich ssaków, ani węży. Jest cała sfora ptaków – w tym wielu gatunków endemicznych (na przykład zięba maderska, zniczek maderski, przypominający mysikrólika…), są owady i pstrągi w lewadach. W sumie to takie aż dziwne – takie połacie lasów i roślinności, piękne góry, a nie wyskoczy z nich żadna sarna czy kozica. Nie ma co obawiać się wilka ani niedźwiedzia, nie ma co patrzeć pod nogi i szukać żmii… Poza dudkiem, którego widzieliśmy tylko raz, praktycznie codziennie widzieliśmy jeszcze pustułki – unoszące się lekko w powietrzu i umiejące zastygać w jednym miejscu. Było ich tam naprawdę dużo!

Szlak na Półwysep Wawrzyńca naprawdę godny polecenia – zgadzam się, że to takie TOP3 miejsc do zobaczenia na Maderze. No i pięknie nam przyświeciło – lekki wiatr, ale zrobiło się cieplutko, mogłam odpiąć nogawki w spodniach i wystawić ryj do słonka (oczywiście najpierw się porządnie posmarowałam – potem się wszyscy dziwili, czemu Aga taka nieopalona wróciła – a to po prostu dobry krem, który przy mojej karnacji jest konieczny). Niesamowite wrażenie – z jednej strony ocean, zaraz z drugiej strony ocean i lewie wąski pas ziemi. Ostre klify, fale uderzające o skały – żywioł… I mały człowieczek, będący ledwie plamką. A nade wszystko to cudowne ciepło, którego tak bardzo brakowało przez ostatnie miesiące w Polsce… Ponoć wczesna wiosna jest idealną porą na odwiedzenie tego miejsca -jest najbardziej zielono. W lecie i na jesień trawa przypomina spaloną pustynię, a kolor skał jeszcze potęguje to „marsjańskie wrażenie”.

Dzień był jeszcze długi, dlatego zdecydowaliśmy skoczyć jeszcze na dwie lewady w okolicy. Przeszliśmy połowę lewady PR10 – Levada do Furado, a potem udaliśmy się na krótki, ale równie widokowy i przyjemny szlak PR11 – Levada Balcoes. Kurde, właśnie z tym widokowym to można polemizować, bo TROSZECZKĘ tych widoków zabrakło… To znaczy można sobie znowu tłumaczyć, że chmury robią klimat, ale jednak w górach, jak dla mnie, nie ma to jak słońce i bezkres górzystych warstw… Miałam lekki niedosyt, ale i tak byłam zachwycona.

W finalnym punkcie szlaku zrobiony jest niewielki taras widokowy. Zlatują tam z wszelkich kierunków endemiczne zięby maderskie, nauczone siadać ludziom na rękach i wyjadać ziarno. Michał skomentował: co za darmozjady… A ja dostałam na rękę trochę ziarna od jakiejś pani, która widziała mój uśmiech i słyszała radosne popiskiwanie – więc i ja zostałam zaszczycona wizytą zięb na mojej dłoni… Cudowne uczucie! Tak, wiem, że takie futrowanie dzikich ptaków nie jest dla nich właściwe, co nie zmienia faktu, że są urocze i po prostu się nimi zachwycałam.😊

Potem niejednokrotnie spotykaliśmy te zięby – podlatywały blisko, nie bały się – widać, że nauczone z ludźmi. Nocleg zarezerwowaliśmy w nadmorskiej miejscowości Canico – na 5 nocy, co by się z tobołami każdego dnia nie włóczyć. Poszliśmy na kolację, spróbowaliśmy lokalny przysmak – jak na biedaków przystało – czyli maderski chlebek, zwany bolo de caco. Podawany z masłem czosnkowym najczęściej jako przystawkę. Żartuję. Drugie danie też było, spokojnie.

Magiczny Fanal

Na wtorek, nasz trzeci dzień na Maderze, zapowiadali lekkie załamanie pogody, które miało przynieść piękne słońce już od środy. Przed południem było jeszcze ładnie, dlatego zaraz o świcie wyruszyliśmy w stronę magiczego Lasu Fanal, który ponoć najpiękniejszy jest przy niepogodzie. Nam jednak jak na bakier trafiło się piękne słońce – co mnie jednak bardzo ucieszyło. Lasy wawrzynowe zaliczane są do lasów pierwotnych, zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Obecnie  można je zobaczyć tylko w kilku miejscach na świecie – w tym na Maderze i Azorach. Co ciekawe, obszar chroniony rezerwatem zajmuje niemal 2/3 powierzchni wyspy. W lesie Fanal, starej laurowej puszczy, znajdują się najstarsze okazy na wyspie – ponoć niektóre z nich osiągają nawet 800 lat! Mieszkańcy Madery powtarzają legendę, że drzewa z tego magicznego lasu mają moc spełniania życzeń. Mówią, że jeśli stoi się pod jednym z nich, zamknie się oczy i wyrazi swoje najgłębsze pragnienie, drzewo to przekaże Twoje pragnienie do wszechświata, a wszechświat z kolei zadba o jego spełnienie. Zapewne jeszcze większą moc przekaźną ma dotknięcie takiego drzewa – jest w nich coś naprawdę mistycznego!

Byłam nieco oszołomiona tym miejscem – starymi drzewami laurowymi, powyginanymi w każdą stronę. Na samym początku nie umiałam znaleźć sobie kadru, by zrobić jakiekolwiek sensowne zdjęcie… Może we mgle faktycznie jest tam prościej? Zgłupiałam. I oczywiście od razu nerwy na samą siebie. Potem jednak odpuściłam, stwierdziłam, że fotografia ma być przyjemnością, a nie koniecznością, że MUSZĘ MIEĆ TU ZDJĘCIE. Nic nie muszę. Jedynie cieszyć się byciem tu i teraz, w takim miejscu jakim jest Las Fanal. A potem kadr sam się znalazł i zdjęcia wyszyły nawet nienajgorsze – popatrzcie sami.

Wracając mijaliśmy piękny las eukaliptusowy – tak! Eukaliptusy rosną na Maderze i osiągają całkiem pokaźne rozmiary. Po drodze jeszcze krótki przystanek w Riberia da Janela. Stoi tam huśtawka z widokiem na klif i ocean. Około 13 zaczęło padać, główna atrakcja tego dnia była zaliczona, pojechaliśmy więc odwiedzić stolicę Madery, Funchal. Czyta się to FUNSZAL. Tak w ogóle to moje czułe ucho filologa stwierdziło, że portugalski nie jest ładnym językiem w stylu chociażby włoskiego, należącego do tej samej grupy językowej. Iszta, piszta, Funszal… Nie przemawiały do mnie jego dźwięki. (Ale francuski jest gorszy). Funchal – jego nazwa pochodzi od kopru włoskiego.

Mieszka tutaj ponad połowa mieszkańców wyspy. Wiele turystów obiera Funchal jako swoją bazę wypadową. Ogólnie to Funchal nie zrobiło na mnie wrażenia i cieszyłam się, że nie nocowaliśmy tam – korki, dużo ludzi… Baza w Canico była o niebo lepsza! Z informacji praktycznych dodam, że jeżeli zastanawiacie się, gdzie można parkować, to już spieszę z tym, co nam suszyło głowę: biała linia to bezpłatne miejsca parkingowe, niebieska – płatne, natomiast na żółtych nie można parkować – są dla taksówek i postój tutaj grozi odholowaniem auta. Opłaty obowiązują zazwyczaj od poniedziałku do piątku w godzinach 8-18, w soboty do 14, a niedziele są od nich wolne.

 Jak mówi Wikipedia, „Funchal ma około 80 dni deszczowych rocznie, od 1 dnia deszczowego w lipcu do 13 dni deszczowych w grudniu. Występuje tutaj około 2500 godzin czystej słonecznej pogody rocznie, od 164 h (średnio 5,3 godziny dziennie, około 5 razy więcej niż w Polsce) w grudniu do 260 h (średnio 8,4 godziny czystego słońca na dobę) w sierpniu. Takie liczby robią wrażenie 🙃

Odwiedziliśmy słynny targ – Mercado dos Lavradores – w tłumaczeniu nic innego, jak Targ Rolników. Sprzedawane są tam owoce, warzywa, ryby, ale i kwiaty. Historia tego miejsca sięga lat 40. Ubiegłego stulecia. Targowisko do dziś zachowuje swój unikalny urok i klimat. Spotykają się tutaj mieszkańcy, sprzedawcy często paradują w regionalnych maderskich stronach, a turyści mogą odkryć bogactwo przedziwnych form owoców i kwiatów. Czy słyszeliście kiedyś o owocach monstery? Tak, tego domowego kwiatka. Uf, to dobrze, bo ja wcześniej też nie słyszałam. 🙃 Ogólnie wygląda to wszystko pięknie, ale w dużej mierze jest na pokaz – ceny są trochę zawyżone i lokalsi kupują raczej na pomniejszych bazarach… Ale zobaczyć to było warto! Uwielbiam takie miejsca, nawet, jeżeli mam tylko popatrzeć!

Odwiedziliśmy jeszcze Stare Miasto, zwane Zona Velha. Kiedyś raczej ponure, dziś kolorowe i tętniące życiem – wszystko za sprawą inicjatywy lokalnych mieszkańców i artystów. Miasto dostarczyło farbę i przybory, a artyści rozpoczęli projekt ożywienia Starego Miasta. Projekt ten nazwano „Sztuką Otwartych Drzwi”. Uwielbiam murale, a tych była tutaj cała masa! Urokliwe miejsce, a trafiliśmy na nie zupełnie przypadkiem. Potem był jeszcze piękny park – niby zwykły skwer w centrum miasta, a rośliny po prostu imponujące – nawet pogoda się zrobiła! Zasłużyliśmy na kawę i ciacho – oczywiście poza turystyczną marszrutą 🙃

Koło 18 wróciliśmy do naszego mieszkanka – zdążyliśmy przed ulewą, czyli tak, jak zapowiadali w prognozie. Jadłam kupione na targu truskawki – lokalne, maderskie! Co za smak w środku marca…. – i tak sobie myślałam: ciekawe, czy w taką pogodę lądują tu samoloty… Jak się okazało, odpowiedź na to pytanie poznałam na lotnisku – spotkaliśmy ludzi, którzy wtedy lądowali. Nie, samoloty nie lądują. Krążyli 2 godziny (!) nad wyspą i wylądowali dopiero, gdy wiatr i deszcz się uspokoiły.

Po burzy zawsze przychodzi słońce… I od środy, aż do samego końca pobytu na Maderze, cieszyło nas piękne słońce i przyjemne ciepło, sięgające 23*C za dnia, a 18*C nad ranem. Bluzy i polary okazały się być zbędne.😊 Tego dnia wybraliśmy się na jedną z najbardziej popularnych lewad Madery – szlak PR6 czyli Levada 25 Fontes – po polsku zwaną lewadą 25 źródeł. My nazwaliśmy ją lewadą czystych butów, bo wody tam było dużo. Wyruszyliśmy wcześnie rano, dzięki czemu ominęliśmy tłumy. Podczas jednego wyjazdu warto przejść dwie lewady, mające wspólną część – ta druga to Levada do Risco – PR 6.1. My zrobiliśmy jeszcze lepiej, bo drugą lewadę połączyliśmy z trzecią i czwartą, dzięki czemu wyszła nam super traska, poza utartym szlakiem. Jedząc na szczycie góry Pico do Vento kanapkę z serem i papryką (prowiant na cały dzień musiał być!) podziwiałam okoliczne górki i pagórki… i widziałam Gruzję. Czyli to dobrze świadczyło.😊 Okoliczne wzniesienia porośnięte były żarnowcem i kolcolistem – normalnie żółte łany niczym rzepak! W Polsce w marcu nie uświadczy się takiej feerii barw… 🙃

Korzystając z pięknego dnia stwierdziliśmy, że jego drugą połowę trzeba poświęcić na odwiedzenie zachodniej części Madery – sieć punktów wartych odwiedzenia tutaj  była znaczna.

Najpierw zajechaliśmy do Porto Moniz. Poprowadziła nas tam szalenie wąska i szalenie kręt droga. GPS zafundował nam ciekawą atrakcję w postaci tej drogi… To nadmorskie miasteczko słynie z naturalnych basenów. Powstały one w dawnych kraterach wulkanicznych i napełniane są w naturalny sposób przez fale oceaniczne. Cóż, nie chcieliśmy zażyć kąpieli, więc nie zachwyciło nas to miasteczko. Autobusy, pełno turystów… Opłaciliśmy parking na 40 minut z czego 20 minut piliśmy kawę i tyle z tego wyszło dobrego.

Tak trzeba żyć

Następnie miałam zaznaczone na liście punktów do odwiedzenia kolejkę w Achadas da Cruz. Jest to jedna z najbardziej stromych kolejek linowych na świecie – długość trasy to 600m, a kąt nachylenia wynosi 98%! Miejsce może i piękne, chociaż z parkingiem bardzo średnio; zjazd kolejką i spacer w dole tuż przy oceanie byłby na pewno świetny (kolejne instagramowy punkt do odhaczenia…) jednak lipa. Było przed 16, ostatnia kolejka w górę o 18, a czekania na co najmniej dwie godziny. Zdecydowaliśmy, że szkoda czasu. Już odchodząc pan obsługujący kolejkę zacząć liczyć ludzi, czekających na zjazd – podejrzewam, że część na pewno została odprawiona z kwitkiem.

W zamian za to pojechaliśmy na przepiękny punkt widokowy (zapamiętałam jedno portugalskie słowo: miradouro) – tarasik nad oceanem Boa Morte, do którego, pośród zielonej łąki, prowadzi ścieżka. To wtedy, na tym punkcie dotarło do mnie, że nie chcę gonić więcej za „instagramowymi” punktami, które koniecznie trzeba odhaczyć. Mieliśmy dość tych utartych miejsc. Skakać od punktu do punktu, robić dwa zdjęcia, wsiadać w auto i jechać dalej. Nie, nie na tym mi zależy. Wolę zobaczyć mniej, ale czerpiąc przy tym więcej, tym samym zyskując. Piękne to było miejsce – posiedzieliśmy sobie w ciszy, bez tłumów, chłonąc zieleń traw i błękit oceanu – tak na spokojnie.

To było dobre zakończenie dnia i naszego czwartego dnia na Maderze. A, jeszcze jedno wtrącenie – dotarło do mnie, że podobnie jak w lesie Fanal, tak i nad oceanem, stojąc na klifie – nie umiem robić zdjęć, jakoś nie potrafiłam tego ogromu oceanu i wysokich skał poukładać w kadrze. Lepiej idą mi zdjęcia w górach …🙃

Od wschodu do zachodu

Czwartek przywitaliśmy wschodem słońca. Raz jeszcze, już ostatni, dałam szansę instagramowym polecajkom. 😆 Obok Półwyspu św. Wawrzyńca i Lasu Fanal to jeszcze jedno miejsce, które warto zobaczyć. Idealny wschód słońca dla leniwych – na Pico do Arieiro można wjechać autem. Oczywiście ilość aut na parkingu pół godziny przed wschodem przerosła nasze oczekiwania, więc trzeba było zostawić auto niżej i  podejść, ale my do leniwych nie należymy. Pico do Arieiro słynie z częstych mgieł – i oczywiście inwersji. My jednak trafiliśmy na idealną żyletę. Zamawiałaś słońce na Maderze? To masz słońce na Maderze! Oczywiście, cieszyłam się.

W planach mieliśmy przejście najpopularniejszego szlaku na Maderze – PR1, prowadzącego na najwyższy szczyt Madery – Pico Ruivo. Podeszliśmy więc kawałek dalej, by wschód słońca podziwiać z lepszym widokiem – z Ninho Da Manta. Ten punkt widokowy jest również gniazdowania endemicznego gatunku petrela maderskiego (Pterodroma madeira), uważanego za najbardziej zagrożonego ptaka morskiego w Europie.

Szlak na Pico Ruivo ma 5,6 km w jedną stronę – ludzie w Internecie pisali, że przejście zajmuje około 7-8 godzin w dwie strony. Tymczasem my machnęliśmy go w 4 godziny tam i z powrotem, z przerwą na szczycie i omijaniem kolejek i dzikich tłumów po drodze. Tak. Rozumiem, że każdy chce zobaczyć najwyższy szczyt Madery, ale ilość ludzi, pielgrzymki – i to wszystko stosunkowo poza sezonem – jakoś mnie nie przekonały do tego szlaku. Owszem – widoki piękne, ale tłumy odbierały frajdę.  Za to na szczycie niemalże kameralnie – pielgrzymki jeszcze nie dotarły. Największą atrakcją był dla mnie Kot, który jakimś cudem znalazł się na szczycie Pico Ruivo. Fakt faktem, jakieś pół godziny niżej jest schronisko, co nie zmienia faktu – to tak jakby Kitku z Chaty pod Rysami wlazł na Rysy 😅 muszę go Wam pokazać!

Pogoda dopisała – wręcz dogrzewało. Z górki zeszliśmy rach-ciach. Na powrocie do dolinki zaczęły powoli wdzierać się chmury. Wyglądało to obiecująco… Ale 7 godzin do zachodu czekać nie chcieliśmy. Dlatego pojechaliśmy na nasze mieszkanko – 40 minut drogi to nie tak daleko, skoro mieliśmy auto – zjedliśmy i odpoczęliśmy, po czym przyjechaliśmy raz jeszcze. To była dobra decyzja! Popatrzcie, co nas spotkało i jak wyglądał zachód. Czułam się spełniona fotograficznie tego dnia, zdecydowanie!😊

Najpiękniejszy trekking Madery

Piątek też upłynął pod znakiem gór Madery – i to w najlepszym możliwym wykonaniu. Przeszliśmy bezapelacyjnie najpiękniejszy trekking Madery! Poszliśmy na Pico Grande z Doliny Zakonnic – totalnie niepopularny szlak. Pośród kwitnących kończyn sześciolistnych i imponujących żmijowców wspaniałych oraz bzyczenia pszczół, kasztanowymi alejami, pnącymi się w górę, na pięknym i cichym odludziu. Potem schodząc doliną, wśród wystających skał i wijących się mgieł, przez szczyt Pico do Jorge, pętelką do miejsca startu, czyli Doliny Zakonnic. W sumie 20 km po górach, nieziemskie widoki, idealna pogoda i kilku ludzi na szlaku – sztos.

Schodząc do Doliny, przechodziliśmy przez wspaniały, eukaliptusowy las. Zapach, unoszący się w powietrzu był niesamowity – jakby ktoś wylał olejek. Z tą różnicą, że to był naturalny zapach.  Aż musiałam sobie zrobić bukiecik z okazji tego pięknego dnia – lubię uczcić czasem w taki sposób.😊 Dwa słowa o tym miejscu, z którego zaczynaliśmy i kończyliśmy. Na dnie doliny leży malownicza wioska Curral das Freiras, co oznacza „Folwark Zakonnic” i wiąże się z legendą. Ponoć około 1560 roku zakonnice z klasztoru Santa Clara w Funchal schroniły się tu przed francuskimi piratami, którzy napadli wyspę. Miejsce było bezpieczne, bo było całkowicie odcięte od świata. Dolina otoczona ze wszystkich stron górami dawała pewne schronienie i była niewidoczna z morza. Obecnie jest to miejsce turystyczne, chociaż my te tłumy ominęliśmy całkowicie.

Dolina Zakonnic słynie również z uprawy kasztanów jadalnych. Kasztany mają nawet swoje święto – obchodzi się je w listopadzie. Jest tu kilka knajpek, specjalizujących się w potrawach z kasztanami w rolach głównych, my ich szukaliśmy, jednak było już koło 18, a z resztą sporo lokali jeszcze zamkniętych przed sezonem – niestety nie skosztowaliśmy nic, prócz, tradycyjnie, kawy. To był chyba nasz najlepszy dzień na Maderze – tyle widoków, tyle wrażeń… Coś pięknego…

W sobotę rano wymeldowaliśmy się z naszego mieszkanka w Canico. Chcieliśmy raz jeszcze trafić w rejony lasów eukaliptusowych, które mijaliśmy gdzieś za Sao Vicente, wracając z Lasu Fanal. Niestety – nic dwa razy się nie zdarza. Nie udało się ich odnaleźć ani powtórzyć wrażeń zapachowych z Doliny Zakonnic. Za to przeszliśmy kolejną lewadę – PR16 – Levada Faja do Rodrigues, chociaż jakoś poczuliśmy chwilowe przesycenie. W końcu byliśmy na Maderze już tydzień!

Wieczorem mieliśmy oddać auto, więc korzystając jeszcze z dnia, podjechaliśmy na południowe wybrzeże do miejscowości Madalena de Mar, by zobaczyć tzw. Bananowy szlak. Może niezbyt długi, rach-ciach, ale przechadzanie się wśród plantacji bananowców zrobiło na mnie duże wrażenie! I zwisające kiście bananów, zakończone olbrzymim, ciemnofioletowym kwiatem również! Dobrze było się tam wybrać i zobaczyć je na własne oczy – nigdy wcześniej nie miałam takiej możliwości, więc to była totalna nowość! Bo tak w ogóle, to uprawa bananów odgrywa na Maderze ważną rolę. Są nieco mniejsze, niże te sprzedawane w Europie. Ich uprawą zajmuje się wielu mieszkańców wyspy – zwłaszcza południowej części – jest to czasem ich jedyne źródło utrzymania.

Potem poszliśmy jeszcze na chwile nad ocean, grzało niesamowicie. Trzeba było korzystać z tego ciepła i ładować witaminę D – w Polsce taka temperatura będzie przy dobrych wiatrach za 3 miesiące!

Pod wieczór zajechaliśmy do stolicy – zameldowaliśmy się w dziurze w centrum. Na jedną noc można przeżyć 😅Poszliśmy zjeść bolo do caco nic innego, jak chlebek z batatów z masłem czosnkowym lub/i innymi dodatkami, podawany na ciepło – pychota! i czekaliśmy na oddanie auta. Oczywiście nieco się stresowałam, czy wszystko z autem będzie w porządku… Różnie mogło być, wszystkiego można się przyczepić. Całe szczęście moje obawy były płonne. Bezproblemowy zwrot auta postanowiliśmy uczcić winem, które z powodu braku korkociągu, trzeba było otworzyć… nożem. Udało się. 😅 Odetchnęłam z ulgą – nie musiałam już powtarzać Michałowi, że prowadził go jego beznadziejny nawigator, czyli ja (nie mieliśmy uchwytu na telefon, więc to ja byłam tym nawigatorem i ile razy spóźniłam się na zjazd z ronda czy autostrady, to już pozostawię dla siebie 😆)

Sao Jorge

Ostatnie dwie noce mieliśmy zarezerwowane na północy wyspy – w miejscowości Sao Jorge. Chcieliśmy sobie troszkę bardziej zwolnić, odpocząć, już bez gonitwy… Bez auta, aby się tam dostać, musieliśmy dojechać autobusem. Co lepsze – była niedziela, więc w rozkładzie pierwszy autobus był o 7:30. Kolejny – i zarazem ostatni – według różnych źródeł o 10 lub 18, więc ryzyko było spore, a nocleg opłacony. 😅 Czasami niepotrzebnie schizuję, wyobrażam sobie czarne scenariusze… ale i tym razem wszystko się powiodło. Autobus przyjechał o czasie i już przed 10 zajechaliśmy do Sao Jorge. Pierwsze co to oczywiście kawa i babeczka – Pastel de Nata, czyli babeczka z ciasta francuskiego z kremem budyniowym. Pani nie mówiła po angielsku ani słowa, ale była bardzo miła i udało się porozumieć – zawsze wystarczy tylko chcieć.😊Za to potem lubiliśmy do niej wstępować na pyszną kawę.

Zameldowaliśmy się, przy pensjonacie mieszkał piękny, gruby kot (wgl koty na Maderze takie tłuściutkie, piękne!), który wparował mi się na kolana, przez co miałam ograniczone pole manewru ruchowego 😄 Miała być leniwa niedziela, a wyszło jak zwykle… Bo tego dnia przeszliśmy prawie 21 km – uzbierało się to tu-to tam. Trafiliśmy do bardziej zielonej części wysypy – choć na pewno chłodniejszej. Nasturcje rosły tu jak chwasty, a słodki zapach kwitnących drzewek cytrusowych przyprawiał o pozytywne zawroty głowy. Najbardziej zdumiewające jest to, że u nas taka zieloność jest w czerwcu! A tutaj w połowie marca kwitły ziemniaki… O dojrzewających owocach na passiflorach nie wspominając…

Nie mając już aneksu kuchennego ani auta na kredycie, postanowiliśmy sobie dobrze zjeść. Poszliśmy do knajpki (chyba jednej z dwóch działających w tym miasteczku na końcu świata…) – Bolo de Caco Grill & Pizza – na burgery. Michał jadł z wołowiną, ja wegetariański, do tego batatas fritas (czyli nic innego, frytki z batata… 😅) i było to pyszneeeee. Byłam zapchana tak pod korek, ale naprawdę coś pysznego. To tak z racji tego, że ryb i owoców morza nie jemy, więc prócz owoców raczej sobie nie popróbowaliśmy…😉 Potem trafił się jeszcze przebłysk słońca i pognaliśmy na zachód słońca, nieco się spóźniliśmy, ale trochę kolorów udało się jeszcze złapać i było pięknie.

Na poniedziałek, nasz przedostatni dzień na Maderze zaplanowaliśmy pobliską lewadę PR18 – Levada do Rei. I pykło nam kolejne paręnaście kilometrów – po takiej lewadzie to się śmiga… Powrót niby tą samą drogą, ale dobrze było się jeszcze raz, na chwilę, zachłysnąć tą wszechobecną zielonością i świeżym, leśnym powietrzem…

Potem znowu skończyliśmy w knajpie Bolo de Caco 😄 Michał wypróbował kolejny lokalny przysmak – espetadę, czyli nic innego jak szaszłyk, podany na dużym metalowym szpikulcu, powieszonym na specjalnym stojaku. Wyglądało to imponująco!

Potem skończyliśmy na kolejnym zachodzie słońca. Czekając na światło przyglądałam się kwitnącym na skwerku strelicjom – szkoda, że już przekwitały! Strelicje, zwane też rajskimi ptakami, są symbolem wyspy. Osiągają nawet 3 metry wysokości. Kwiatostan ma ok. 20 centymetrów i jest jakby łódeczką, z której w czasie kwitnienia wydostają się niebiesko-pomarańczowe płatki korony. w różnych porach – od listopada przez całą zimę lub od lutego do końca wiosny – także mieliśmy szczęście, bo są naprawdę przepiękne!   

Wylot we wtorek, w nasz 10. dzień na wyspie, mieliśmy dopiero o 19 – czyli jeszcze sporo dnia do zagospodarowania. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu jechać do Funchal i stamtąd po południu jechać na lotnisko, jeżeli nasz autobus przejeżdża obok niego, przez miasteczko Santa Cruz. Zgrało się to idealnie, udało nam się to ogarnąć koncertowo 😄 dzięki temu mieliśmy 15 euro w kieszeni, a przede wszystkim nie traciliśmy czasu. Mogliśmy sobie na spokojnie pochodzić po miasteczku, zjeść, wypić jeszcze jedną, ostatnią już kawę i bez pośpiechu zebrać się na lotnisko – i to bez pośpiechu. Poszliśmy znowu nad ocean, posiedzieć na kamienistej plaży i pooglądać fale. Nie mogłam się powstrzymać i musiałam zamoczyć sobie nogi. Kamienie średnio wygodne, ale woda całkiem przyjemna! Miałam wrażenie, że cieplejsza niż w Bałtyku 😄

Największą atrakcją jednak okazał się spacer na lotnisko. W ogóle nie byłam przekonana, że da się dojść – bałam się, że skończymy na jakiejś drodze ekspresowej bez przejścia dla pieszych… ale udało się bezproblemowo. Lądowaliśmy w Katowicach o iście dzikiej porze – 1:10 w nocy. Szok termiczny był bardzo drastyczny – przywitał nas lekki przymrozek i skrobanie szyb w aucie 😆 Cały następny dzień byłam trochę nieżywa, ale po prostu potrzebowałam się przestawić na polskie warunki…

 Podsumowanie Dzikich Wojaży na Maderze: 10 dni i 180 km na nogach, prawie 700 zdjęć na moim nowym Nikusiu*, który przeszedł swój chrzest bojowy i spisał się znakomicie. Daliśmy radę z małym bagażem i jedną parą butów. Trochę zaplanowane, trochę spontanicznie – zobaczyliśmy masę pięknych miejsc, których nie znajdziemy nigdzie indziej na całej kuli ziemskiej.

*zostałam zmotywowana do zmiany na lepszy, nowszy model 😊 Stary zasłużył godnie na emeryturę – wyprawa do Neapolu była jego ostatnim Dzikim Wojażem, a był ze mną m.in. razy na Kazbeku, 4 razy na Elbrusie, setki razy w Tatrach, na rowerze, poza tym m.in. w Czarnobylu, w Moskwie, w Paryżu, w Baku…. Teraz dla mojego Emeryta zostały tylko wypady w pola na sarny 😊

Czy znalazłam wiosnę? Tak, zdecydowanie. Ale taką w wiecznym, nieustającym rozkwicie. Najbujniejszy maj pod słońcem – z tą różnicą, że to maderski marzec… To było fascynujące.

Po powrocie Mama zapytała mnie, który z tych 30. odwiedzonych przeze mnie krajów najładniejszy. Cóż. Nie da się jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć.😊 Najbliższa sercu jest mi Gruzja, bo to z nią mam związane najwięcej wspomnień. Ale nie mogłoby się obyć też bez bliskiej Słowacji. I bez Rosji, bez Ukrainy, bez Turcji i Serbii czy Czarnogóry… A bez Włoch?! Więc naprawdę nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi.

A Madera? Raj dla wielbicieli przyrody – przede wszystkim flory. Przyjemny klimat, dobrze utrzymane szlaki. Na pewno Madera jest unikalna – najbardziej zielony zakątek świata, w którym dane było mi być, przy czym jest to zieleń utkana z światłocieni i mgieł… Czy jednak aż tak, żebym tam chciała wracać, jak piszą niektórzy? Jest tyle innych miejsc na świecie, w których jeszcze nie byłam, jeszcze tyle do odkrycia… Minął już miesiąc od powrotu z Madery – chyba to czas na planowanie kolejnych Dzikich Wojaży…

Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca! Starałam się nie zanudzać 😊 Tak długiego tekstu to chyba jeszcze tu nie dodawałam, ale sami rozumiecie, że tyle wrażeń…

Trzymajcie się ciepło

Dzikie wojaże

Neapol – zobaczyć i umrzeć

Wyjątkowo dobrze znoszę zimę tego roku, co nie zmienia faktu, że nie ma to jak wybrać się gdzieś na przednówku na doładowanie witaminy D3. Nie poleciałyśmy na urodzinowy wypad w grudniu, bo Ewelina miała zajęcia na studiach, a zdana sesja i przerwa międzysemestralna jest dla niej idealnym powodem i terminem, by się gdzieś wyrwać. W dodatku dzień jest dłuższy, więc same plusy! Teraz będziemy tak jeździć 😁

Nasze ulubione: LECIM!!

Wybór kierunku dla młodej italianistki i jej starszej siostry był oczywisty – Italia – ale miasto, jakie zdecydowałyśmy wybrać na ten city break już takie oczywiste nie było. Nasz wybór padł na Neapol – stolicę regionu Kampanii i trzecie co do wielkości miasto Włoch (po Rzymie i Mediolanie).

Oczywiście mówią: Neapol to sterta śmieci, Neapol to mafia, W Neapolu kradną, Neapol syf-kiła i mogiła. Stolicę Kampanii albo się kocha, albo się go nienawidzi. Przekonacie się, czy jesteśmy w grupie „miłość od pierwszego wejrzenia”, czy raczej „nigdy więcej”…

Neapol i królujący nad nim Wezuwiusz

Neapol – miasto życia, kolorów, słodkiego zapachu i wszechpanującego chaosu. A przy tym również historii i kultury. „Zobaczyć Neapol i umrzeć” – powiedział kiedyś Goethe, a Włosi przerobili to powiedzenie jako swoje przysłowie, które brzmi: „Vedi Napoli a poi muori” (dobrze jest mieć prywatnego italianistę!)

A tak w ogóle, to szczerze i bez bicia muszę przyznać, że zazdrościłam Ewelinie tej filologicznej przygody. Wspominałam swoje „początki” i to, jak chłonęłam język, będąc na wyjazdach w Estonii, Rosji czy na Ukrainie. Nawet czytanie napisów i podsłuchiwanie ludzi powodowało dreszcze w moich uszach. Tutaj w tej sytuacji była Ewelina. Dla mnie to też coś nowego, bo zazwyczaj to ja byłam „ogarniaczem” – a tym razem w Neapolu to Ewelina dogadywała wszystko – pięknie i swobodnie po włosku, a ja stałam obok jak szczerzący się kołek i tylko szturchałam raz po raz: „ej, a weźże jeszcze zapytaj o to…”   

Kilka kadrów z ulicznego Neapolu

Wracając do Dzikich Wojaży!! Dwukrotnie miałam farta – przy odprawie zarówno tam jak i z powrotem wygrałam miejsce przy oknie. Co jeszcze lepsze, na powrocie Ewelina również siedziała przy oknie, więc widoki miałyśmy przednie!! Na krótkich lotach wszystko jest takie „pyk-pyk”. Startujemy, wystartowaliśmy, serwis z kawą, 5 minut spokoju, a może perfumy do tego, zbieramy śmieci, szykujemy się do lądowania, prosimy nie wstawać, jesteśmy! Szybko poszło i wylądowałyśmy w cieplutkim Neapolu. Wyszłyśmy poza budynek lotniska i powitało nas drzewko cytrynowe, którego gałęzie uginały się od cytryn. Od razu zaczęło mi się podobać.

Neapol – stolica pizzy, a na pewno miejsce jej narodzin. To tutaj, w 1889 roku, cukiernik Raffaele Esposito stworzył pizzę Margherita na cześć królowej Margherity, używając składników w kolorach włoskiej flagi: zielonej bazylii, białego sera mozzarella i czerwonego sosu pomidorowego. W 2017 roku pizza neapolitańska została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

Skoro już jesteśmy przy jedzeniu… Oczywiście nasz wypad był stricte food tripem, powtórką z Mediolanu (https://agawielinska.wordpress.com/2022/11/19/mediolan-biedaki-w-stolicy-mody/) w południowowłoskim wydaniu. Nie mogłam sobie odmówić na śniadanie cornetti al pistacchio (czyli rogalika z kremem pistacjowym – palce lizać!) i malutkiej filiżaneczki espresso. Matko, na samą myśl wciąż czuję ten zapach, ten smak! Gdyby moje domowe espresso miało chociaż trochę podobny smak, nie musiałabym pić kawy z mlekiem! Wystarczyłaby ta malutka porcja – ale za to z jaką mocą! Anegdotka – Ewelina zamawia jedno espresso i jedno cappuccino dla siebie. A pani z uśmiechem odpowiada: Znaczy się jedna kawa i jedno cappuccino… Dla Włochów nie istnieje nic poza espresso! Espresso = jedyna możliwa do wyboru kawa. Prócz cornetti próbowałyśmy jeszcze typowo neapolitańskiej słodyczy: sfogliatelle. To nic innego jak rożki z ciasta francuskiego, nadziewanych słodkim sercem riccota. W naszym przypadku byłyśmy wierne kremowi pistacjowemu i czekoladzie. 😉

Nasze włoskie śniadanie

Pierwszego poranka w Neapolu trafiłyśmy na super knajpkę. W środku troje starszych panów – jeden kasuje, jeden podaje, trzeci się przygląda. Oczywiście zachwyceni, że Ewelina mówi po włosku. Pan kelner zapytał się jej, skąd jesteśmy, a jak usłyszał odpowiedź, że z Wadowic, złapał się za serce, po czym podniósł ręce do nieba i mówi: Giovanni Paolo!!! Zaczął z przejęciem opowiadać, że we Włoszech, a zwłaszcza na Południu wszyscy kochali Papieża Polaka, bo był otwarty i dobry dla wszystkich ludzi, a przy tym zawsze uśmiechnięty i pomocny. „wszyscy płakaliśmy, kiedy umierał! Żaden inny papież już taki nie będzie!” – a potem z przejęciem opowiadał to swoim kolegom w środku, pokazując na nas palcami 😁

W ogóle trzeba wspomnieć, że wysoka blondynka i trochę niższy rudzielec budziły w Neapolu lekkie zaaferowanie wśród brzydszej płci. 😉 Na nasz widok 1) cmokali 2) wykrzykiwali: O ŁOOO albo O ŁAAA 3) patrząc w oczy wzdychali: CHE BELLE!  i wiele innych tego typu ochów i achów. Cóż. Jednym słowem rozbiłyśmy na nich wrażenie, a ich szczere i nieskrępowane reakcje były bardzo zabawne 😉 Za to najbardziej się śmiałam z podrywu grupki chłopaków na promenadzie. Siedzą z telefonami w ręku i pytają się, która godzina. Ojjjć, Ewelina, gdy pojedzie na Eramsusa będzie miała wesoło…! 😁

Smakołyki

Jeszcze co do ciekawostek – Neapol ma największe historyczne centrum miasta w Europie, które obejmuje 27 wieków historii i jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Znajduje się tutaj ponad 400 zabytkowych kościołów, a także trzy zamki: Castel Nuovo, Castel dell’Ovo (tzw. „Jajeczny”) i Castel Sant’Elmo z niesamowitym widokiem na Wezuwiusza i Zatokę Neapolitańską– widziałyśmy wszystkie trzy, ale z racji bycia „poza sezonem” sporo atrakcji było niedostępnych. Najlepiej – nie mogłyśmy znaleźć otwartej lodziarni! Włosi z uśmiechem rozkładali ręce: „zima, zamknięte!”, podczas gdy my pociłyśmy się od wiosennych promieni słońca.

Przedwiośnie w Neapolu

Co do Wezuwiusza, o którym wspominałam wyżej. Ja mam swoją Babią Górę, a Neapol ma swój Wezuwiusz (1281 m n.p.m.). Co ciekawe – jest to najbliższy Polski aktywny wulkan, który w 79 roku n.e. zniszczył starożytne miasta Pompeje i Herkulanum. Jego ostatnia erupcja miała miejsce w 1944 roku. Warto dodać, że Wezuwiusz jest nadal zagrożeniem dla okolicznych miejscowości (żyje tam ponad 2 miliony ludzi) i jest uważany za jeden z najniebezpieczniejszych wulkanów na świecie – Etna przy nim jest praktycznie łagodna. Jeszcze groźniejszy jest jednak drzemiący pod ziemią i wodami Morza Tyrreńskiego superwulkan, który w razie wybuchu uruchomi Wezuwiusza, a wtedy… Cóż. Z naturą człowiek ma raczej mierne szanse. Co jakiś czas tu i ówdzie superwulkan wyrzuca w atmosferę parę wodną, opary siarki lub gotuje wody gruntowe. Tereny te nazwano Campi Flegrei – ogniste pola (po polsku Pola Flegrejskie), znajdujące się w okolicach miasteczka Pozzuzoli, słynącego przede wszystkim ze starożytnego amfiteatru. Mimo, że temat włoskich (i nie tylko) wulkanów jest bardzo ciekawy, to wolę więcej nie straszyć, możecie sobie poczytać 😉

Promenada z widokiem na Wezuwiusz

Skoro Włochy to nieodłączny element ich krajobrazu – wszechobecne w każdym mieście skutery, a wśród nich zwłaszcza ich rodzima chluba – Vespa (po polsku„Osa” – może dlatego, że jeżdżą jak wściekli?). Niewielkie, wcisną się w każdą wąską uliczkę, trzeba na nie szczególnie uważać, bo przy włoskim trybie prowadzenia pieszy (podobnie z resztą jak w Rosji lub na Kaukazie…) jest albo szybki albo martwy. 😁 Wszechobecne klaksony, brawura, umowne czerwone światło, podobnie z resztą jak znaki – to krótka charakterystyka „włoskiego stylu jazdy”. Jeden gościu, skręcając gwałtownie (oczywiście bez kierunkowskazu) rozjechałby Ewelinę, ale przemknął tak szybko, że ta nawet się nie zorientowała (szła obok, ja to widziałam i potem śniło mi się w nocy, że Vespa przejechała mi nogę 😆)

Skoro zaczęłam o nieodłącznych elementach krajobrazu, muszę też wspomnieć o ważnych symbolach Neapolu. Już na pierwszy rzut oka i spacer po dzielnicy Centro Storico (stricte Stare Miasto) widzimy breloczki lub wisiorki w kształcie chili. To nic innego jak cornicello – talizman w kształcie papryczki czy skręconego rogu, który powoduje oddalenie wszystkiego tego, co złe. Cornicello ma symbolizować płodność, męskość i siłę. Największą siłę działania ma wówczas, gdy zostanie nam podarowany. Chcąc odeprzeć zły los bądź urok, popularnym gestem jest również zrobienie palcami rogów. Poza tym we Włoszech nie wychodzi się za mąż w piątek, nie otwiera się parasola w domu, nie przechodzi się pod drabiną, rozsypana sól zawsze przynosi nieszczęście, podobnie jak 17 – pechowy numer. Włosi łapią się za krocze na widok konduktu pogrzebowego, nie krzyżuje się sztućców, a w Sylwestra trzeba wejść pod stół i zjeść 12 winogron, koniecznie ubiera się wtedy czerwone majtki, a w Neapolu tradycją jest również wyrzucanie starych ubrań przez okno – aby pozbyć się złych wspomnień i zacząć nowy rok z czystym kontem. Jak widzicie Włosi to naprawdę przesądny naród 😉 a już Południowcy to zwłaszcza! W Neapolu również nie kładzie się na łóżku kapelusza, bo tak robią księża udzielający ostatniego namaszczenia. Bardzo ważne są również  i numerologia. Istnieje nawet słynna księga snów – La Smorfia, na podstawie której znaczeniom snów przypisywane są różne numery. Te numery są potem używane do gry w lotto, w nadziei na wygraną. Zauważyłyśmy nawet spore kolejki do zakładów 😉

Drugim symbolem, ojarzącym się z Neapolem jest wizerunek Pulcinelli. Pulcinella to postać z komedii dell’arte, z dużym, garbatym nosem, która stała się bohaterem neapolitańskiego teatru lalkowego. Jest sprytny, chytry, buntowniczy i nieposłuszny, ale jednocześnie ratuje innych z kłopotów – można powiedzieć, że reprezentuje ducha ludu neapolitańskiego i jego instynkty. Jego wizerunek również jest na każdym kroku – jego popiersie znajduje się na jednej z centralnych ulic miasta i ma „wysmyrany” nochal. 😁

Bardzo ciekawy jest fakt, że na każdym niemal rogu w Neapolu można znaleźć kapliczkę. Malutką, z figurką najczęściej Matki Boskiej, ale zdarzają się również z Ojcem Pio,  Diego Maradoną (w Neapolu niekoniecznie święty jest ten, co święty, ale ten, kto daje ludziom chwile radości, a wszyscy wiedzą, ile futbol znaczy dla Italii…) czy św. Januarym, patronem miasta. Z jego osobą związany jest również inny przesąd – cud krwi Januarego. Męczennik ten został ścięty w 305 r. Jak mówi tradycja, jedna z pobożnych kobiet obecna podczas egzekucji, zebrała do flakonika pewną ilość krwi. Krew Januarego przechowywana jest w specjalnym relikwiarzu. Od tamtego czasu, każdego roku skrzepnięta krew „ożywia się” przechodząc w stan płynny. Badania naukowe wykazały, że jest to prawdziwa ludzka krew, która ma właściwości i zachowuje się jak tętnicza krew żyjącego człowieka. Ten cudowny znak powtarza się 19 września w rocznicę męczeństwa Świętego, a także w pierwszą niedzielę maja oraz czasami 16 grudnia, z okazji wyjątkowych wydarzeń – tak więc trzy razy w roku cały Neapol spogląda na katedrę w oczekiwaniu na wynik. Jeśli cud się nie wydarzy, uważa się to za zły omen – zakrzepnięta krew była oznaką chociażby pechowego 1944 roku, czyli roku, w którym wybuchł Wezuwiusz, czy pandemicznego 2020. 

W pierwszy pełny dzień po przylocie obeszłyśmy praktycznie całe miasto. Zobaczyłyśmy jego główne atrakcje, takie jak Duomo (ta mediolańska katedra jednak miażdży), wspomniane wyżej zamki, posiedziałyśmy na pięknej promenadzie z widokiem na Wezuwiusz czy przeszłyśmy przez park, w którym kwitły już magnolie i laurowiśnie, ciesząc się słońcem i chłonąc wrażenia z podróży. Wąskie uliczki, pełno murali – najbardziej spodobał mi się jeden napis tuż w pobliżu naszego noclegu i Dzielnicy Centro Storico – Jeśli każdego razu jak myślę o Tobie zaświeciłaby się gwiazda, cały czas byłby dzień. Włosi to są jednak romantyczni! 😁

Taki właśnie jest Neapol

Na sobotę nie chciało nam się spędzać całego dnia w mieście, więc postanowiłyśmy się wybrać gdzieś poza Neapol. Wezuwiusz? Taaak… Nie powiem, miałam ochotę dopisać ten wulkanik do swojej górskiej listy… Ale jakoś nie przekonał mnie ściśle ustalony czas takiej wycieczki, ledwie 90 minut czasu wolnego i to jeszcze za niemałe pieniądze, licząc nas dwie. Pompeje? Ruiny i tłumy turystów… Rejs na Capri? Za mało czasu.

 Nasz wybór padł na ostatnią stację pociągu Circum Vesuviana, który zatrzymuje się po drodze w Ercolano, skąd organizowane są przejazdy pod szczyt Wezuwiusza czy Pompeje, gdzie wysypały się dzikie tłumy ludzi – my dotarłyśmy do miasteczka Sorrento. I to był strzał w dziesiątkę! Oczywiście jak to ja, musiałam palnąć gafę: w pociągu zapytałam Ewe: „Ej, a co to znaczy CERCO FIGA? Zobacz, jak ktoś ładnie tam napisał na murze…”. Ewelina zbielała i pochyliła się do mnie: „To znaczy: szukam *pipki*…” Ups. Kurtyna.

Po drodze kopara mi opadała od widoku sadów cytrusowych, ciągnących się wzdłuż torów. Dziesiątki, setki wręcz drzewek pomarańczowych i cytrynowych! Właśnie – dojeżdżałyśmy do cytrynowej mekki – to właśnie w Sorrento powstał najsłynniejszy włoski likier – Limoncello. Tamtejsze cytryny rosną na glebach wulkanicznych – dlatego są wyjątkowe – dają duże owoce z soczystym, kwaśnym miąższem. Swoją drogą zwróciłam również uwagę na „melloncello” – likier z melona. Chyba znalazłam inspirację na kolejny trunek do zrobienia… 😁 Najbardziej żałowałam, że zamknięty był cytrusowy ogród Giardini di Cataldo, w których można przechadzać się pomiędzy drzewkami, pełnymi owoców – cóż, przygotowania do sezonu idą pełną parą – dziadki czyszczą swoje łodzie i naprawiają sieci, luty to dla nich przecież zima…!

Cytrynowe Sorrento

Nazwa Sorrento pochodzi od znanych z mitologii greckiej mitycznych syren „Surrentum”, a samo miasto zostało założone prawdopodobnie przez Greków. Miasteczko położone jest na 50-metrowym klifie, nad Zatoką Neapolitańską, z widokiem na Wezuwiusz. Stąd tyko rzut beretem na popularne Wybrzeże Amalfitańskie – w ogóle było tu znacznie więcej turystów niż lokalsów, przeciwnie do Neapolu.  Dobrze było się tu wybrać, poczuć klimat niewielkiego włoskiego miasteczka – czułam, że naprawdę odpoczywam! Siedziałyśmy na skwerze przy drzewkach pomarańczowych, pałaszowałyśmy chipsy o smaku pomidorowym i przyglądałyśmy się stadku mew, rozrywających worki ze śmieciami i walczącymi z resztkami po pizzy. Były komiczne, uśmiałyśmy się. Niespieszne popołudnie i bycie tu i teraz. Z uśmiechem na ustach i nieco rozmarzone, wymuskane słońcem wróciłyśmy do Neapolu, by wpaść w jego gwarne , kipiące życiem i radością centrum.

Oczywiście miałyśmy farta. Tuż obok naszego noclegu znajdowała się jedna z najsłynniejszych pizzerii Neapolu – pizzeria Gino Sorbillo. Rodzinna tradycja trwa od pokoleń – każdy z 21 dzieci Sorbillo został pizzermenem. Dzisiaj prowadzą swoje pizzerie w Neapolu, Rzymie, Mediolanie, Genui, Turynie a nawet w Nowym Jorku, Miami i Tokio. Każdego wieczoru stały tam dzikie kolejki, kelner zbierający zapisy przed drzwiami, nawet nie myślałyśmy, żeby tam czekać – pewnie bita godzina lub dwie. Rezerwacji nie przyjmują – oni na klientów czekać nie muszą, raczej klienci na nich… A tu w sobotę, koło godziny 18… Pusto, parę osób. Ewelina zapytała czy są wolne stoliki – oczywiście, zapraszamy. Grzech było nie skorzystać! Przy poprzedniej pizzie zamówiłyśmy po jednej i byłyśmy lekko przejedzone (witamy we Włoszech…), tym razem jednak, zważając na uśmiech losu i stolik w jednej z najlepszych pizzerii miasta, gdzie menu jest tylko po włosku i nie serwują tam nic poza wspaniałą neapolitaną – zamówiłyśmy po jednej margaricie (za śmieszne pieniądze). Gino Sorbillo sprzedaje dziennie średnio 1200 pizz, a my miałyśmy szczęście jej spróbować. O matko, była pyszna. Cieniutka, nie załamywała się, wszystkie składniki świeżutkie, lokalne. To był świetny wybór! W dodatku była to pizza przyrządzona z miłością i uśmiechem – pizzermeni podśpiewywali sobie najnowszy hit Un ragazzo una ragazza… Nie ma to jak pizza zrobiona przez śpiewających mistrzów, to czuć! I nawet ta margaritka nas nie pokonała swoją wielkością (chociaż na samym początku się przeraziłam)– zjadłyśmy ze smakiem i nie byłyśmy przejedzone 😁

Pizza od śpiewających pizzermenów

Był sobotni wieczór, ludzie na ulicach, a w pewnym momencie jedną z głównych ulic idzie procesja ze sztandarami – co to, święto patrona miasta? Nieee, nie ten czas. Idzie procesja, za nią orkiestra, przygrywają skocznie, radośnie – dzieci, dorośli. Tańczą, obracają się w rytm trąb i bębnów – no niesamowite! Idziemy dalej – o, wraca ta procesja…Nie, kurde, to inna! A zaraz jeszcze jedna, szok! I wszyscy tak głośno, radośnie – nie posiadałam się ze zdumienia! Kazałam Ewelinę, żeby zapytała starszej pani, u której kupowałyśmy Cornicello, o co chodzi z tymi procesjami – koniec języka za przewodnika… O ile w Polsce Wielki Post jest raczej czasem umartwiania się i smutnych pieśni, to we Włoszech podkreśla się raczej, że jest to czas nawrócenia, przemiany życia. Procesje, które przechodziły sobotnim wieczorem przez ulice Neapolu miały na celu przypomnienie wszystkim mieszkańcom o kolejnej niedzieli Wielkiego Postu, przybliżającej nas do Wielkanocy. Przygotowania do tego wielkiego dnia, największego święta w naszej religii, trwają podobnie jak u nas 40 dni, a ich kulminacją jest Wielki Tydzień. W Niedzielę Palmową Włosi święcą gałązki palmowe lub oliwne,które następnie przynosi się ze sobą do domu. W niektórych częściach Włoch już od setek lat w Wielki Piątek urządza się Misteri – wielkopiątkowe procesje. Oczywiście wszystko w towarzystwie chóru i orkiestr, podobnie jak miało to miejsce w Neapolu. W Sobotę ksiądz błogosławi domostwa, nie święci się koszyczków, a Wielka Niedziela to czas na mszę świętą i rodzinne biesiadowanie. Symbolem Wielkanocy jest Colomba pasquale –babka drożdżowa z bakaliami, czasami można je już znaleźć nawet w Polsce. Tradycja pieczenia tej babki jest naprawdę długa, a jej pojawienie się na stole symbolizuje pokój. 

Słynne włoskie powiedzenie: Natale con i tuoi, Pasqua con i vuoiktóre oznacza Boże Narodzenie spędzaj z rodziną, a Wielkanoc z kim chcesz dobrze odzwierciedla ducha tych świąt – Wielki Poniedziałek to czas spędzany z przyjaciółmi – organizuje się pikniki, grille, wypady nad morze. To, że miałyśmy okazję zobaczyć te wielkopostne procesje na żywo i dowiedzieć się co oznaczają, było dla mnie naprawdę niesamowitym doświadczeniem – być częścią lokalnej społeczności, na żywo przekonać się, jak wyglądają ich tradycje. Wspaniałe. Za to właśnie kocham podróże – za możliwość poznawania świata i pięknych zwyczajów!

Zatoka Neapolitańska z lotu ptaka

A gdy wróciłyśmy do pokoju, z knajpki tuż obok ktoś przygrywał Bella Ciao. Dopiłyśmy nasze winko z kartonu (1,5 euro a przepyszne! Szkoda, że u nas takiego nie ma). Położyłyśmy się spać z uśmiechem – to był dobry wypad!

Wiele nie zobaczyłyśmy. Nie zajrzałyśmy do osławionej złą legendą Dzielnicy Hiszpańskiej – “Quartieri Spagnoli”. W ogóle pomna swoich przygód z urzekającej Barcelony (https://agawielinska.wordpress.com/2023/01/15/urodzinowa-barcelona/), kiedy zostałam napadnięta, starałam się bardzo uważać na telefon, nie robiłam zbyt wiele zdjęć – co widziałam, to moje. Nie widziałyśmy muralu Diego Maradony. Myślę, że na Wezuwiusza też warto by wrócić. 😊 i w ogóle Neapol ma niesamowite podziemne miasto – równie ciekawe jak to naziemne…

Jeszcze parę kadrów z lotu ptaka – w tym z widokiem na Tatry i Babią Górę

To był świetny wypad, zarówno dla mnie, jak i dla Eweliny. (Chociaż po szoku termicznym skończyłam z chorym gardłem i zachrypniętym głosem). Świetne podładowanie baterii. Ewelina wraca na studia, a ja do pracy, chociaż w niedługiej perspektywie szykuję się na kolejne Dzikie Wojaże. I to jak bardzo Dzikie… Już grzeję kopytka i aparat – tam, gdzie lecę, nie lecę na foodtripa, ale raczej na fotowyprawę! 😁 Dobrze jest mieć plany i się nimi cieszyć!

Trzymajcie się ciepło i zdrowo na tym Przedwiośniu!

Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2023

Ledwie pisałam Kolorowe podsumowanie 2022* , a tu już przychodzi pora na podsumowanie roku 2023. Przeleciało jak z bicza trzasnął! Przez ten rok przyzwyczaiłam się już do trójki z przodu, ale jak to podkreśla Wojtek Kurtyka w Chińskim Maharadży, którego to WRESZCIE w tym roku udało mi się przeczytać – to tylko cyfra, a cyfra to suka 😄 A inaczej rzecz ujmując – młodość to stan umysłu i należy o tym zawsze pamiętać!

* https://agawielinska.wordpress.com/2022/12/30/kolorowe-podsumowanie-2022/

Tak w lakonicznym skrócie, jak minął mi ten rok:

Styczeń upłynął pod znakiem pracy i odgrzebywania się w papierologii eksportu – tylko to siedziało mi na głowie. W lutym usychałam, bo nie mogłam doczekać się wiosny; w marcu odżyłam na Babiej Górze i zimowym Kozim Wierchu (paradoks oczekiwania na wiosnę…); kwiecień upłynął pod znakiem Beskidu Żywieckiego – to wtedy co niedziela zaczęłam znikać z domu; maj był bardzo rowerowy, czerwiec to szczyt sezonu pszczelarskiego i po robocie nie wiem jak się nazywam; w lipcu wreszcie było trochę suchej skały w Tatrach, połowę sierpnia spędziłam w Swanetii, a połowę września na Bałkanach; październik zleciał nie wiadomo jak i kiedy; w listopadzie przyszła zima, a grudzień to wicie wianków i obijanie się pomiędzy Mikołajkami, urodzinami, Świętami, a Sylwestrem.

Mimo, że cyfra to suka, podam trochę statystyk, które prowadzę:

• Odwiedziłam 5 nowych krajów: Islandię, Litwę (w końcu! Po niemalże 10 latach!), Serbię, Czarnogórę i Albanię. Czekam na jubileuszową 30! 🙃

• W górach spędziłam w sumie 69 dni. Nie byłam 12 razy na Babiej Górze (zaledwie 6), nie pobiłam rekordu na Perci Akademików, więcej postanowień nie pamiętam i postanawiam ich nie ponawiać 😆 Byłam z Eweliną na zimowym Kozim Wierchu – takim to sposobem, w wieku 19 lat Młoda zdobyła już Kozi na 3 sposoby: Kozi latem, Kozi z Zawratu przez Orlą Perć, Kozi zimą. Ogień.

• Przeczytałam 40 książek

• Zrobiłam 7 nalewek z różnych kwiatów czy owoców (w tym nowość: smorodinówka – z czarnej porzeczki), parę syropów i konfiturek, zebrałam i ususzyłam na herbatkę kwiaty czarnego bzu, lipy, macierzankę, melisę i owoce dzikiej róży. Zamierzam pogłębiać swoją wiedzę w tym kierunku i jak najwięcej czerpać z Natury 💚

• Moje zdjęcia były na wystawie „Kolosów” czy Narwiańskim Festiwalu Przyrodniczym, zdobyłam 3. miejsce w konkursie fotografii górskiej „Lawiny” i wygrałam parę książek w pomniejszych konkursach – a książek nigdy dość!

Ten rok nie był tak obfity jak wcześniejszy. Nie było wiśni ani śliwek, nie było jabłek, lato było krótkie, rudbekie i jeżówki zakwitły zadziwiająco wcześnie. Nie dokończyłam z Eweliną Orlej Perci, ale za to byłyśmy razem na Czerwonej Ławce i przeszłyśmy Rohacze, a z Mamą odwiedziłyśmy jeszcze Szroką Przełęcz Bielską. Z mojej strony niedosyt Tatr jest duży, ale to wszystko w normie. 😆 Wróciłam za to na Kaukaz i poznałam trochę Durmitor i Góry Przeklęte, więc jakoś się to rekompensuje. Ogólny bilans jak najbardziej na plus!

Jak już wspominałam przy okazji notki z Bałkanów, ten rok przyniósł spore zmiany w moim życiu. Więcej chodzę po lasach, patrzę nie tylko na kwiatki, ale i na drzewa i mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się poznać pszczelarstwo nie tylko z teorii, ale i z praktyki. 🙃 Uświadomiłam sobie, że wcale nie trzeba jeździć w dalekie Bieszczady, by podziwiać puszcze i piękne lasy bukowe, bo te są na wyciągniecie ręki w Beskidzie Żywieckim. No i wreszcie podziałałam w skałkach!

Nie mam słów na temat szybko upływającego czasu, ta prędkość jest kosmicznie powalająca. Na nic nie mam czasu, nie pamiętam co to nuda – zwłaszcza w czasie sezonu ogrodniczego – po pracy rozpoczynam drugi etat i czasami tylko udaje mi się wyskoczyć czy to w górki czy na szybki rower – forma musi być! Seriale i inne tego typu aktywności nadrabiam podczas długich, ciemnych wieczorów. Czas przepływa pomiędzy palcami, dlatego szczególnie ważne jest umieć „łapać te chwile w locie”. Wiedzieli to już w starożytności, krzycząc: CARPE DIEM! Aktualne aż do dziś. Myślę, że nawet bardziej, niż kiedyś. Świat pędzi jak szalony, nie dajmy mu się porwać! Nie nadążam za technologią,. Nie fascynuję się sztuczną inteligencją i mam się całkiem nieźle. 🙃

Chaos w tej notce jeszcze większy niż zazwyczaj, ale musicie mi wybaczyć – pisanie na kolanie i lepienie myśli nie jest takie proste! 😉

Co do zdjęć – jeśli mam być szczera, to czuję ich niedosyt – w ilości, jak i jakości. Dążę do tego, by robić coraz lepsze zdjęcia, co nie zawsze wychodzi tak, jak to sobie zamierzałam, jestem perfekcjonistką i podchodzę do swoich zdjęć bardzo krytycznie. Wszystko to również kwestia być albo nie być – w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Mimo to edycja kalendarza 2024 cieszyła się dużą popularnością – dziękuję za zaufanie i za wszystkie zamówienia! Znalazło się nawet parę głosów, że jest to najlepszy komplet zdjęć, jakie wybrałam dotychczas! To bardzo miłe – dziękuję! Przed Wami subiektywny wybór, moje TOP-2023.

Wszystko to plony moich Dzikich Wojaży – wygonione, wydźwigane, wyczekane, wymodlone… Włożyłam w to całe swoje serce – jak zawsze z resztą, bo fotografia to moja największa pasja. Do kompletu z górami, rzecz jasna. 🥰

Bliscy i znajomi na urodziny życzą mi wielu nowych podróży i spełniania marzeń. Ponawiam te życzenia na cały Nowy Rok dla siebie i dla Was, bowiem „nic tak nie tworzy przyszłości, jak marzenia” – piękne słowa! Oczywiście byle w zdrowiu! Do siego roku!!

Dzikie wojaże

10 lat po – 7 rzeczy, które Erasmus zmienił w moim życiu

Równe 10 lat temu, tydzień po moich 21. urodzinach, wróciłam do domu po niemalże półrocznym pobycie na Erasmusie w Tallinnie. Miałam wrócić na Święta – nie wyobrażałam sobie spędzić Bożego Narodzenia na obczyźnie! Uknułam jednak plan, by zrobić prezent urodzinowy dla kończącej 10 lat Siostry Eweliny – i takim sposobem, kiedy ona wróciła ze szkoły, ja wyszłam z pokoju. Zaskoczenia i radości wypisanych na jej twarzy nie zapomnę do końca życia! Nawet na samo wspomnienie łezka kręci się w oku 😊 Nie o tym jednak w tym wpisie. Z perspektywy czasu – 10 lat, dekada! – to niemało – zauważam, jak wiele ten zaledwie półroczny wyjazd dał i zmienił w moim życiu.

Tallińskie uliczki
  1. Pozbyłam się blokady do mówienia w obcym języku: Jako studentka filologii rosyjskiej byłam nastawiona na komunikację. Jednak uświadomiłam sobie dobitnie i szybko, że teoria-teorią, a podczas praktyki zdana jestem tylko na siebie – wszystko dzieje się tu i teraz i jakoś muszę sobie radzić. W pierwszym tygodniu pobytu w tallińskim akademiku zepsuła mi się pralka. Poszła sierotka Agusia do administratora, pana Kaleva i musiała powiedzieć, że „pralka nie wiruje, bo bęben się nie obraca”. Z otchłani pamięci przywołałam te słowa – opowiedziałam, co się dzieje, a pralka została naprawiona. Brakowało mi patelni – to również zakomunikowałam. Podobnie z kontaktami z innymi „Erasmusami” – tyle, że w języku angielskim. Moja znajomość ograniczała się do znajomości go w bardzo podstawowym stopniu (maturę zdawałam z niemieckiego) – i miałam dwa wyjścia: albo się tego swojego poziomu wstydzić i milczeć, uśmiechając się głupio, albo robić błędy, ale gadać i się komunikować. Wybrałam to drugie i dogadywałam się z wszystkimi bardzo dobrze. Pomimo świadomości niedostatków nie zblokowałam się – dziś potrafię reagować z automatu, przełączając się z języka na język, a nawet miksując dwa w jednym, jak chociażby „ja chatela kupit erti puri” 😁 W końcu komunikacja jest najważniejsza, a chcieć to móc!
  2. Idąc za ciosem – chcieć to móc, a marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia! – czyli słów kilka o podejmowaniu decyzji i działaniu. Postanowienie wyjazdu na Erasmusa było jedną z lepszych decyzji mojego życia. Miałam 20 lat, kiedy składałam papiery i załatwiałam wszystko odnośnie stypendium. Inni bali się, bo: mieli obawy z dogadywaniem się na miejscu (studenci filologii!), powrót na studia i konieczność zaliczania paru przedmiotów, których nie dało się przepisać, życie za granicą, bo tęsknota, bo chłopak w Polsce i sto innych powodów. A to tylko strach, który blokował działania. Ja podjęłam decyzję, wychodząc z założenia, że lepiej żałować, że coś się zrobiło, niż żałować, że się nawet nie spróbowało. Chciałam pojechać do Petersburga – to przecież zaledwie 6 godzin autobusem z Tallinna! Zrobiłam więc wszystko, by tego dopiąć. Marzenia się spełnia – po prostu. Mówić można dużo, ale to tylko słowa. Dzisiaj mam alergię na czcze gadanie i bardzo sobie cenię ludzi, którzy przekuwają wszystko w działanie. Drugą najlepszą decyzją mojego życia był wyjazd do Gruzji.

3) Uświadomiłam sobie, że skoro marzenia się spełnia, to samodzielne podróżowanie jest możliwe i niesie za sobą zdecydowanie więcej możliwości, niż jakiekolwiek inne. Włączył mi się podróżniczy bakcyl! Oczywiście, wymaga to sporych nakładów pracy – logistyka, obczajenie, ogarnięcie na miejscu. Ale nie jest to ani drogie, ani specjalnie trudne. Budapeszt, Lwów, Kijów, Mediolan, trzy stolice za jednym razem (Wiedeń, Bratysława, Praga), potem cała Gruzja wzdłuż i wszerz, solo Moskwa, Baku, Barcelona… trochę się tego uzbierało, nie wymieniłam wszystkich Dzikich Wojaży – całe 29 krajów!

4) Ogólne ogarnięcie życiowe: moi Rodzice obawiali się, że nie poradzę sobie na Erasmusie w Estonii. Wyjeżdżając, miałam ledwie 20,5 roku, całe życie na wsi i słynęłam ze swojego roztrzepania. Znajomi pytali: nie boisz się? Mogą Cię tam porwać/zgwałcić/okraść/zgubisz się… Wróciłam cała i zdrowa, zahartowana w bojach, nic złego mnie nie spotkało. Poradziłam sobie na uczelni (rosyjska ortografia z nosicielami języka to był czysty hardcore – dla nich pewne sprawy były oczywiste, tak jak dla Polaków „róża” – dla mnie niekoniecznie, a poziom był znacznie bardziej zaawansowany niż w kraju), w obcym kraju, z dala od domu. Dalej jestem potrzepana i roztargniona, co nie zmienia faktu, że jak się skupię, to potrafię ogarnąć bardzo wiele rzeczy – jestem samodzielna, nie boję się, a jak się gubię, co mi się zdarza, to znajduję nowe przejście 😉

5) Otwarcie na ludzi i nowe kultury – nie jestem ekstrawertyczną duszą towarzystwa. Mam swój świat, lubię przepadać z aparatem w górach czy w lesie, co nie zmienia faktu, że Erasmus był dla mnie niesamowitą okazją do poznania nowych ludzi, ich zwyczajów i kultur. Nie zapomnę Sohama z Indii, Ricarda z Hiszpanii i jego sanagrii w 10-litrowym wiadrze, albo Portugalczyka, cieszącego się na widok śniegu i zjeżdżającego na jabłuszku jak na snowboardzie. Robiliśmy sobie konkursy Eurowizji i gotowaliśmy lokalne potrawy, poznając smaki innych kuchni. Mnogość języków, mnogość kultur bardzo otworzyły mnie na świat, ale też dały poczucia bycia Polką – a jednocześnie częścią Europy.

6) Zacieśnienie więzi z bliskimi i docenienie tego, co się ma. Wyobrażacie sobie, że 10 lat temu nie było smartfonów? Ani Messengera? Do domu dzwoniłam przez Skype’a, tylko z komputera. Nie było Internetu ani gpsa na telefonie. Zdjęcia moja Rodzina i znajomi widzieli, kiedy dodałam notkę na bloga – nie to, co dzisiaj! 😁 Uważam, że tęsknota za domem i bliskimi wpłynęła na zacieśnienie więzi między nami. Doceniłam, jak wiele mam – codziennie ciepły obiad i beztroska z pełną lodówką. Dziś, podczas każdej podróży powtarzam, że nie byłoby drogi, gdyby nie było skąd wyruszać …..

7) Zaczęłam pisać bloga i robię to do dziś. Jak już wspomniałam, z racji tego, że nie było Messengera ani Whats’appa i przesyłanie zdjęć nie było takie proste, jak jest dzisiaj – zaczęłam prowadzić bloga na blogspocie – Pamiętnik z Dzikich Wojaży – to tam opisywałam co u mnie i swoje Dzikie Wojaże, okraszając notki zdjęciami, które już wtedy robiłam namiętnie. I tak piszę do dziś 😆  Kiedy podczas pandemii miałam chwilowy przestój w Wojażach, znajomi dopytywali: „Aga, kiedy coś napiszesz?” Więc piszę.

I tak to się kręci.

Dla wszystkich młodych wahających się czy stojących przed wyborem „Czy jechać na Erasmusa” podpowiem: ZDECYDOWANIE TAK! Moje stypendium wynosiło 160 euro – jak na tamte czasu i Europę raczej Wschodnią była to wystarczająca kwota na opłacenie akademika (nie mieszkania), wyżywienie we własnym zakresie (głównie sobie gotowałam, na mieście jadłam sporadycznie) oraz wszystkie moje podróże (jak chociażby Ryga, Petersburg, Sztokholm czy Laponia – tych po Estonii nie wspominając). Imprez też sobie nie odmawiałam, ale 2 piwa były dla mnie wystarczające – częściej chodziło się na domówki, choć parę razy w klubach też byłam 😆 Po prostu priorytetowe były podróże, aniżeli imprezy. Dzisiaj te kwoty wyglądają zapewne troszkę inaczej, ceny życia podobnie są wyższe, co nie zmienia faktu, że mądrze zarządzając swoim stypendium można spokojnie wyżyć i jeszcze z tego sporo skorzystać 😁 Absolutnie nie po to jedzie się na Erasmusa, żeby dodatkowo pracować! Bądź co bądź Erasmus to normalne zajęcia na uczelni, a nie praca zarobkowa, a po powrocie czeka zaliczenie semestru na uczelni. 😜

Tallin

10 lat temu Ewelina kończyła 10 lat. Dziś, dekadę później, zmiana kodu – dwójka z przodu! Wszystkiego co tylko najlepsze, moja ukochana Siostrzyczko!! 🥰

Dzikie wojaże

Kieruj się na Południe! Bałkany ‘23

Ledwie wróciłam z Gruzji, z perspektywą pracy przez kolejne dwa tygodnie i nawet plecaka nie musiałam chować, a już jechałam w kolejny dziki wojaż. I to jaki dziki!

Gwoli wstępu – troszkę się pozmieniało u mnie w życiu. Tak to bywa – najlepiej spodziewać się niespodziewanego, albo w ogóle niczego się nie spodziewać, a samo przyjdzie. 🙃 Teraz po prostu prócz gór częściej bywam też w lasach, patrzę wyżej i zwracam większą uwagę na drzewa (wcześniej widziałam tylko kwiaty), a reszta tak jak było – rower, aparat w plecaku, nie ma nudy, ADHD jest nieuleczalne, a zbyt długie siedzenie w jednym miejscu po prostu szkodliwe.

Wybraliśmy się na Bałkany. W sumie sama nie wiem, z czego to wyszło. Najważniejsze to nie gadanie przekuwać w działanie i to mi się najbardziej podoba! Na Bałkanach jeszcze mnie nie było (nie licząc Chorwacji i Bośni). Tym samym do mojego podróżniczego życiorysu przybyły trzy kraje: 27. Serbia, 28. Czarnogóra, 29. Albania. Teraz czekam na jubileuszową 30!

W dziki wojaż na Bałkany wybraliśmy się autem – pozwoliło to na sporą swobodę w wyborze naszych kierunków. Przypominała mi się powrotna podróż z Gruzji przez Turcję, Bułgarię, Rumunię, Węgry i Słowację do domu, po pełnym doznań sezonie końcem października 2019. To bycie w drodze, wszystko takie „na spokojnie” – podobne do krajobrazów, przemykających za oknem, miało bardzo dobry wpływ na poukładanie sobie wszystkich wrażeń z gruzińskiego sezonu. Podobnie było i tym razem. Z tą różnicą, że potrzebowałam odświeżyć głowę po czwartym sezonie pszczelarskim w pracy i całym eksporcie na głowie! A tak długiego urlopu jeszcze nigdy nie miałam! 2 tygodnie to naprawdę optymalny czas, by sobie odpocząć.

W sumie to pojechaliśmy na Bałkany bez planu, a mając jedynie delikatny zarys podróży. Spakowaliśmy plecaki, namiot i rowery (TAK! Mój Śmiguś podróżnik!), ale miałam też kapelusz i sandałki. Nie miałam jedynie stroju kąpielowego, bo wiedziałam, że nad morze na pewno nas nie zawieje 😆 A nawet, jeżeli byśmy tam dotarli, to chyba jedynie po zakup oliwy i arbuza, ewentualnie na spacer po plaży.

Zapraszam do lektury Swobodnych Zapisków z Dzikich Wojaży pod tytułem „Kieruj się na Południe”, jak to mądrze podpowiadał nam GPS.

Przystanek 1: EGER

Droga przez Słowację przebiegła bardzo sprawnie, wyruszyliśmy and ranem. W końcu nie mamy daleko – mieszkamy na południu Polski. Doceniam wolne granice strefy Schengen – ten dreszczyk związany z jej przekraczaniem poczuję dopiero na kolejnej z nich – Węgier z Serbią. W radiu drastycznie zmienia się język – przypominam sobie, że kosmiczny węgierski należy przecież do grupy języków ugro-fińskich i jedyne słowo, jakie pamiętam, czyli EGES-SZEDEBRE – „na zdrowie”! Leci piosenka o znajomym brzmieniu – okazało się to być LASCIATEMI CANTARE– po węgiersku!! Pora przełączyć się na zagranicę. Tymczasem zatrzymujemy się w nagrzanym od słońca Egerze. Węgry słyną przede wszystkim z wina i gorących źródeł, których w okolicach Egeru jest całkiem sporo. A, ciekawostka – z okolic Egeru pochodzi popularne wino Egri Bikaver, czyli „Bycza Krew”. Nad miastem króluje zamek, którego obrona przed Turkami porównywana jest przez Polaków do symbolicznej obrony Częstochowy w czasie Potopu Szwedzkiego. Dla nas Eger to tylko przystanek. Śpimy w pensjonacie przy stadninie koni, na kolację jemy lokalny gulasz i z rana wyruszamy w stronę granicy z Serbią.

Przystanek 2: BELGRAD

Obawiałam się, że na granicy z Serbią to sobie poczekamy. Poszło jednak gładko – jedynie kątem oka widzę, że znacznie większe kolejki są w drugą stronę – czyli na powrocie. Późnym popołudniem docieramy do naszego pensjonatu – na schodach siedzi tłusty kot – od razu przyjmuję to jako dobry znak! 😄 Okazuje się, że w Belgradzie jest ich więcej – od razu lubię to miasto, szczęśliwe od kotów. Szybko się ogarniamy po podróży i ruszamy na wieczorny spacer na miasto. Dzień we wrześniu jest znacznie krótszy, niż w czerwcu, dnia znacznie ubywa, ale stolica Serbii po zmroku też ma swój urok! Udało nam się zdążyć na zachód słońca na Wzgórze Kalemegdon, skąd roztacza się panorama na ujście Sawy do Dunaju. To tutaj znajdują się ruiny fortecy za czasów osmańskich. Dwie potężne rzeki, widziane z murów fortyfikacyjnych robią niesamowite wrażenie! Belgrad od lat był miejscem strategicznym na mapie – to w końcu jedno z najstarszych miast w całej Europie! Pod nazwą Belgrad miasto było znane dopiero od IX wieku. W 1521 należący wtedy do Węgier Belgrad został zdobyty przez Turków i, poza krótką przerwą, gdy w latach 1718–1739 był posiadłością Habsburgów Austriackich, pozostawał w ich władaniu do 1878. Wtedy stał się stolicą niepodległej Serbii, a po II wojnie światowej – Jugosławii.

Dziś w serbskiej stolicy można znaleźć sporo pamiątek po byłej Jugosławii, która rozpadła się w 1991 roku. Do najważniejszych należy Dom Kwiatów, czyli miejsce pochówku Tity i jego żony. Tuż obok działa Muzeum Jugosławii, w którym zebrano dary, jakie wódz otrzymywał od zagranicznych delegacji i inne pamiątki epoki. Można sobie zaplanować całe zwiedzanie Belgradu według klucza „śladami Jugosławii” 😄

Przespacerowaliśmy główną ulicą miasta, Aleją Kneza Mihaila, ale z racji niedzielnego wieczoru były tam takie tłumy, że dość szybko umknęliśmy w jakąś boczną, mniej zatłoczoną, a równie urokliwą uliczkę. Rano odwiedziliśmy jeszcze Park Topčider, pełen platanów, które zawsze dobrze mi się kojarzą – z Budapesztem, z Tbilisi… W ogóle to ja odkąd pamiętam, mam fioła na punkcie tych drzew – są piękne! Najstarszy z nich rosnący w Parku Topčider, liczy sobie prawie 190 lat i jest naprawdę potężny! Ten Pomnik Przyrody wyróżnia się zarówno obwodem pnia, jak i rozgałęzioną koroną, liczącą prawie 60m. Monumentalne konary platana są wsparte na 17 metalowych słupkach, które je przytrzymują, a powierzchnia cienia, który tworzy, wynosi 1885 м². Fajnie było znaleźć taką przyrodniczą ciekawostkę i przede wszystkim zobaczyć ją na własne oczy!

Dalej skoczyliśmy jeszcze do dzielnicy Zemun, która do 1934 roku była osobnym miastem. Jednocześnie Zemun to dawna granica Turcji i państwa Habsburgów. Wcześniej miasteczko należało do Austro-Węgier, stąd architektura tej części Belgradu różni się od innych części miasta. Idealnym punktem widokowym jest Wieża Gardoš – oczywiście punkt obowiązkowy zwiedzania przeze mnie każdego miasta został zaliczony 😄

Na miejskim bazarze kupiliśmy sobie figi – ich smak, pełen słońca i słodyczy był jakże inny od tych, które można dostać u nas w sklepie! O matko! Ale w sumie tak samo jest z innymi owocami – nie ma to jak lokalne! Do tego kawa po turecku, znana na Bałkanach jako „domača”, czyli „domowa”. Właśnie, kawa! Bałkany to raj dla kawoszy. Odkąd przekroczyliśmy granicę Serbii z Węgrami, przez cały pobyt nie piłam innej kawy jak ta mała, mocna i czarna kawa z tygielka (w domu piję dużą, mocną i z mlekiem). Podawana często z kosteczką lokum – słodyczą tureckiego pochodzenia. Coś pysznego! Osoby, które nie lubią kawy na Bałkanach nie miałyby łatwo. Kawa nie jest tu przywilejem, a podstawowym prawem człowieka! Popularne są palarnie kawy (zwłaszcza w Novym Pazarze) – zapach, unoszący się z świeżo mielonych ziaren jest po prostu nieziemski! Oczywiście musiałam poczynić odpowiednie zakupy. 🙃

W 1522 r. uruchomiono pierwszą w Serbii kafanę, czyli karczmę – taką w stylu bistro. Kafany są powszechne w krajach byłej Jugosławii i w Albanii, w którym podaje się przede wszystkim napoje alkoholowe i kawę, a także często lekkie przekąski i inne potrawy. W wielu kafanach odbywają się występy muzyczne na żywo. Jest to również koncepcja miejsca spotkań towarzyskich dla mężczyzn (no a jakby, kult bałkańskiego dżygita), w którym piją oni napoje alkoholowe i kawę, wywodzi się z Imperium Osmańskiego i rozprzestrzeniła się w Europie Południowo-Wschodniej w okresie panowania osmańskiego, ewoluując następnie w kierunku współczesnej kafany.

Dalej ruszyliśmy w drogę, kierując się na południe z odbiciem zachodnim. Naszym celem było dotarcie do miasta Peručač, znajdującym się na terenie Parku Narodowego Tara. Jechaliśmy niecałe 4 godziny – teren robił się coraz bardziej górzysty, a moje oczy coraz większe z zachwytu. Niby na razie były to takie pagórki, ale nie wiem, czy to sprawiło złote światło ciepłego wrześniowego popołudnia, czy ogólne poczucie tego, że naprawdę jestem na urlopie i mogę sobie odpoczywać w drodze, ale podobała mi się ta droga pierońsko i mam ją cały czas przed oczyma. Sielsko, anielsko, złociutko. Serbia skradła wtedy moje serce. Wtedy tak sobie pomyślałam, jak mało wiem o tym kraju. Trochę z historii obiło mi się o uszy, ale nigdy się nie wczytywałam – z resztą nie znałam nikogo, kto byłby w Serbii – to nie jest jakiś szczególny cel wyjazdów turystycznych. Tymczasem Serbia jest pełna niesamowicie urokliwych miejsc, przyjazna, na poziomie. Zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie i cieszę się, że miałam okazję choć trochę ją poznać! 

Przystanek 3: PERUČAČ I PARK NARODOWY TARY

Zajechaliśmy do Peručača, znowu powitały nas koty, w tym jeden biedak ze zwichniętą łapką. A z samego rana piękne, dzikie mgły nad wodą. Koniec lenistwa i miejskiego zwiedzania – tego dnia w ruch poszły nasze rowery. Mój niebieski Śmiguś nigdy wcześniej nie pomyślałby, że będzie sobie hasał po serbskich górkach! Sprawował się świetnie, jego pani trochę słabiej, ale jakoś daliśmy radę 😄 trochę grzało, wjechaliśmy na wysokość 1100 m n.p.m., trochę szło się umęczyć, ale przecież o to chodzi w odpoczynku, czyż nie? 😄 za to jaki świetny zjazd – 17 km w niecałe 40 minut, cały czas dzida w dół! Tym oto sposobem tego dnia padło 37km zrobionych na rowerze, a ja byłam usatysfakcjonowana. Główną atrakcją tego dnia (jak i jedną z głównych atrakcji Serbii) była Banjska Stena. To świetny punkt widokowy na kanion Jeziora Peručač oraz tamę oddzielającą jezioro od rzeki Driny.

A’propos całego terenu Parku narodowego Tara – słynie on z tego, że na jego terenie żyje 50 niedźwiedzi. Spotkaliśmy kozicę (nie tylko na muralu!), ale żadnego misia – niestety – nie.

Przystanek 4: ŽABLJAK

Spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w dalszą drogę, po południu przekraczając granicę z Czarnogórą. Standardowa procedura na granicy:

– Co wieziecie? Plecaki i rowery? Uchodźców brak? – spojrzeli w bagażnik – Ile tu zamierzacie być? Ok, jedźcie!

No to pojechaliśmy. Mój 28. Kraj! Ciekawostka – w Czarnogórze, mimo, że nie należy do Unii Europejskiej, obowiązującą walutą jest euro (tak jak i w Kosowie). Podobnie jak we Włoszech – espresso nie może być tu droższe niż 1 euro, bo by się lud wzburzył i zbuntował, a na Bałkanach krew gorąca 😉 Pamiętam, jak w podstawówce uczyłam się o państwach Europy i jednym z nich była „Serbia i Czarnogóra” – tymczasem Czarnogóra odłączyła się od Serbii w 2006 roku i od tego czasu jest samodzielnym krajem, chociaż ma mniej ludności, niż sąsiednie Kosowo. Jako filologa najbardziej nurtującym mnie pytaniem było – a jakim językiem mówią w Czarnogórze? Z pomocą przyszła mi książka „Fjaka” o Chorwacji, którą właśnie czytałam. Otóż język serbski/czarnogórski bośniacki/chorwacki to niemalże to samo… Sprytni użytkownicy jednego z języków bośniacki/serbski/chorwacki/czarnogórski w CV wpisują sobie znajomość czterech języków. Oficjalnie językiem urzędowym w Czarnogórze jest czarnogórski, którego używa większość obywateli. Językami urzędowymi są również bardzo do niego podobne serbski, bośniacki i chorwacki a także niesłowiański język albański. Czarnogóra to coraz bardziej popularny kierunek podróżniczy. Na niewielkim terenie ma zarówno morze jak i zróżnicowane góry (i zapewne podobną legendę jak Gruzini!!! Mogę się założyć, że to właśnie Czarnogórcom Pan Bóg przy podziale świata przydzielił bajkowy zakątek, który zostawił tylko dla siebie – HA, HA, HA). Mnie interesowały tu tylko góry 😉 Jest to jeden z najszybciej rozwijających się rynków turystycznych na świecie. Podejrzewam, że z Czarnogórą może być podobnie jak z Gruzją – do Podgoricy uruchomiono tanie loty, które powodują napływ jeszcze większej ilości turystów, więcej komerchy… Co nie zmienia faktu, że warto tam przyjechać! Ok, tyle gwoli wstępu do czarnogórskiej części naszego wypadu.

Oczywiście mój idealny magnes czekał gdzieś na mnie…

Wieczorem zajechaliśmy do Žabljaka – bazy wypadowej w góry Durmitoru. Miasteczko położone na wysokości 1456 m n.p.m. jest najwyżej położoną miejscowością w całej byłej Jugosławii. Nareszcie góry z prawdziwego zdarzenia! Góry, jakich wcześniej nie widziałam! A tak jak pisał Wysocki – Lepsze od gór są tylko góry, w których nas jeszcze nie było…Te słowa widnieją też na moim kubku, który zawsze ze mną podróżuje – a przywiozłam go spod Elbrusa. Uświadomiłam sobie, dlaczego wybrałam ten, a nie z tekstem „Szczęście nie za górami – szczęście w górach”, który też mi się podobał – chodzi o dodatkowy motyw poezji!

Nazwa „Durmitor” pochodzi z czasów, kiedy tereny te zamieszkiwali Celtowie, a oznacza góry i wodę. W masywie Durmitoru znajduje się ponad 48 szczytów przekraczających wysokość 2000 m n.p.m. Region ten słynie też z jezior polodowcowych – doliczono się ich 18, a do najbardziej popularnych należy Jezioro Czarne – tuż przy szlaku na Bobotov Kuk oraz Jezioro Wężowe (Zminicko), gdzie też byliśmy. W ramach ciekawostki – choć to tereny parku, w wodach Jeziora Czarnego nie ma zakazu kąpieli. O wyjątkowości Parku Durmitor świadczy fakt, że został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Na następny dzień pogoda znowu dopisywała (całe szczęście) i wybraliśmy się na najwyższy szczyt tego pasma – Bobotov Kuk – 2522 m n.p.m., kiedyś uznawany również za najwyższy szczyt kraju (potem zmierzyli dokładnie i stwierdzili, że wyższa jest Zła Kolata). Przyjemny szlak, dobrze się szło, a widoki przednie. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba. Startowaliśmy z miasteczka, a początek szlaku miał miejsce przy Jeziorze Czarnym. Obraliśmy sobie nieco dłuższą i trudniejszą trasę – ale przynajmniej ciekawszą i wyszła nam fajna pętelka. Prostszy wariant wejścia na Bobotov Kuk prowadzi z tak zwanego Sedla, czyli przełęczy zlokalizowanej na wysokości ponad 1900 m n.p.m. na południe od szczytu.  Zobaczcie, jak wyglądał ten dzień na moich zdjęciach:

Na kolację postawiliśmy na mięcho – cóż za święto! W potrawie ČEVAPCICI lub PLJESKAVICA S KAJMAKOM najbardziej zaciekawił mnie właśnie KAJMAK. Dla mnie to nic innego, jak masa krówkowa, którą dodaję do ciast czy kremów. A tu niespodzianka – na Bałkanach „kajmak” to po prostu gęsty sos, przygotowywany z mleka bawołu domowego i śmietany kremówki, nieco słonawy, charakterystyczny dla kuchni bałkańskiej a także bliskowschodniej i tureckiej. Takie bardziej podobne do mascarpone. (Dzień wcześniej jedliśmy „bałkańską pizzę” – taka domowa, ale bardzo smaczna, trzeba przyznać – podczas całego wyjazdu mieliśmy okazję wypróbować jej kilka wariantów – z lokalnymi pomidorami i papryką, pyszne!) Z kajmakiem na Bałkanach są nawet chipsy – oczywiście musiałam najpierw je spróbować, a potem zakupić jedną paczkę dla największej fanki chipsów z moich Bliskich. Koneser ocenił je jako bardzo dobry produkt😄

Durmitor tak właściwie liznęliśmy, zdobywszy jego najwyższy szczyt i stwierdziliśmy, że jedziemy dalej. Po drodze zatrzymaliśmy się nad rzeką Tarą – najdłuższą rzeką Czarnogóry, a tak właściwie w okolicach Kanionu Tary i mostu Durdevica. W ramach ciekawostki – Kanion ma 82 km długości i osiąga 1300 m, co sprawia, że jest jest najgłębszym w Europie oraz jednym z najgłębszych kanionów na świecie, a widoki z Mostu zapierają oddech w piersiach (to może dlatego, że nie lubię patrzeć w wodę w dole z mostu 😆) – zwróciłam uwagę na piękny, turkusowy odcień wody. Co do mostu – wzniesiono go w latach 1937-1941 jako największy taki obiekt w Europie. Również dziś jego wymiary budzą respekt: 370 m długości; 150,9 m odległości od koryta rzeki, a długości największego z pięciu przęseł to 116 m. Jest nie tylko elementem infrastruktury drogowej, ale również atrakcją turystyczną. Ogólnie Tara znana jest jako raj dla wielbicieli raftingu – duże spadki, szybki nurt, adrenalinka i te sprawy. Bardzo ciekawe miejsce – szybki stop na trasie z Durmitoru.

Przystanek 5: KOLAŠIN

Chwilowo nie mieliśmy pomysłu, psuły się też prognozy, więc nie pchaliśmy się w wysokie góry, a postawiliśmy na nieduże miasteczko Kolašin, znajdujące się w okolicach Biogradskiego Parku Narodowego – jednego z pięciu Parków na terenie całej Czarnogóry. Jest on jednym z pierwszych obszarów chronionych w Europie. Z powodu wizjonerskiej decyzji z roku 1878 Czarnogóra stała się jednym z niewielu europejskich państw, które zapoczątkowały systematyczną ochronę przyrody. Najcenniejszą część Parku stanowi pierwotna puszcza, jedna z ostatnich w Europie, porastająca 1,6 tys. ha w bezpośrednim sąsiedztwie Biogradskiego Jeziora. Potwierdzam – lasy są tam nieziemskie piękne! Zdecydowanie nieturystyczne miejsce! I znowu rowery poszły w ruch – pogoda wcale nie była tak zła – słonko schowane, ale temperatura pod aktywność bardzo przyjemna. Idealna trasa – bardzo urozmaicona.

Oh, i znowu padł rekord! Może nie odległości, ale wysokości zdobytej na rowerze na pewno! Posiedzieliśmy sobie nad Biogradskim Jeziorem i dzikimi serpentynami pnącymi w górę wjechaliśmy na 1750 m n.p.m. – dla mnie wyczyn, toż to wyżej niż Babia Góra! 😉 Bardzo urokliwe tereny po drodze – lasy, szerokie doliny, trochę takie Bieszczady wymieszane z Gruzją. I znowu fajny zjazd – nowo otwartą drogą (chyba jeszcze nieudostępnioną dla samochodów!) po świeżym asfalcie – czaaaad. I kolejny fajny dzień, fajny przystanek. Chociaż gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że rowerzyści w Czarnogórze nie mają łatwo – o ile w Polsce sytuacja ta zaczęła ulegać zmianie, tam jeszcze sporo wody musi przepłynąć w Tarze… Spakowaliśmy rowery i ruszyliśmy, kierując się na Południe. Przed nami gwóźdź programu, miejsce, na które czekałam najbardziej – Góry Przeklęte. 

Przystanek 6: VUSANJE

Góry Przeklęte  to ich serbska nazwa, która odnosi się do znikomego zagospodarowania i panującej tam dziczy. Po albańsku ich nazwa to po prostu Góry Północnoalbańskie, będące przedłużeniem Gór Dynarskich. Skąd tak właściwie wzięła się ich nazwa? Wersji jest kilka, ale zarówno w albańskiej, jak i w serbskiej wersji legendy o pochodzeniu nazwy bohaterowie uciekają w góry – i przeklinają je nie mogąc znieść upału oraz odnaleźć źródła wody. Zanim jednak wyzionęli ducha, przeklinali góry: „Obyście już nigdy nie miały wody! Niech trawi was ogień! Niech chmury zakryją wasze szczyty!” I coś w tym jest – wody naprawdę nie ma zbyt dużo, pożary traw są dość powszechne, a chmury często zjadają szczyty Gór Przeklętych. Dodatkowo ich zła sława wzięła się z trudnodostępnych, wysokogórskich przełęczy, których pokonanie przysparzało wielu trudów.

W końcu dopadł nas deszcz. A właściwie konkretna ulewa – dobrze, że na trasie. Krajobraz zaczął się zmieniać. Dotarło do mnie, że wjeżdżamy w inne tereny, kiedy zmieniło się radio – usłyszałam inny język i dziwne, śpiewne zawodzenie. Jakoś tak to nie po słowiańsku wszystko brzmiało… Taaak – przekroczyliśmy już bramę Gór Przeklętych – a mieszkają tu Albańczycy, którzy wyznają islam. Słuchaliśmy albańskiego Radio Maryja 😉 Z tymi unoszącymi się nad górami mgłami po deszczu – powiem Wam, że klimat był kosmiczny! Lubię takie dziwne smaczki w podróżach. I znowu szalenie interesująca mnie sprawa terenów przy/pogranicznych – gdzie jest granica islamu i Albanii na terenie Czarnogóry? Skąd się to wszystko wzięło i dlaczego jest tak, a nie inaczej? Na przełomie XIX i XX wieku w Gusinje przeważała ludność albańska, która chciała przyłączenia do państwa albańskiego. Tak się jednak nie stało, w dzisiejszych czasach również króluje tu islam, ale mniejszości narodowe i ludzie różnych religii żyją tutaj zgodnie.

A panowie siedzą i lulki palą…

Zanim zajechaliśmy do wioski Vusanje, w której mieliśmy nocleg, zatrzymaliśmy się we wiosce Gusinje (piękne te nazwy!) na trzecią bałkańską pizzę w tym tygodniu. To tutaj też były ostatnie sklepy – trzeba było się więc zaopatrzyć przed wyjściem w góry. Tak oto trafiliśmy do Vusanje – na sam koniec świata! Góry Przeklęte usilnie przypominały mi Gruzję (cóż za zaskakujący wyjątek!). Jednak nie Gruzję, jako ogół, ale jako konkretny region – Chewsuretię. Nieco odciętą od świata, bardziej dziką, a równie piękną. I o ile Góry Przeklęte to Chewsuretia, Vusanje porównałabym do Roszki – takie samo bajkowe zadupie. A dalej już tylko góry, same góry i nic więcej.

Na sobotę zaplanowałam sobie foto-tripa. Wyszukałam sobie na Instagramie fajną miejscówkę i musiałam tam pójść zrobić zdjęcia. Wyżyć się fotograficznie i zaspokoić swoje artystyczne ego 😉 Żeby światło było fajne, celowałam w drugą połowę dnia, więc poranek był raczej leniwy. Poszliśmy pozwiedzać naszą wioskę na końcu świata i trafiliśmy na super miejsce – VUTHAJ EKO KATUN VUSANJE, prowadzone przez przemiłe małżeństwo – panią Danutę z Podlasia i jej męża, postanowiliśmy więc zatrzymać się tam na śniadanie i zjeść coś porządnego przed wyjściem w góry. Największą atrakcją był tam dla mnie mały, biały kot. Nie biało-rudy, biało-bury, ani łaciaty. Śnieżnobiały mały Kotek z Końca Świata, no po prostu czad! Był tak uroczy, tak skory do zabawy – patrzcie tylko, jakie zdjęcie mu zrobiłam! A ja jak widzę kota, to od razu wszystko jest piękniejsze i milsze sercu, przez co wspomnienia są cieplejsze! Pani opowiadała, że był jeszcze drugi, identycznie biały, ale pewnego pięknego dnia, jacyś turyści chyba spakowali kotka ze sobą i zabrali go do Polski. Nie dziwię się, sama bym brała, gdybyśmy już wracali 😆 …

Warunki pod względem fotograficznym tak bardzo dopisały, że czułam się już w pełni usatysfakcjonowana i doszłam do swojego stanu, że już nic więcej do szczęścia nie jest mi potrzebne. Trekking-pętelka przez trzy szczyty Gór Przeklętych – Valušnica-Popadija i Taljanka nie jest zbyt oblegany przez turystów i niewiele osób o nim tak naprawdę wie. Nie rozumiem usilnego parcia na Złą Kolatę, tylko dlatego, że jest najwyższa, zamiast bardzo przyjemny i kosmicznie widokowy szlak. Tym bardziej, że pani Danuta opowiadała o psach pasterskich na podejściu, które skutecznie ostatnio pogoniły jej syna. Dla mnie Valušnica-Popadija i Taljanka to naprawdę topka wśród górskich szlaków, jakie przeszłam, a trochę ich już na koncie mam. Dziki oczopląs zwyciężył i zdominował wszelkie inne wrażenia z tego dnia. 😄

Niedziela była dużo bardziej lajtowa.. Znowu poszliśmy na śniadanie do Pani Danuty i znowu miałam ochotę ukraść jej Kotka. 🙃 Poplątaliśmy się po wiosce na Końcu Świata (zwiedzać już nie było czego), aż w końcu ile można leniuchować! Wyciągnęliśmy rowery i pojechaliśmy na przejażdżkę. Przy okazji obczailiśmy miejsce przy szlaku, gdzie możemy zostawić auto, chcąc wyruszyć na następny dzień wcześnie rano.

A na następny dzień – tak jak na szlaku Valušnica-Popadija i Taljanka zaspokoiłam swoje fotograficzne ego, podczas wejścia na najwyższy szczyt w okolicy, Maja Jezerces (2694 m n.p.m.), połechtałam górskie ego. Nie rozumiem parcia na najwyższy szczyt Czarnogóry, skoro można wejść na najwyższy szczyt Gór Dynarskich i tym razem zaliczyć swój 29. kraj! 🙃 Takie to moje diabelskie myślenie! Pierwszego wejścia na szczyt Maja e Jezercës, zwany też Jezercą, dokonano dopiero w 1929 roku – czyli stosunkowo dość późno.

 Nie robiłam zbyt wiele zdjęć – byłam bardzo skupiona. Szlak może nie jest jakoś szalenie trudny technicznie, ale skała i ich specyfika jest diametralnie inna od tych, które znam z Tatr. Masa sypkich kamieni, ujeżdżających spod nóg, kamienne szczeliny, które cały czas przypominały mi lodowiec – z tą różnicą, że w dole były to skalne kły postawione na sztorc, a do tego groźba spotkania najbardziej jadowitego węża w tej części świata jakoś bardziej zaprzątały moją głowę. A’propos węża. Chodzi o żmiję nosorogą i to nie są żarty. O ile psa pasterskiego zobaczy się lub usłyszy, to na żmiję można łatwo nadepnąć – trzeba naprawdę patrzeć pod nogi i nie pomylić patyka z wężem. I to patrzeć tak, aby go na czas dostrzec, bo ja na jednego młodego osobnika prawie weszłam z impetem. Żmija nosoroga to największy wróg człowieka w tych górach – ukąszenia są najczęściej śmiertelne, a w razie wypadku nawet nie ma jak wezwać pomocy – ludzi tu nie ma, telefony bez zasięgu, a TOPR nie doleci. A kamiennej szczeliny zdjęcia tym bardziej nie zrobiłam, bo oczywiście miałam wizję, jak telefon spada mi w otchłań, więc wolałam nie ryzykować 😉 

Zaskakujący łan kwitnącego szczypiorku

 O 6 rano już byliśmy na szlaku – liczyliśmy się z tym, że wejście może zająć – mimo dość raźnego tempa (czyt. pod górę zapieprzamy, ale prędkość spada na zejściu, zwłaszcza moja 😆) – tego samego dnia chcieliśmy jeszcze przemieścić się dalej i dostać się do miasteczka Plav, oddalonego od Gusinje o jakieś 20 km. A poza tym trzeba mieć to na uwadze, że na jesień dni są coraz krótsze. Startowaliśmy z Doliny Ropojana, Drogowskazy pokazywały stamtąd 15 godzin marszu (w jedną stronę!!), ale naszym tempem udało się obrócić tam i z powrotem w jakieś 11 godzin, razem z popasami i piknikiem na szczycie. Za Zastanem Koliba wdrapaliśmy się ponad granicę lasu i odsłoniły się wspaniałe widoki na dolinę Buni Jezercës i 6 jezior o tej samej nazwie – choć z wodą były praktycznie tylko dwa, reszta wyschnięta.

A’propos Albanii. Miałam smaczka jeszcze na swój 30. kraj, leżący w zasięgu – nieuznawane przez część państw Kosowo, które odłączyło się od Serbii i ogłosiło swoją niepodległość w 2008 roku. Miałam nawet pomysł na przejście szlaku Peak of the Balkans  – 192 km przez trzy bałkańskie kraje: Czarnogórę, Albanię i Kosowo właśnie. Na takie pomysły potrzeba jednak więcej zorganizowania – konieczne jest logistyczne zaplanowanie co-jak-kiedy, a nie tak na pałę. Ważną kwestią jest też załatwienie pozwolenia na poruszanie się w strefach przygranicznych – za permity płaci się koło 10 euro, trzeba załatwić osobno na każdy kraj i wszystko trzeba ogarnąć co najmniej 2 tygodnie przed planowanym przekroczeniem granicy. Także z racji naszej formy spontanicznych przystanków na trasie Bałkańskich Dzikich Wojaży zrezygnowaliśmy z tego pomysłu już na samym starcie. 😉 Kosowo więc odpadło, ale w Albanii byłam – na Maja Jezerces – cóż, byliśmy szybcy i sprawnie obskoczyliśmy górę.

Jeszcze dwa słowa co do Albanii, którą zaledwie liznęłam. Albania często kojarzona jest też z bunkrami – schronami, wybudowanymi na rozkaz wodza – Envera Hodży, który wszędzie widział zagrożenie ze strony innych. Trochę historii: W 1946 roku proklamowano Albańską Republikę Ludową. Na czele państwa stanął Enver Hodża (Hoxha). Rozpoczęła się nowa era w historii Albanii. Początkowo Hodża nawiązał współpracę z Jugosławią, którą rządził wtedy J.B. Tito. Ta współpraca trwała jednak bardzo krótko. Jugosławia była najbliższym sąsiadem, otaczającym kraj od północy i wschodu. Plany Tito mocno odbiegały od planów i ideologii Hodży oraz jego komunistycznej partii, więc zaczął on szukać innego partnera. I tak stał się nim ZSRR (od 1948 roku), a od 1961 roku Chiny.

Enver Hodża miał władzę absolutną przez dekady. Albania z roku na rok stawała się coraz bardziej zamkniętym państwem. Reżim przybierał na sile z każdym rokiem władzy. W 1967 roku Albania została ogłoszona krajem ateistycznym. Partia rządząca była z tego dumna! Walczyła od dłuższego czasu z wszelkimi przejawami niezadowolenia z władzy, walczyła z życiem religijnym, z inteligencją i przeciwnikami systemu. Upaństwowione zostały fabryki, przejęte gospodarstwa rolne – każda kura i każde jajko było państwowe. Zamknięto wszystkie obiekty kultu religijnego: kościoły, cerkwie i meczety. Część została zniszczona, reszta zaadoptowana do nowych funkcji, takich jak magazyny czy hale sportowe. Mania dyktatora zaskutkowała wybudowaniem na terenie całego kraju schronów – liczby mówią nawet o 750 tysiącach sztuk.  Jeden z nich mieliśmy okazję zobaczyć, idąc na Maja Jezerces – nawet zatrzymaliśmy się tam na krótki piknik!.  Dziś wiele bunkrów stoi pośrodku spontanicznych śmietnisk. Niektóre służą jako spiżarnie i schowki, a inne przerobiono na restauracje i bary. W Tiranie można zwiedzać bunkry ministerstw – obecnie Bunk’Art – samowystarczalne podziemne miasteczka.

Wracając do najwyższego szczytu Alp Dynarskich, czyli Maja e Jezercës – udało się bezpiecznie wejść i zejść, prócz kamiennych szczelin ciekawa była również kopuła szczytowa – trzeba było użyć troszkę rąk, ale trudności nie przekraczały raczej 0+. Na szczycie trochę przewijały się chmury, zasłaniając co chwila poszczególne szczyty, ale panorama i tak była kosmiczna. Zjedliśmy kanapkę, a na deser draże z mojego rodzimego miasta – czyli Korsarze firmy Skawa z Wadowic. Opakowanie zostawiliśmy w skrzynce na pamiątki, jako trofeum zdobywców.

Przystanek 8: PLAV

Zaraz po zejściu z Maja Jezercës wieczorem tego samego dnia dotarliśmy do Plav – już mieliśmy trochę dość białych ścian w pokoju w Vusanje i zegara powieszonego na środku ściany, zamiast obrazu. Cóż za dziwne miasto! Takie jakieś oderwane, sama nie wiem dlaczego. Wciąż ponad miejski krajobraz wybijają się meczety, dalej mam poczucie, że znajduję się na końcu świata. Tuż poniżej miasta rozlewa się Jezioro Plavskie. Jego brzegi są podmokłe i zarośnięte szuwarami – również tu można się legalnie kąpać. Zjedliśmy kolejną bałkańską pizzę (nasza monotematyczność przeraża, ale po co zmieniać, jak jest dobre?) 😆 i dość szybko padliśmy spać. Na śniadanie – wliczone w cenę noclegu – dostaliśmy omlet smażony na głębokim oleju, kawałek sera, kiszoną paprykę i świeże bułki. Ta kiszona papryka niezbyt mi się komponowała z posmakiem omleta ociekającego tłuszczem, ale w sumie było to ciekawe połączenie. Swoją drogą – te kiszone papryki są na Bałkanach bardzo popularne i są przepyszne! Zajadałam się nimi bardzo.

Trzeba się było jednak posilić – tego dnia zostawiliśmy auto na parkingu przy jakimś surrealistycznym hotelu, prowadzonym przez starszego Niemca (hotel wyglądał jak zamek, ale obok pasły się kozy, stąd jego surrealizm😄). Zrobiliśmy przepak, do plecaków przytroczyliśmy maty i namiot i stwierdziliśmy, że trzeba przyoszczędzić na noclegu i zrobić użytek z namiotu, który z nami podróżuje. 😉 Ooh, nasze tempo nie było już tak zabójcze jak dzień wcześniej na Maja Jezerces! Chodzenie „na lekko” ma jednak znaczną przewagę nad ciężkim plecakiem. W dodatku było dość ciepło, jeśli nie powiedzieć, że było „porno i duszno”… Ale sama tego chciałam! Wybraliśmy się nad Jezioro Hridsko – najwyżej położone jezioro w Czarnogórze. Btw – bardzo dużo tych jezior w Czarnogórze! Jak głosi jedna z legend, jezioro stworzyli bogowie, aby leśne wróżki mogły w nim zażywać kąpieli z dala od ludzkich oczu, dlatego bywa potocznie nazywane Jeziorem Szczęścia.  Albańska nazwa (Liqeni i Zanave) oznacza zaś dosłownie „Jezioro Wróżek”. Szliśmy fragment szlaku Peak of the Balkans, o którym to wspominałam wyżej – ludzi na tym odcinku spotkaliśmy więcej, niż przez cały zeszły tydzień w górach! 15 km tego dnia to było nasze maksimum – była godzina 19 i było już ciemno – chyba było przed 20, kiedy my już słodko spaliśmy 😄 Takie uroki biwakowania. W nocy miałam trochę schizę – nasłuchiwałam każdego dźwięku, tuż obok łaził jakiś kozioł lub inny jeleń, a nad ranem wrzeszczały jakieś ptaszoły, ale mimo to wyspałam się dobrze. I mimo, że nie był to mój najlepszy pod względem widokowym biwak, to powiem Wam, że brakowało mi tego bardzo – od czasów Gruzji jakoś nie miałam okazji, albo zawsze wybierałam jednak inną formę noclegu w górach. A poranna kawa o wschodzie smakuje najlepiej pod całym słońcem! Po śniadanku zaczęliśmy schodzić – w dół i bez takiej ilości prowiantu jaką nieśliśmy do góry („no bo co by było, jakby nam jedzenia zabrakło!!) schodziło się już znacznie lżej i przez co szybciej. Dotarliśmy do naszego surrealistycznego hotelu w oderwanym Plavie, autko czekało grzecznie, my w ramach podziękowania zjedliśmy na szybko jakąś sałatkę, doprawiliśmy kawą i zgodnie stwierdziliśmy, że koniec tej Czarnogóry – powoli trzeba wracać i zacząć „kierować się na północ”.

Zrobiliśmy spore zakupy spożywcze – trzeba było poprzywozić trochę fantów – podróż autem ma ten plus, że nie trzeba aż tak ograniczać się z bagażem! Tego dnia chcieliśmy dotrzeć do Serbii. Mimo, że do przejechania mieliśmy nieco ponad 3 godziny, droga nieco się dłużyła przez remonty – oj, cisną Czarnogórcy, żeby wejść do Unii… 😉 Mieliśmy pokaz prawdziwego bałkańskiego kotła, kiedy na wahadle w tunelu okazało się, że mimo zielonego światła, w połowie tunelu na zapartego prą do przodu dwa tiry. Przed nami dwa auta, za nami z trzydzieści – trzeba było się wycofać, pousuwać, żeby tamte dwa dzbany mogły przejechać. Gdybym ja była w takiej sytuacji, chyba wysiadłabym z auta, usiadła na środku i powiedziała, że ja nigdzie nie wycofam, nie ruszę się na krok i że jak chcą, to mogą mnie wynieść 😅 Pasażer był jednak bardziej spanikowany niż kierowca, więc jakoś daliśmy radę! Granicę z Serbią przekroczyliśmy sprawnie i na sam wieczór dojechaliśmy do miasta Novi Pazar.  

Przystanek 9: NOVI PAZAR

To było ostatnie miejsce na trasie, w którym mogłam znaleźć baklawę, mój wyczekany turecki przysmak. Novi Pazar zrobił na mnie niesamowite wrażenie – tyle tam orientu! Przypomniałam sobie bośniacki Mostar – ten sam klimat. A przy okazji, widząc kota na ulicy, przypomniał mi się Stambuł i już czułam pełnię szczęścia – dodatkowo z witrynek patrzyły na mnie bakławy, więc już byłam pewna, że moje marzenie uda się spełnić. Tuż przy naszym miejscu noclegowym był meczet – pobudka o 5 rano była gwarantowana. 😉  Novi Pazar jest najbardziej muzułmańskim miastem Serbii. Minarety meczetów widać na każdym kroku – słychać z resztą też. Co ciekawe – w pobliżu miasta znajduje się Petrova Crkva – najstarsza cerkiew w Serbii (niektórzy są zdania, że nawet i całych Bałkanów), a także monastery Durdevi , Stupovi i Sopocani. Połaziliśmy na spokojnie po tym tygielku Orientu, chłonąc smaki i zapachy. Poszliśmy na bazar, kupiłam parę przypraw, wypiliśmy kawę, zjadłam w końcu tą swoją wyczekaną bakławę – delektowałam się, jakbym jadła nie wiadomo jak bardzo wykwintne danie kuchni molekularnej 😆 Żyć nie umierać! Ale był już czwartek i trzeba było znowu brać kurs na Północ.

Stwierdziliśmy zgodnie, że Serbia jest tak niedoceniana, a tak warta odkrywania, że może będzie nam dane jeszcze tam wrócić i z wielką chęcią to zrobimy! Kupiliśmy sobie serbskie figi z bazaru i chleb prosto z pieca na drogę i trzeba było jechać w stronę Unii. Niecałą godzinę przed granicą serbsko-węgierską złapała nas burza na autostradzie. Wyżyła się Matka Natura za całe te prawie 2 tygodnie słońca, którymi nas darzyła!! Takiego mieliśmy farta, że deszcz łapał nas zawsze w drodze, podczas jazdy – nawet nie musieliśmy wyciągać kurtek przeciwdeszczowych! Głupi to ma zawsze szczęście. Czekając na granicy zjedliśmy cały chleb – chyba z nudów i powoli ogarniającej nas głupawki – i pożałowaliśmy, że nie kupiliśmy go więcej, bo taki był dobry. 2,5 godziny czekania w porównaniu ze słyszanymi od innych 4 lub 6 wcale nie było takie straszne, jakoś nawet poszło w miarę bezboleśnie. Do Szegedu zajechaliśmy późno, ale zdążyliśmy przez zamknięciem sklepu – o 21:50. Uczciliśmy nasz powrót do Unii butelką wina i wafelkami ryżowymi, jak na prawdziwych włóczęgów przystało.

Przystanek 10: SZEGED

Obudziliśmy się w najbardziej słonecznym mieście Węgier. Dlaczego w najbardziej słonecznym? Po prostu przypada na nie najwięcej słonecznych godzin w skali kraju. Szeged to trzecie co do wielkości miasto w kraju, położone nad rzeką Cisą. Za najbardziej rozpoznawalny punkt uznaje się Katedrę Segedyńską, znaną również jako Kościół Wowtyny. Jeszcze dwa słowa w ramach ciekawostki – z Szegedu pochodzi najlepsza węgierska kiełbasa salami oraz charakterystyczna dla tego miasta zupa rybna. Okolice miasta są głównymi rejonami uprawy papryki, która jest narodową przyprawą Węgrów. Obeszliśmy całe miasteczko w dwie godzinki, zahaczając oczywiście o piekarnię i kawiarnię. Pod względem kawy dobraliśmy się idealnie, bo nie umiemy się bez niej obejść 🙃 To znaczy zapewne byśmy umieli, ale po co? Trzeba się było jeszcze naładować tymi słonecznymi chwilami – dopóki urlop trwał i aura dopisywała… Był piątek – jeszcze chcieliśmy wykorzystać ten czas na Węgrzech i zaplanowaliśmy, że tego dnia dojedziemy do Tokaju, a w sobotę będziemy już w domu.

Przystanek 11: TOKAJ

Pierwsze skojarzenie dla wielu osób? Przecież Tokaj to wino! Owszem – wino, pochodzące z okolic i miasta Tokaj. To również samotna góra pochodzenia wulkanicznego – 512 m n.p.m., u której podnóża znajduje się właśnie tokajski region winiarski. Od 2002 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Historia uprawy winorośli w tokajskim regionie winiarskim liczy sobie około tysiąca lat. O wspaniałym smaku tutejszych win decydują łagodny i ciepły klimat, urodzajne wulkaniczne gleby oraz unikatowy skład pleśni w piwnicach winnych. Wśród odmian winorośli dominuje furmint, dalej hárslevelű i sárgamuskotály (Nie pytajcie się mnie, jak się te węgierskie zaklęcia wypowiada…) Winogrona tych odmian poddaje się suszeniu na krzakach aż do formy określanej jako aszú. Z winogron tych powstają znane na całym świecie wina aszú i szamorodni. No, któż więc nie zna Tokaju… Ale jak super było tam dotrzeć!! Bardzo urokliwe miasteczko – naprawdę! I zaledwie 5 godzin drogi od nas (z Małopolski). Gdzieś przeczytałam, że o godzinie 19 sprawia wrażenie wymarłego – dokładnie tak było! Albo nawet wcześniej 😅 Przy każdym domu sklepik z winami, każdy ma swoją winiarnię, wszyscy chodzą podchmieleni, turystów pozna się po wyładowanych siatkach z butelkami – chyba, że się nie mieszczą, to niesie się je w rękach. Wina w plastikowych butelkach to wina młode – zazwyczaj z poprzedniego roku. Dla przykładu – 3 litry za 24 zł. No co za klimat! Zjedliśmy porządną kolację – węgierski gulasz i ser prażony, a przed samym wyjazdem do Polski spróbowaliśmy jeszcze lokalny langosz – ociekający śmietaną i serem. Doładowanie energetyczne aż do samego domu! Oh, cóż to był za food trip… 😆Zachowaliśmy się jak typowi turyści, porobiliśmy zakupy i mogliśmy ruszać w drogę.

Kolejnym przystankiem był już dom. A wiecie, jak to jest – nie byłoby drogi, gdyby nie było gdzie wracać… Odpoczęłam sobie przez te dwa tygodnie całkowicie – jeszcze nigdy nie miałam 2-tygodniowego urlopu w pracy! A potrzebne mi to było bardzo – za ten cały sezon pszczelarski i eksport, którym się zajmuję od początku roku. Na jakiś czas czuję się usatysfakcjonowana dzikimi wojażami. Na ile wystarczy? Nie wiem – znając życie zaraz znowu zacznie mnie nosić. Dobrze, że są jeszcze Tatry i Pieniny…!

Im bliżej Polski, tym pogoda robiła się coraz gorsza. Jechaliśmy przez urokliwe zakątki Słowacji, granicę przekroczyliśmy w Niedzicy – jakież puste Pieniny, kiedy pada deszcz! Bez korków!

Uf, upisałam się niesamowicie, mam nadzieję, że Was nie zanudziłam i serdecznie gratuluję tym, którzy dotrwali do samego końca!! 🙃 jeżeli mielibyście jakieś pytania co do wyprawy na Bałkany i w Góry Przeklęte – piszcie!

Trzymajcie się ciepło!

Dzikie wojaże

Gruzja – ileż razy można

Kiedy ludzie z grupy pytali mnie, ile razy byłam już w Gruzji, musiałam się nieźle nad tym zastanowić. Pieczątek w paszporcie nie policzę – kursy pomiędzy Rosją a Gruzją lub kilkukrotnie Gruzją i Armenią nie są zbyt miarodajną odpowiedzią na to pytanie. Ile razy byłaś w Gruzji. Cóż. W Gruzji lądowałam (!) 6 razy. Odlatywałam całe 5, bo przecież jeden raz wracałam autem przez Turcję, Bułgarię i Rumunię. Za to łatwo policzyć, ile razy byłam w Swanetii – trafiałam tam za każdym razem, prócz jednego jedynego wyjazdu w styczniu na narty w Gudauri, kiedy nas zasypało i odcięło drogę.

Jak to było tym razem? Jako szybki i jednorazowy strzał wróciłam do turystyki – miałam okazję być liderem 33-osobowej grupy z zaprzyjaźnionego PTTK. Duża grupa, duże wyzwanie, ciężko dogodzić każdemu. Jakoś ogarnęłam – wszyscy wrócili cali i zdrowi, a to chyba najważniejsze. Mam nadzieję, że również zadowoleni! 99% z nich było w Gruzji po raz pierwszy – ja przepadłam od razu od strzału („i do dziś przeklinam tę chorą miłość” – cytując sama siebie… tym samym odsyłam do moich początków i 10 powodów, dla których lepiej NIE przyjeżdżać do Gruzji: https://agawielinska.wordpress.com/2019/04/25/10-powodow-dlaczego-lepiej-nie-przyjezdzac-do-gruzji/  ) 

Dobrze wracać w znajome miejsca. Ilekroć się zarzekałam, że mam dość tego kraju, jakoś się nie udawało wytrwać w postanowieniu „nigdy więcej”. Dzisiaj się już w tym pogodziłam i powiedziałam nawet na głos: Gruzjo, do zobaczenia następnym razem! Bo wiem, że chcąc nie chcąc wszystkie drogi prowadzą do Gruzji i tak czy siak na pewno tam wrócę.

Jeden paradoks: rok temu zamknęłam swój kazbecki rozdział w życiu i stwierdziłam, że nie mam już po co wracać pod Kazbek. A tym razem siedzę sobie w swojej pięknej, bajkowej Swanetii i tęsknię za Kazbekiem! Znam tamte regiony dużo lepiej, czuję się pewniej – pokazałabym więcej znajomych miejsc grupie… Poszłabym sobie na Meteo, wyściskała Levana lub Johnego, wypiła kawę z ratownikami z Bezpiecznego Kazbeku…

 „Choczalada” wypowiadane z szelmowskim uśmiechem na moim piegowatym pysku rozszerza uśmiechy Swanów – a co za tym idzie – również ich serca. Tak ogólnie to ze starszymi, pamiętającymi czasy Związku Radzieckiego, zdecydowanie łatwiej dogadać się po rosyjsku – a to również bardzo ułatwia kontakty międzyludzkie. Pytanie „A jak tam u Was się żyje?” często jest początkiem rozmowy na tematy egzystencjalne. 😉A potem okazuje się, że rozpoznaje Cię już pół wioski.

A tak w ogóle, to z moją pamięcią naprawdę nie jest źle – przypomniałam sobie całkiem sporo gruzińskich fraz i zwrotów, więc oczywiście brylowałam, miksując dwa języki. „Dajcie mnie, pażałsta, erti puri” albo „ja chaciela kupić etot balszoj sazamtro” – brzmi idiotycznie, ale cena od razu staje się mniej turystyczna 😉 swoją drogą – trzeba zwracać uwagę na resztę, jaką wydają – bardzo często „mylą się” w obliczeniach… Ceny też dyktowane po uprzednim zlustrowaniu klienta – standard. Dlatego trzeba zachować trochę czujności, zwłaszcza, jeżeli nie zna się rosyjskiego i gruzińskich wplataczy.

Podczas tego wyjazdu byłam w swoim żywiole – ogarnianie i odnajdywanie się w chaosie to przecież moja specjalność. Dzikie Wojaże nie wzięły się znikąd! 😉 Jak tylko zauważył jeden uczestnik grupy – nie mogę tracić zimnej krwi. Cóż. Nie poradzę, że sama w sobie jest gorąca… Ogólnie to cały plan wyprawy wymyśliłam ja, dostosowując jedynie do grafiku 7 nocy w Mestii, 3 noce w Uszguli. Do współpracy zaaranżowałam Miszę, brata Meraba, z którymi znam się już od pięciu lat – był naszym lokalnym przewodnikiem po szlakach Mestii, dzięki czemu nawet ja miałam okazję doświadczyć czegoś nowego.

Zauważyłam, jak na przeciągu lat Gruzja się zmienia. Kapitalizm pełną parą! Dobrze, że będę miała w pamięci jeszcze tą starą Gruzję, że zdążyłam ją poznać i doświadczyć… Turystyczne knajpy w Mestii raczej nie hołdują już pełno zastawionym stołom. Kawałki sera i chaczapuri wyliczone co do sztuki, o więcej chleba trzeba się dopraszać i być gotowym na replikę w stylu: wy Polacy tak dużo chleba zjadacie? Jak poprosiłam o wodę do kolacji – z łaską przynieśli, ale na następny raz nie dali już lemoniad – polska grupa jak chodzące bankomaty, w końcu skoro proszą o wodę z kranu, która nic nie kosztuje, lemoniadę mogą kupić, a my przyoszczędzimy… Uszguli pod tym względem wypadło nieco lepiej, ale ogólnie byłam zszokowana tym nowym podejściem.

 A, ciekawostka. W Gruzji zapanował najnowszy hit – wszyscy chcą mieć personalizowane rejestracje samochodowe i są za to w stanie zapłacić gruby hajs (do 1000 lari, czyli 1600 zł). Podobnie z resztą jak telefonami iPhone. Wszyscy mają, to i ja muszę, chociaż syf koło domu. I potem jeżdżą takie „DA666TO” (Dato to zdrobnienie od imienia Dawid) albo „GO777GA”… Oczywiście dowiedziałam się tego od kierowcy, który wiózł nas z lotniska do Mestii. Oczy mi się zamykały przez całe 6 godzin, ale Levan był bardzo szczęśliwy, że ktoś go rozumie i może z nim rozmawiać, więc przez całą drogę tak sobie bojcyliśmy o tym i owym. Oczywiście był zaskoczony, że znam połowę jego gruzińskiej playlisty, wiem z czego słynie Pasanauri, z którego okolic pochodzi i gdzie jest Wardzia, ale ciekawostka o rejestracjach była dla mnie powiewem nowości. 😆

Udało mi się podczas tego wyjazdu odwiedzić parę nowych miejsc, z czego bardzo się cieszę! Mapa szarych plam powoli się zapełnia! A mimo to – wciąż jest tyle do odkrycia! (Z resztą – nie ma dwóch jednakowych zachodów słońca, to przecież wiadome…) Jednym z miejsc, o których marzyłam, było podejście pod lodowiec Uszby. Są może ładniejsze widoki na tą Górę (chociażby Przełęcz ponad Jeziorami Koruldi – o czym później), ale ja mam tak bardzo usrane na punkcie Wiedźmy Kaukazu, że za punkt honoru sobie wzięłam zobaczyć ją z każdej możliwej strony. Prawie jak z Babią Górą! A’propos. W piątek tuż przed wyjazdem (a wyjazd był w sobotę o 2:00 w nocy…) poszłam sobie na zachód słońca na Babią – wyprosić u Beskidzkiej Wiedźmy, mojego Ptysia ulubionego, pogodę i widoki na Wiedźmę Kaukaską – modły zostały wysłuchane!! A ja mam nierówno pod sufitem.

No, ale wracając. Wbrew gadaniu Miszy (był trochę przewrażliwiony, chyba nigdy nie był w Tatrach), że podejście pod lodowiec Uszby jest trudne technicznie, są elementy wspinaczki, skałki i trawersy i rzeka – grupa 12 osób (czyli jakby 1/3 grupy) super dała radę. Najbardziej emocjonującym elementem tego trekkingu było przejście rwącej rzeki, wypływającej z lodowców Uszby. A takie rzeki mają to do siebie, że im bardziej po południu, tym więcej wody zbierają. Misza i parę chłopaków za nim wzięli rozbieg i przeskoczyli z kamienia na kamień, jednak ja nie byłam pewna, czy takie karkołomne skoki nad rwącą rzeką są rozsądnym rozwiązaniem. Szczerze to w tym momencie sobie powiedziałam, że na pewno nie skoczę i jeżeli nie da się przekroczyć tej wody w inny sposób, to gotowa jestem nie zobaczyć lodowca Uszby – było już dość późno, bo koło 14. Ktoś jednak mądrze wymyślił – zdjąć buty i trzymając się zwalonej w poprzek brzozy spokojnie przekroczyć rzekę. Mrożący krew w żyłach chlust lodowatej wody, ale rok za krokiem i udało się – wyglądało to znacznie gorzej, niż było naprawdę! Za rzeką to już chwila moment i naszym oczom ukazała się kupa kamieni, lodowiec i królująca nad nimi Wiedźma, Matterhorn Kaukazu.

To tutaj bierze początek jedna z najbardziej popularnych dróg wspinaczkowych na jej szczyt. A szczyty ma Królowa dwa – Północny (4694 m) i Południowy (4710 m), oddzielone głęboką przełęczą. Najłatwiejsze podejście jest drogą mikstową wycenioną na rosyjskie 4A i prowadzi na północny wierzchołek. Pierwsze wejście na Uszbę miało miejsce w 1888 roku. W czasach Związku Radzieckiego stała się obsesją wielu radzieckich alpinistów. To właśnie wtedy zanotowano wiele spektakularnych przejść – przetrawersowano oba jej wierzchołki w jeden dzień i wytyczono niezwykle trudną, niemalże samobójczą drogę przez „lustro”. 

„Od północnego wschodu Uszba urywa się pionową ścianą o długości około 1300 m. Ściana jest tak stroma i gładka, że nazwano ją lustrem”. Przejście tej ściany (rosyjskie 5b) zajęło Swanom aż 7 dni, z czego trzy w położeniu wiszącym z zepsutą maszynką do gotowania, wiejącym wiatrem, opadami deszczu i śniegu, i temperaturą grubo spadającą poniżej zera. Przejścia tego dokonał Misza Kherigiani, bodajże najsłynniejszy swański alpinista wraz z zespołem podobnych szaleńców. Bardzo duże wrażenie na mnie zrobił kamień – pomnik poległych na Uszbie. Stary czekan, jeden rak, czy roztrzaskany kask dają do myślenia. Tak po prostu.

Innym miejscem, które odwiedziłam po raz pierwszy, była przełęcz na północ od Jezior Koruldi na wysokości 3300 m n.p.m. Dosłownie 15 minut wyżej znajduje się jeszcze szczyt z krzyżem, który Swanowie wnosili na piechotę, ale ja byłam TAK BARDZO ZACHWYCONA widokiem z przełęczy, że nie musiałam już NIC WIĘCEJ. Absolutnie nic – tak było pięknie. A z racji tego, że był to dopiero trzeci dzień swańskiej wyprawy, stwierdziłam, że jestem w pełni usatysfakcjonowana na cały wyjazd, nawet, jeżeli przez następne dni miałoby walić żabami. Oczywiście tym, co wprawiło mnie w taki szalony zachwyt był widok na Uszbę. Ale jaki to był widok, mamusiu złota… Popatrzcie sami, bo ja nabawiłam się tam dzikiego oczopląsu (w takich chwilach wyłącza mi się myślenie nad zdjęciami, nie umiem nad tym zapanować 😆) Bardzo mi brakowało tych wysokogórskich pejzaży!

Z nowinek był też trekking do wioski Lakhiri – jednej z najstarszych wiosek w Swanetii, gdzie doskonale zachowały się wieże, pochodzące z XII wieku. Oj, tam to turystyka jeszcze nie dotarła… Sielsko i anielsko, a także bardzo swojsko – jak to w Gruzji – z krowami na uliczkach i tarzającymi się w błotku prosiakami…  I pierońsko gorąco, dogrzało mi tego dnia sakramencko. Akurat wtedy, a był 15.08, w Polsce obchodzone było święto Matki Boskiej Zielnej, na które wedle tradycji przygotowuje się bukiety z kwiatów i ziół lata. Swój bukiet zrobiłam – a jakże! Z tą jedynie różnicą, że poświęciłam go Matce Boskiej Kaukaskiej… ) a kwiatów i ziół to tam cała masa… To jedna z tych rzeczy, która zachwyca mnie odkąd po raz pierwszy trafiłam do gruzińskiego raju na Kaukazie. Łąki, całe łany kwiatów i ośnieżone szczyty gór. Idealne połączenie – ja w takich przepadam! Nic, tylko ćwiczyć florystykę… 😉

Trekking z wioski Latali do kościółka Mkheri – tam też mnie jeszcze nie było! Pogoda cały czas utrzymywała się doskonale – chociaż prawdę powiedziawszy, takiego ciepła w górach Kaukazu nie pamiętałam z innych lat… Naprawdę grzało, o czym mówili też lokalsi. Cóż – lepsze to jednak, niż deszcze lub burze! Z punktu widokowego pod kościółkiem roztacza się przepiękny widok na cały masyw Lajli – a, taki zwykły czterotysięcznik z tysiącem lodowców, jakich wiele na Kaukazie… Chociaż, tak nawiasem mówiąc, także tutaj zauważalne jest topnienie lodowców – może nie w tak zatrważającym tempie, jak dzieje się to już w Alpach, jest jednak troszkę wyżej i klimat nieco inny, ale i tak… Na Kazbeku płynące lodowcowe rzeki, masa szczelin na każdym kroku – oj, topi się, niestety…

Po całym niemalże tygodniu w Mestii, przejechaliśmy w stronę Uszguli, najwyżej położonej wioski w Europie. „DALEJ TAM TAKIE ŚREDNIOWIECZE?” – zapytała mnie Ewelina, z którą byłam tam też końcem maja zeszłego roku. Hm. No średniowiecze dalej dość zaawansowane, ale stan drogi poprawia się z roku na rok! Począwszy od przejazdu z Mestii trwającego 3,5 godziny, potem 2,5 godziny, 2… Nagle tym razem zajechaliśmy w niecałe 1,5 godziny. Od Uszguli zaczęli kłaść asfalt (a raczej betonowe płyty), jeden wielki plac budowy, jednocześnie robią drogę, pobocza i most, a pomiędzy tym, a jakby, spokojnie przechadza się stadko krów. Co mnie jednak bardzo zaskoczyło – fakt, że mojej grupie Uszguli spodobało się dużo bardziej, niż turystyczna Mestia, Zakopane i Chamonix Kaukazu. Nie przeraziły ich (jak Ewelinę) gówna na wybrukowanych uliczkach, na których można wywinąć orła, ani zwisające kable, ani wystające rury gazowe, ani żaden z obrazków tego, o czym nie napiszą w przewodnikach.

W pierwsze popołudnie po przyjeździe trochę popadało – za to następny dzień był wybornie piękny. Udało mi się zaliczyć wschodzik słońca z widokiem na Szcharę. Słońce wschodziło o 6:02, ale zanim wyszło ponad najwyższą górę Gruzji, było już grubo po 7. Najpierw zaczęło delikatnie oświetlać jeden z wierzchołków („szhara” to po swańsku 9 – rzekomo tyle szczytów liczy sobie Szchara) – pomyślałam sobie wtedy, że o, oto właśnie słoneczko pojawiło się już na Siodle na Elbrusie, już zaczęło ogrzewać, już podświetla Uszbę z drugiej strony, chwila moment i wejdzie także ponad Szcharę i oświetli całą dolinę rzeki Inguri…

W Uszguli już działaliśmy samodzielnie, bez Miszy jako przewodnika. Celem tego dnia był lodowiec Szchary. Grupa uległa podziałowi: praktycznie połowa wybrała drogę do niego konno (super atrakcja, kto nie miał okazji popróbować, polecam! Konie można wynająć niemalże „z buta”, na ulicy – cena to 60 lari za konia, 100 lari za przewodnika (maksymalnie na 5 osób) i 60 lari za jego konika. To już bonus kapitalizmu i  gruzińskiego cwaniactwa, ale tak sobie zażyczyli, jak przyszło do rozliczeń. Druga część grupy poszła szutrowym szlakiem, a trzecia – czwórka szaleńców z Agusią na czele wybrała szlak Uszguli- grzbiet Chubedishi-przełęcz Vakhushti –lodowiec Szchary –Uszguli.

Po co iść prostą i nudnie płaską drogą, skoro można iść grzbietem, przechodząc sobie granią przez trzytysięczniki pełne kwiatów? NO BAJKA!  Zakochałam się w tej trasie, naprawdę. Coś pięknego. I przy okazji fajna wyrypka – 45000 kroków to całkiem fajny spacerek. A w dodatku widziałam Elbrus! Westchnęłam sobie cichutko, pomachałam „tamtym na górze”, powspominałam… Pięknie było! Popatrzcie na zdjęcia, chociaż te absolutnie nie oddają wspaniałości tych miejsc w rzeczywistości!!

Poniedziałek, ostatni dzień w Uszguli – wieczorem o 22 mieliśmy jechać już do Mestii, a stamtąd na lotnisko, by koczować aż do samolotu o 12:35. Tu już było leciutko – ja bym poszła gdzieś dalej, ale chłopaki mieli trochę dość, więc poszliśmy na kompromis i zrobiliśmy jedyne 15 km 😉 ale chodziło też o prognozowane po południu burze, a z tymi w górach nie ma żartów – plany musiały zostać zweryfikowane na tą możliwość. Spacer do ruin zamku Tamary, ok, trochę przedłużony – ale i tak było fajnie. Aktywnie jak przez poprzednie dni, a to górskie świry lubią najbardziej. W dodatku cały czas towarzyszył nam przekochany Piesiu, nazwałam go Pantera. Skradł moje serce kociej mamy jak mało który przedstawiciel gatunku Canidae!

Burza przyszła koło 21. Ale taka, że pioruny oświetlały wieże w Uszguli – normalnie jak w jakimś horrorze. Ja spanikowana, czy Deliki przyjadą na czas i czy zepniemy transport na lotnisko, jeszcze ta burza, a co będzie, jak będziemy się pakować i zaleje nam bagaże, olaboga, itd. Całe szczęście wszystko się udało – akurat w cudownym międzyczasie ulewa ustała. Dojechaliśmy szczęśliwie, przesiedliśmy się do autobusu, o 5 rano byliśmy na lotnisku, a ja – jak siedziałam oparta o plecak, tak w końcu padłam, położyłam się na podłodze i przespałam zbawienne dla mnie dwie godzinki. Jak jakiś menel pod sklepem, nawet buciorów nie ściągnęłam…

W samolocie zamieniłam się z jedną dziewczyną, by siedziała obok córki i szczęśliwym zrządzeniem losu wylądowałam przy oknie – pan wolał mieć więcej miejsca na wyciągnięcie nóg – mi to bardzo odpowiadało!

Z lotu ptaka wszystko jest takie malutkie: domy, auta na parkingach, ludzie w pracy i pola nawłoci. Akurat pola nawłoci to ciągnące się żółte plamy, ale reszta? Takie niepozorne życie z lotu wielkiego stalowego ptaka…  Lądowanie w Katowicach nad lasem zawsze jest ekscytujące – las, las, drzewa coraz niżej, a tu nagle – o, jednak jest pas startowy, o, już ziemia…  Witamy w Polsze… I cóż – jak to zwykle bywa: „NIE BYŁOBY DROGI, GDYBY NIE BYŁO DOKĄD WRACAĆ, NIE BYŁOBY DOKĄD JECHAĆ, GDYBY NIE BYŁO MIEJSCA, Z KTÓREGO SIĘ WYRUSZA”. To jeden z definitywnie moich ulubionych, inspirujących cytatów podróżniczych!

A wiecie, co jest najlepsze? Kolejne dzikie wojaże tuż za pasem! Już praktycznie jestem spakowana! I to takie „dzikie” z serii najdzikszych, także… STAY TUNED!

Trzymajcie się ciepło i korzystajcie z babiego lata!!

Dzikie wojaże

Wilno – miasto na pograniczu

Do Wilna wracam po niemalże 10 latach. Tak, w Wilnie byłam, ale jednak jakby mnie tam wcale nie było. To znaczy ja tamtego razu w ogóle nie uznaję, jako „bycie”. Już tłumaczę –  blisko 10 lat temu (!), wracając z Erasmusa w Tallinnie, spędziłam na wileńskim dworcu autobusowym ponad 3 godziny, czekając na przesiadkę do Warszawy. 3 godziny z trzema walizkami! Na zewnątrz jarmark bożonarodzeniowy, a ja nie mogłam się ruszyć na krok, bo było późno i przechowalnia bagażu była już zamknięta! 3 godziny! Nie zapomnę, jak jakiś wileński Polak stał chwilę ze mną i gadał, a potem przyniósł mi kawę, bym się chociaż napiła. Od tego czasu mam nauczkę na całe życie – gdziekolwiek jadę – nie ważne, czy na dwa dni, czy na pół roku – tylko plecak, nigdy więcej żadnych walizek!

Do Wilna więc wracam. Jakby mnie tu nigdy wcześniej nie było. Tym samym odwiedzając swój 26-ty kraj. Bo poprzedniego razu nie zaliczyłam do swojego rankingu. 😉

Tegoroczna majówka ułożyła się perfekcyjnie. Dzięki dwóm dniom urlopu wypoczęłam – i to prawdziwie! – całe 6 dni. Mogłabym 9, ale w piątek strategicznie zjawiłam się w pracy – zaoszczędziłam dzień wolnego, ale 8 godzin szybko zleciało i znowu weekend! 😆 Wykorzystałam ten czas zarówno górsko jak i wyjazdowo. A nawet odwiedziłam dwa państwa – Słowację i Litwę!

W sumie to namówiłam Mamę na wycieczkę na Litwę, organizowaną przez pobliskie biuro https://www.dmprzewozy.pl/wczasy-i-wycieczki – polecam! 🙃 super organizacja!

Wilno z południa Polski jest szmat drogi, autobus z przesiadką, bilety wychodziły dość drogie, więc pozwoliłam sobie na ten luksus, że ktoś wszystko ogarnął za mnie – czasem tak też fajnie. Tym bardziej, że trafiliśmy na świetnego przewodnika, pana Henryka, dzięki któremu bardzo dużo dowiedziałam się o Wilnie – pogmatwanej historii miasta na pograniczu. A ja granice bardzo lubię poznawać od środka.

Pierwszym przystankiem podczas naszego wyjazdu było Kowno. Drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Litwy (około 289 tys. mieszkańców w 2020 roku) i największy ośrodek przemysłowy kraju. Leżące nad Niemnem (jak u Orzeszkowej!!), u ujścia drugiej rzeki – Wilii. Za największą atrakcję Kowna można uznać zamek, a tak właściwie jego ruiny. W otoczeniu rabaty tulipanów robił naprawdę duże wrażenie!

Z Kownem związany jest również Adam Mickiewicz (którego to śladami można nazwać tą wycieczkę! 😉 ), który po skończeniu studiów musiał odpracować tam 4 lata jako nauczyciel. Był niepocieszony prowincjonalnym miasteczkiem, tak często jak mógł uciekał do Wilna, ale mimo wszystko nauczycielem był dobrym. 😁 Ciekawostka – to właśnie w Kownie w latach 70-tych powstał pierwszy deptak w całym Związku Radzieckim – wcześniej niż moskiewski Arbat!

A ten motyw na muralu babki kurzącej fajkę jest chyba dość popularny, bo widziałam dziewczynę z torebką bawełnianą o identycznym wzorze 😉

Po drodze do Wilna zdążyło się wypadać i to był jedyny deszcz podczas tej majóweczki. Potem już tylko słońce, niebieskie niebo i piękne obłoczki! Choć rześko. 😅

Wilno. Pamiętam, jak decydując się na wyjazd na Erasmusa, miałam do wyboru uczelnie w Tallinnie, Rydze i w Wilnie właśnie – ja wybrałam tą stolicę najbliżej Rosji. 😉 Największe miasto i stolica dzisiejszej Litwy, leżące nad dwoma rzekami – Wilią i Wilejką. (Spodobała mi się ta nazwa – Wilejka. Nazwałam tak matrioszkę, którą kupiłam do swojej kolekcji). Niczym Rzym – leżące na siedmiu wzgórzach (chociaż niektórzy wyliczają ich osiem lub nawet dziewięć…Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym na jakieś dwa nie weszła… ) Historyczna stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego, a następnie jedno z większych miast I Rzeczypospolitej. Tuż obok Krakowa i Lwowa.  Uniwersytet Wileński, założony przez króla Stefana Batorego, był drugim najstarszym polskim uniwersytetem, po krakowskim założonym w 1364 roku oraz przed lwowskim założonym w 1661 i warszawskim. W czasach dwudziestolecia międzywojennego znowu polskie. Po II wojnie światowej – znowu i do dziś dnia – już nie.

Asocjacja do Lwowa towarzyszyła mi nieustannie! Tym bardziej, że całkiem niedawno czytałam dobry reportaż o tym mieście – również o jakże analogicznej historii. Tylko że kiedy byłam we Lwowie – polskość wymieszała się dość solidnie i nie była tak odczuwalna jak w Wilnie. Jakby ją zaduszono. Fascynują mnie te historyczno-kulturowe niuanse. Z przyzwyczajenia, jak to na wschodzie, zaczynam rozmawiać po rosyjsku, a tu pani odpowiada mi czyściuteńką, śpiewną polszczyzną (niczym z Podlasia – a fachowo nazywa się to dialekt północnokresowy):

– Pani Polka? – pytam.

– Z dziada pradziada! Pani kochana, my tu u siebie jesteśmy! Tylko nam dowody na litewskie wymienili!

Po wojnie Wilno, jako część Litwy, znalazło się w granicach Związku Radzieckiego. Polacy chodzili do polskich szkół, ale mieli w programie również naukę litewskiego oraz rosyjskiego, a dodatkowo język obcy – angielski, niemiecki czy francuski. Takim oto sposobem mówili w co najmniej czterech językach – w tym trzech biegle. Od dawna używane jest gwarowe określenie Polaków na Wileńszczyźnie – a nawet na całej Liwie – jako Wilniuki, rzadziej Wilniucy. W dzisiejszych czasach ponad 16% mieszkańców Wilna jest narodowości polskiej, a na całej Wileńszczyźnie – 23%. Litwa jest jedynym poza Polską krajem, w którym po dziś dzień istnieje pełny system oświaty w języku polskim.

Jak Wilno, to oczywiście Mickiewicz… Litwin piszący dla Białorusinów po polsku i jego „Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy”, które to w gimnazjum potrafiłam wyrecytować aż do 65. wersu (IV Księga „Pana Tadeusza”. BTW! „Pan Tadeusz” został przetłumaczony na 34 języki świata – w muzeum Mickiewicza jest gablota, w której znajduje się tłumaczenie m.in. kaszubskie, wietnamskie czy też chińskie). Najwięcej tablic upamiętniających kogoś w Wilnie poświęconych jest właśnie Mickiewiczowi, który kochał to miasto całym sercem, ale z którego po procesie Filomatów i Filaretów został wywieziony w 1824 roku na wygnanie i już nigdy nie było mu dane do Wilna powrócić. Zachowało się 7 domów, w których Adam Mickiewicz mieszkał. W dawnym klasztorze bazylianów znajduje się tzw. Cela Konrada, w której był więziony poeta i gdzie toczy się akcja trzeciej części „Dziadów”, jest muzeum Mickiewicza i jego pomnik. W Wilnie mamy ulicę Adama Mickiewicza, gimnazjum Adama Mickiewicza z polskim językiem nauczania, restaurację „Pan Tadeusz“, która znajduje się w Domu Kultury Polskiej. Wilno przesiąknięte jest Mickiewiczem, więc miałam namiastkę literackiej wycieczki, które tak bardzo lubię 😉

Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy

I w Ostrej świecisz Bramie!…

O matko, jakie to jest szczęście – zobaczyć na własne oczy coś, o czym czytało się dawno temu i co wyryło jest w pamięci! Uwielbiam to w swoich dzikich wojażach!

A’propos religijnych aspektów Wilna: dużo pięknych kościołów* (a każdy wystrój totalnie inny!) obraz Matki Bożej w Ostrej Bramie, kościół św. Ducha z oryginalnym obrazem Miłosierdzia Bożego – przed pandemią sporo wycieczek z Polski miało charakter pielgrzymek. Każdy znajdzie na Wileńszczyźnie coś dla siebie! 😉 *w całym Wilnie znajduje się 35 kościołów, w tym katolickie, protestanckie, prawosławne i unickie cerkwie, synagoga a nawet świątynia karaimska.

Prócz asocjacji do Lwowa, spacerując po Wilnie sporo miałam i nawiązań do Tallinna, w którym to spędziłam pół roku. Niby ta sama „Pribaltika”, ale jednak Estonia – chociażby ze swoim językiem, należącym do grupy ugro-fińskiej wydaje się bliższa Skandynawii. A Łotwa i Litwa – to dopiero prawdziwi Bałtowie! Wilno sprawia wrażenie spokojnego, pełnego przestrzeni. Wiele budynków wykonanych zostało w stylu tzw. Baroku wileńskiego – ciekawostką jest, że do architektury litewskiej w ogóle nie zdążył dotrzeć renesans – od razu wjechał barok!

Jeszcze jedna ciekawostka, o której opowiadał pan Henryk (który okazał się również zapalonym pszczelarzem, więc od razu skojarzył miejsce, gdzie pracuję): Litwa parę lat temu wprowadziła euro – eto raz. Zwiększono również akcyzę na alkohol, bo przeliczając liczbę ludności na liczbę wypitych litrów alkoholu wychodziły jakieś kosmiczne ilości, pokazujące, że cały naród litewski chleje na umór – eto dwa. Litwini znaleźli na to sposób – nadal dużo piją, ale zaopatrują się na Łotwie lub w Polsce – przewożąc np. piwa całymi skrzynkami 😆 Cóż, taki mają klimat….

Wieczorami czas wolny – no oczywiście nie usiedziałyśmy na dupie i poszłyśmy na spacer. Załapałyśmy się z Mamą na koncert, organizowany przez TVP z okazji 3.05, ale z racji tego, że takie rzeczy mnie nie kręcą, poszłyśmy dalej. Obeszłyśmy mury miasta i trafiłyśmy w cudowne miejsce – Wzgórze Bastei. Akurat przyświeciło niesamowicie złotym promieniem i stała się magia: kwitnące drzewo, soczysta zieleń, huśtawka, a w tle miasto… Oczywiście do huśtawki była ustawiona kolejka, ale nie odpuściłam, dzięki czemu miałam okazję się pobujać jak małe dziecko 😆 Poczułam wtedy, że właśnie teraz-w tym momencie czuję, że cieszę się chwilą i prawdziwie odpoczywam, nie myśląc o niczym. O to zawsze chodzi w podróżach – o takie chwile, o takie wrażenia!

Poza tym udało mi się „zaliczyć” jeszcze jeden punkt ze swojej podróżniczej checklisty, który jest obowiązkowy w każdym mieście, do jakiego zawitam – miasto z góry. Weszłam na dzwonnicę kościoła św. Jana, znajdującego się na terenie Uniwersytetu Wileńskiego, a stamtąd takie widoki:

W Wilnie jeszcze jedno miejsce zrobiło na mnie duże wrażenie – cmentarz na Rossie.  Jedna z niewielu polskich nekropolii narodowych za granicą (obok Łyczakowskiego we Lwowie czy Les Champeaux w Montmorency). Rossa w rzeczywistości składa się z kilku cmentarzy. Na przełomie XVIII i XIX wieku rozpoczęto budowanie nekropolii poza obrębem miasta. Od 1801 roku pełnił funkcję cmentarza miejskiego i szybko zyskał miano elitarnego. W 1847 roku zabrakło miejsca na kolejne pochówki, wobec czego powstała druga część cmentarza, czyli tzw. Nowa Rossa. Tam znajduje się Cmentarz Wojskowy, na którym leżą polegli w wojnie z bolszewikami 1920 roku i członkowie wileńskiej Armii Krajowej oraz tzw. mauzoleum Matka i Serce Syna. Z racji Święta Konstytucji 3.05, widoczne z daleka – złożono tam masę wieńców w polskich barwach. Od razu wiedziałam, o jakiego Syna chodzi. Spoczywa w nim ciało matki Józefa Piłsudskiego wraz z sercem Marszałka. I znowu ta pogmatwana historia… Piłsudski mawiał, że miał „trzy słabości w życiu: Wilno, dzieci i papierosy”. Wyparł bolszewików z Wilna i przyłączył je do granic II Rzeczpospolitej – za co Litwini go znienawidzili. Spoczął na Wawelu, ale wedle jego życzenia – serce spoczęło w Wilnie.

Warto pospacerować po całym cmentarzu, bo architektoniczne perełki położone są w rożnych miejscach. Leży tam ojciec Słowackiego, Joachim Lelewel czy poeta Władysław Syrokomla. Symbolem cmentarza jest pomnik Anioła Śmierci –nagrobek Izabeli Salmonawiczówny z 1903 roku. Czarny anioł ze skrzydłami, smutno spoglądający w dół. Dzięki staraniom darczyńców i ludzi dobrej woli odrestaurowany i pięknie zachowany.

Spacerując po Rossie znowu naszła mnie taka zaduma. Kiedyś to była Polska, leżą tu Polacy – kawał zagmatwanej historii, a pomiędzy nią kruche, ludzkie życie i pomniki, na których ledwie widać nazwisko czy datę urodzin i śmierci.

Ogólnie to śmiałam się, że z Cmentarzu na Rossie mam więcej zdjęć, niż z centrum Wilna…. 😅

W ostatni dzień naszej litewskiej przedłużonej majówki odwiedziliśmy Troki – po litewsku Trakai – to miasteczko leżące zaledwie 28 km od Wilna, na Pojezierzu Wileńskim. Niczym Wenecja. Tuż obok znajduje się miejscowość Stare Troki – pierwsza stolica Litwy. Pierwszy zamek wzniósł w Starych Trokach książę Giedymin, który przeniósł tu stolicę Litwy. Warownia ta zniszczona została przez Krzyżaków w 1391 i już więcej nie odbudowana. Zastąpił ją położony w większej odległości od granicy nowy zamek wybudowany na półwyspie jeziora Galwe nazywany Nowe Troki. Tam też pod koniec XIV wieku książę Kiejstut rozpoczął budowę drugiego zamku w Trokach położonego na wyspie jeziora Galwe. Z Trokami zapewne każdemu Polakowi nasuwa się myśl powiedzenie „bierz dupę w Troki”, czyli, w wolnym tłumaczeniu – „spadaj jak najdalej”. 😆A tak właściwie „troki” to nic innego jak ‘rzemień, pas, postronek, powróz do przytraczania czegoś; też rzemień przy uprzęży końskiej’.

Troki to bardzo urokliwe miasteczko – zachowało się dużo charakterystycznych karaimskich kolorowych domków z trzema oknami. Według ich tradycji, dom powinien mieć trzy okna wystawione na ulicę – jedno okno przeznaczone jest dla Boga, drugie dla Księcia Witolda a trzecie dla domowników. Bardzo mi się tam podobało!

Z Trokami związana jest jedna ciekawa sprawa – miasteczko zamieszkuje społeczność Karaimów, licząca dziś kilka tysięcy osób, z czego około 1600 w Europie. Grupa etnicza przybyła na Litwę z Krymu. Zachowali swój język, wyznają własną religię – karaimizm, która wywodzi się z judaizmu. Za główną różnicę pomiędzy Żydami a Karaimami można uznać fakt, że ci drudzy negują rabinów, uznają tylko tradycję pisaną, w szczególności Torę. Jak znaleźli się na Litwie? W średniowieczu zaprosił ich tu Wielki Książę Litewski Witold Kiejstutowicz. Do dziś funkcjonuje tu Muzeum Etnograficzne.

A’propos Księcia Witolda (no mówiłam, tam historia jest na każdym kroku!) – to kuzyn naszego Króla Władysława Jagiełły, który został jego namiestnikiem w dalekiej Litwie – można powiedzieć, że za jego czasów Litwa sięgała od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego. Z jednej wypraw przywiózł do Troków około 400 rodzin karaimskich i tatarskich – za ich wierność oraz waleczność przyznał im prawa i ziemię na własność, dzięki czemu mogli rozwijać i podtrzymywać swoje tradycje, obyczaje, kuchnię. I tak już pozostało. Miałam okazję spróbować ich kuchni. W ogóle śmiałam się, że jadłam grzecznie to co podano – trzy dni pod rząd mięso na obiad – chyba miesiąc nie będę teraz jadła po tym wyjeździe 😆 ale nie powiem, wszystkie dania lokalnej kuchni były bardzo smaczne. Litewskie kartacze czy właśnie karaimskie kibiny – pierożki nadziewane mięsem (przypominały mi czebureki, ale wypiekane są w piekarniku). Dobrze doprawione, podane z kubkiem rosołku – pychota, zjadłam ze smakiem, ale najlepszy i tak był deser. Czyli kawa. Dobra, mocna, czarna kawa po karaimsku. 😉 do dziś czuję jej smak 😆

Odpoczęłam sobie przez tą majówkę. Tak po prostu, nigdzie się nie spiesząc, chłonąc wrażenia, bujając się na huśtawce z widokiem na Wilno i rozmyślając nad pogmatwaną historią miasta na pograniczu i kruchym ludzkim życiem pomiędzy tymi granicami i tą historią… Cieszę się, że wreszcie, po 10 latach było mi dane tam pojechać!

*****

Jakoś w kwietniu znowu miałam straszny sen, że obudziłam się w październiku i buki robią się czerwone – czas pojechać w Bieszczady (nie wiem, czemu sobie tak uroiłam, skoro i w Beskidzie Żywieckim, a nawet małym są piękne, bukowe lasy!). Całe szczęście to był tylko koszmar i wreszcie przyszła wiosna. Póki co chłodna i deszczowa, ale przynajmniej jest jasno i zielono. Rzucił mi się w oczy gdzieś ładny wiersz, napisany przez Tomasza Różyckiego:

Jeśli wiosna zawodzi, wtedy stań się wiosną—
masz w sobie tyle światła, by z łatwością ogrzać
to, co w zasięgu ramion, może także wzroku

(…)

Bądź wiosną,
zielonym ogniem traw, ich krwią, ich kwietniem, słońcem”.

Trzymajcie się ciepło – przełączmy się w tryb „byle do lata”, ale z naciskiem na wieczne „carpe diem”! Pozdro spod rzepakowej Babiej Góry!! 🙃

Dzikie wojaże

Islandia – kraina lodu i wiatrów

Beznadziejny był ten luty, tak czarny jak atrament w wierszu Pasternaka, gorszy niż listopad. Jedyny plus taki, że dzień coraz dłuższy i bliżej wiosny. Idzie ku lepszemu, chociaż bardzo powoli, a mnie już nosi niemiłosiernie.

Znowu uświadamiam sobie, że z każdym rokiem coraz gorzej znoszę naszą polską zimę w dolinach. W górach to co innego, ale za cały luty tylko jeden dzień udało mi się wyrwać w Taterki – wróciłyśmy z oparzeniem słonecznym. 😆 Nie o tym jednak chciałam w tej notce, ale nie omieszkam się podzielić jednym zdjęciem, jakie udało mi się podczas tego wypadu ustrzelić. Chłonęłam widoki i z dziką przyjemnością naciskałam spust migawki Nikusia. Najlepsza psychoterapia. 😊

Gerlach, Król Tatr

Przechodząc do meritum.

Dawno mnie tak nie spizgało. Chyba od czasów podejścia na Kazbek, kiedy byłam przemoczona i w dodatku rozwaliłam sobie kamieniem palec, pomagając jakimś Niemcom stawiać namiot. Sponiewierało mnie. Ale w sumie wiedziałam, na co się piszę, lecąc na Islandię w styczniu. By potwierdzić to, co piszą w internecie, musiałam się przekonać na własnej skórze. Poczuć ten wiatr, zobaczyć ten lód (ok, poczuć parę razy też), ognia niestety nie spotkałam. A piszą tyle, że styczeń na Islandii daje popalić. Nie mylą się ani trochę. Jednak jakbym nie wykorzystała tej szansy polecieć końcem stycznia na Islandię, mogłabym żałować. W końcu jak to powiedział w jednym swoim filmiku Gdziebądź (odsyłam do jego kanału: https://www.youtube.com/@GDZIEBADZ) – JESTEM CZŁOWIEKIEM ZASILANYM PRZYGODAMI. No to jazda.

Tak daleko na północy jeszcze nie byłam. Wrrrrróć! Przecież byłam – w Finlandii i to za kołem podbiegunowym. Ale tak daleko na północnym zachodzie (i ogólnie – na zachodzie!) to już nie. Lecieliśmy nad Szwecją, Danią, Norwegią i oceanem. Wylądowaliśmy w Keflaviku i miałam wrażenie, jakbym wylądowała na innej planecie. Pierwsze wrażenie z tej innej planety? Ale dziwne światło, takie przydżumione. Krajobraz przez to wydaje się jeszcze bardziej odrealniony. I bardzo mało śniegu, jak na styczeń. Poleciałam szukać zimy, a tego było tyle, co kot napłakał. Właścicielka hostelu, w którym spaliśmy wspominała, że najcięższe warunki na Islandii panują w grudniu. Zapytałam, ile trwa dzień w grudniu, na co pani ze zdziwieniem odpowiedziała: W grudniu? W grudniu w ogóle nie ma dnia! (Końcem stycznia słońce wschodziło koło 10, zachodziło o 17). Opowiadała, jak tuż przed świętami przyszła taka śnieżyca i zawierucha, że nie dało się wyjść na zewnątrz, a ludzie w hostelu spali na podłodze, oczekując na powrót do domu, bo wszystkie samoloty były odwołane. NIGDY NIE LEĆCIE NA ISLANDIĘ W GRUDNIU! 😉 Zdecydowanie bardziej stabilne warunki atmosferyczne panują chociażby w lutym i na przełomie marca, kiedy szansa na zorzę jest równie duża, a nie wieje już tak bardzo i dzień jest znacznie dłuższy.

Islandia. Wyspa na granicy Oceanu Atlantyckiego i Arktycznego. Oraz mój 25-ty odwiedzony kraj na Kuli Ziemskiej ❤️ W stolicy, Reykjaviku mieszka niecałe 120 tys. ludzi, a ogólna liczba ludności wynosi 368 tys. – wychodzi 3,2 człowieka na km² – dla porównania w Polsce jest to 118 osób na km². Szacuje się, że na Islandii żyje cztery razy więcej owiec niż ludzi. 😆 A’propos Polski – nasi Rodacy to ponad 5% mieszkańców Wyspy – usłyszeć polski w sklepie, na stacji benzynowej czy w wypożyczalni samochodów – żadna sztuka. Lepiej nie przeklinać, duża szansa, że ktoś to zrozumie. 😉

Jak czytamy w Wikipedii: „Zgodnie z nazwą, Islandia znaczy „kraj lodu” – około 11% powierzchni tego wyżynno-górzystego kraju zajmują lodowce. (…) Pod względem geologicznym Islandia jest najmłodszym obszarem kontynentu europejskiego. Na wyspie występują liczne wulkany, z których część jest nadal aktywna, m.in. Hekla, Katla, Askja, Hvannadalshnúkur (najwyższy szczyt kraju). Potwierdzeniem aktywności wulkanicznej są liczne gorące źródła oraz gejzery (samo słowo jest pochodzenia islandzkiego), wykorzystywane na dużą skalę jako tania energia do ogrzewania mieszkań”. Do przysmaków islandzkiej kuchni, opartej głównie na mięsie i rybach należą m.in. zgniły rekin, suszony dorsz, puree z ryby, głowa owcy z gotowaną rzepą – nie przekonało mnie z tego absolutnie nic 😅 a poza tym Islandia słynie z wysokich cen, dlatego poznawanie lokalnej kuchni ograniczyłam do zajadania się skyrem – ichniejszym jogurtem, który jednak nic a nic nie różni się od tych sprzedawanych w polskich marketach. Co do cen – przeliczałam sobie wszystko w głowie według ceny litra benzyny, który kosztował 330 koron, czyli 10 zł. Dla porównania – cena chleba to około 600-700 koron. 😆 Magnesik na lodówkę kosztował mnie 32 zł!! (no przecież brzydkiego za 20 nie kupię…)

Pamiętam, jak kiedyś prowadziłam z koleżanką polemikę na temat tego, czy Islandia to kraj Skandynawski. Ona była przekonana, że tak, ja byłam przeciwnego zdania – pisząc tą notkę wpisałam to hasło w Internet, który też nie jest zgodny. Islandia na pewno należy do Rady Nordyckiej, a czasami po prostu biorąc pod uwagę wpływy szwedzkie i duńskie, do Skandynawii zalicza się również i Islandię. Poza tym tak po prostu – Islandia to chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie spotkać się mogą zielone pola, żółta rzeka, czarna plaża i błękitne morze…

Islandia korzysta z naturalnych źródeł energii, czerpie ją głównie ze źródeł geotermalnych. Woda jest tu krystalicznie czysta, a turystę można poznać po tym, że jako jedyny w sklepie kupuję butelkowaną wodę mineralną. 😆 Nie ma tu kolei, tramwajów ani metra, w pewne miejsca ciężko jest dojechać bez samochodu z napędem 4×4, ale główne drogi są szerokie i w bardzo dobrym stanie – oraz niesamowicie puste. W ramach ciekawostki – zimowe opony są zaopatrzone w coś w rodzaju kolców, zapewniających lepszą przyczepność na zimowej drodze. Aa i jeszcze jedno mi się przypomniało – na stacji benzynowej (które bardzo często zdarzają się samoobsługowe) najpierw trzeba wybrać, co i za ile potrzebuję, potem za to zapłacić, a dopiero potem się tankuje.

Nie nauczyłam się mówić po islandzku ani „dzień dobry”, ani „dziękuję” – ten język jest dla mnie tak kosmiczny, jak i cała wyspa – nie do wypowiedzenia. (Nie żeby gruziński był przyjazny i prosty…) Albo po prostu zbyt krótko tam byłam. 😊 Nauczyłam się jednego jedynego słowa – LUNDI – czyli maskonur, z angielskiego puffin. Spotkać ten symbol Islandii końcem stycznia nie miałam jednak szans, na takie polowanie z teleobiektywem wypadałoby wrócić w lecie, w trakcie ich okresu rozrodczego, gdyż większość roku spędzają one na wodzie, na otwartym oceanie. Jest masa artykułów z podanymi miejscówkami, gdzie można je spotkać. Maskonury często nazywane są papugami północy. Świetnie nurkują, gorzej latają i mają fluorescencyjne dzioby. Wiążą się w pary na całe życie, co roku wracają w to samo miejsce lęgowe, by każdego sezonu znieść jedno jajo. Ciekawostką jest, że maskonury uważane są przez ludy północne za pośmiertną postać marynarzy i rybaków, którzy zginęli na morzu.

Innym symbolem Islandii są też koniki islandzkie – miałam nadzieję spotkać jakieś stadko. Nie za bardzo wierzyłam, ze uda nam się zobaczyć zorzę – trzeba być niesamowitym wręcz farciarzem, a swój limit na Aurorę Borealis wyczerpałam już za kołem podbiegunowym, we wspomnianej wyżej Finlandii, gdzie zorzę widziałam dwa dni. Tańczące na niebie, zielone światło północy. I mimo że nie mam ani jednego zdjęcia – mój aparat nie poradził sobie z nią wtedy, a smartfony w 2013 roku nie miały jeszcze tak dobrych aparatów – pamiętam to do dziś…

Wracając do koników.😆 Konie islandzkie to rasa typowo islandzka. Najczęściej hodowane w chowie bezstajennym, w systemie hodowli tabunowej, stąd duża szansa spotkać je po prostu tak po drodze. W mitologii nordyckiej zwierzęta te zajmują bardzo ważne miejsce, były czczone jako bóstwa – stąd też ogólny szacunek do nich. (Znowu tak samo jak w Gruzji!!!) Według tradycji, Wikingowie często chowali swoich zmarłych żołnierzy wraz z dobytkiem osobistym, które mogłyby przydać się im w zaświatach. Nie raz zdarzało się, że dobytkiem tym stawały się konie…

Pierwszy koń przypłynął na Islandię w IX wieku, a już w 982 roku parlament islandzki uchwalił prawo, które zabraniało importu innych ras koni do kraju, co oznacza, że przez ponad tysiąc lat rasa ta była odizolowana na wyspie. Mimo, że istnieje możliwość eksportu pojedynczych sztuk, to gdy takie zwierzę opuści kraj, nie może już na Islandię powrócić, by nie przenieść chorób, które mogłyby zdziesiątkować populację koników islandzkich. Dodatkowo, na Islandii istnieje przekonanie, że nigdy nie powinno się dosiadać konia, którego imienia nie znasz. W przewodnikach i ofertach rajdów konnych na Islandii polecają, by przed rozpoczęciem wycieczki konnej, nie zapomnieć zapytać swojego przewodnika o imię towarzysza. 😊 Koniecznie!

Niewielkie, bardzo wytrzymałe, krępe, z burzą grzywy, zachodzącej im na oczy. Nie straszny im wiatr i śnieg. Przyjaźnie nastawione do człowieka, parskają, bawią się ze sobą i szczerzą kły w uśmiechu. Serio, widziałam to. Byłam jednak zbyt zaaferowana i podekscytowana ich spotkaniem, by wyszło mi dobre zdjęcie. Tak to jest, jak nie myślę 😅 Bardzo się jednak cieszę, że udało mi się je zobaczyć i uważam, że to najlepsze przeżycie, jakie spotkało mnie na Islandii!

Standard. Absolutnie wszystko na Islandii przypominało mi Gruzję. Od porozrzucanych kamieni i pyłów wulkanicznych, poprzez ukształtowanie gór, lodowce, aż do wszechogarniającego zapachu. Taaak, zapach zgniłych jajek króluje zarówno na Islandii jak i w okolicach gruzińskiej Doliny Truso. Wreszcie do mnie dotarło, dlaczego turyści w biurze ciągle pytali o „hot springs” – gorące źródła – w Truso. Zapach ten sam, ale jednak w Truso woda zimna – w przeciwieństwie do źródeł na Islandii, w okolicach Doliny Reykjadalur i Hveragerdi.

Zanurzam rękę i czuję wodę cieplejszą niż w wannie! W niektórych miejscach można się nawet poparzyć. Temperatura oscyluje w okolicach 0*, a tutaj ciepła woda, wszystko się kopci, paruje, pryska… No kosmos. Akurat w ten dzień – a tak właściwie popołudnie w dniu, w którym przylecieliśmy, trafiło się to dzikie, północne światło i zdjęcia wyszły całkiem spoko. Targałam ze sobą Nikusia, więc na coś się przydał, zobaczcie z resztą sami:

Na drugi dzień Islandia pokazała już swoje prawdziwe oblicze. Mieliśmy w planach zobaczyć wulkan Fagradalsfjall, całkiem blisko Reykjaviku, którego ostatni wybuch miał miejsce w sierpniu 2022 roku. Mgła, zacinający wzdłuż i wszerz deszcz oraz pogwizdujący wiatr pokrzyżował te nasze skromne plany.😅 Za to udało się zobaczyć morze zastygłej lawy! Jej kawałki potem sprzedają w sklepie z pamiątkami za kosmiczne pieniądze 😄 Sponiewierało nas na tym wulkanie sakramencko, przynajmniej mnie. Ze swoją drobną posturą jestem raczej podatna na siłowanie się z żywiołem i miałam naprawdę dość. Przypominałam sobie właśnie wtedy czasy, kiedy tak pizgało w drodze na Kazbek, a ja nie mogłam powiedzieć: pieprzę to, nie idę, zawracam, bo byłam w pracy. Parłam więc w górę i obiecywałam sobie, że planując jakikolwiek wypad w góry nigdy nie pójdę w takich warunkach. O ile wyjazdy w Tatry zazwyczaj planuję w doskonałych warunkach, śledząc milion prognoz pogody – bo z dnia na dzień! o tyle na Islandii nie miałam wyboru – pogoda była, jaka była, termin był sztywny i nie miałam na to wpływu. Nie leciałam po to, by przesiedzieć w hostelu. Co nie zmienia faktu, że nie było to przyjemne doświadczenie. Zdjęć z tego wypadu brak – telefon w woreczku na dnie plecaka, a aparatu nawet nie zabierałam. 😉

Po powrocie do hostelu i zajęciu wszystkich możliwych grzejników na suszenie ciuchów – oraz gdy już trochę podeschły, wybraliśmy się na zwiedzanie stolicy Islandii, czyli Reykjaviku – najbardziej wysuniętej na północ stolicy świata. W miejscu dzisiejszej stolicy Islandii powstała najstarsza osada na wyspie. Założyli ją w 874 roku norwescy wikingowie, którzy nazwali to miejsce Reykjavík, co po islandzku znaczy „dymiąca zatoka”, od znajdujących się w pobliżu gorących źródeł i gejzerów. Mimo, że mieszka tutaj prawie 2/3 ludności całego kraju, odniosłam wrażenie dość prowincjonalnego miasteczka. Ale za to bardzo urokliwego. Położone nad zatoką, oferuje wycieczki kutrem w pełne morze i oglądanie wielorybów (chociaż częściej ponoć trafiają się delfiny i orki). Takie wielorybie safari. Najsłynniejszym bodajże pomnikiem w Reykjaviku jest Solfar – z angielskiego „Sun Voyager”, czyli „Podróżnicy słońca”. Położona na nadbrzeżu, kształtem nawiązująca do łodzi Wikingów (co autor, Jon Gunnar Arnason uważał jednak za brednię). Intencją autora było, żeby Solfar symbolizował nieodkryte miejsce, nadzieję, postęp i wolność. W rzeczywistości więc Solfar jest łodzią, ale łodzią marzeń i „odą do słońca”. Poza tym luterański kościół, typowe dla nordyckiego krajobrazu niskie, kolorowe doki z białymi okiennicami, bardzo fajny port, nowoczesna hala koncertowa Harpa i takim oto sposobem zwiedzanie stolicy Islandii zajęło niecałe dwie godziny.

W trzeci dzień na Islandii objechaliśmy praktycznie wszystkie atrakcje tak zwanego Złotego Kręgu (Golden Circle). Wiatr duł niemiłosiernie, myślałam, że odlecę z jego podmuchem, ale momentami (rzadkimi, ale jednak) przyświecało nawet słońce. Najważniejsze, że nie padało, przez co komfort suchości został zachowany. 😄 Na Złoty Krąg składają się trzy miejscówki w południowo-zachodniej Islandii: Park Narodowy Þingvellir (Thingvellir) , obszar geotermalny Geysir i olbrzymi wodospad Gullfoss. Jedyny minus był taki, że są to atrakcje oblegane przez masy turystów wszelakich maści (ogólnie bardzo dużo Brytyjczyków i Francuzów, Polaków w to nie wliczając oczywiście) – nie chcę nawet myśleć, ile ludzi musi tam być w sezonie! Wszystko na zasadzie „zobaczone, odhaczone”. Stosunkowo niedaleko od Reykjaviku, idealna wycieczka na cały dzień. My też byliśmy typowymi turystami. 😉 Być na Islandii i nie zobaczyć gejzerów?! Nie ma opcji! Największym i pierwszym spośród gejzerów, jest ten, od którego imienia wzięła się nazwa własna wszystkich: Geysir. Co jednak ciekawe – dzisiaj Geysir już nie wybucha, śpi sobie spokojnie, za to super aktywny jest Strokkur, eksplodujący wysokim strumieniem wody co kilka minut (mierzyliśmy czas, ale wybucha jednak dość nieregularnie – co 3, co 5 minut – bardzo różnie). Ze źródeł prasowych wiemy, że w 1910 roku słynny Geysir wybuchał co pół godziny, a po raz ostatni wybuchł w 1916 roku. Obudzić go może jedynie trzęsienie ziemi, choć z drugiej strony zjawisko to jest tak nieprzewidywalne i do końca niezbadane, że kto to wie.😄

Dwa słowa o Parku Narodowym Thingvellir, który jest pierwszy na trasie. To jeden z trzech parków narodowych na całej Islandii i jedyny obiekt tego kraju wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Największą atrakcją Parku Thingvellir jest ryft oceaniczny – niesamowite pęknięcie, oddzielające od siebie dwie płyty tektoniczne, dzielące Islandię – europejską i północnoamerykańską. Wąwóz na styku dwóch płyt, po którego dnie się idzie i ogólnie cały park robi niesamowite wrażenie. Masa ścieżek, szum wody – można by tak spacerować pół dnia, ale niekoniecznie w styczniu, gdyż wiele szlaków jest niedostępnych dla turystów zimą. W ramach ciekawostki – to właśnie w tym miejscu przed wiekami gromadził się Althing – pierwszy islandzki parlament.

Trzeci przystanek na Złotym Kręgu miał miejsce przy olbrzymim wodospadzie Gullfos. Składa się z dwóch kaskad, pierwsza mierzy 11 metrów, druga, położona pod kątem w stosunku do pierwszej, ma wysokość 21 metrów. W każdej sekundzie przepływa przez niego 110 metrów sześciennych wody. Bardzo żałowałam, że warunki średnio już dopisywały i nie dało się ujrzeć pełnej krasy tego wodospadu. (Taaa, marzyło mi się złote światło i tęcza nad wodą, marzyło… 😆) Btw – nazwa Gullfoss oznacza nic innego, jak Złoty Wodospad(gull = złoty; wodospad = foss).

Na czwarty dzień znowu zapowiadali kiepską pogodę. Jechać trzy godziny, by w deszczu oglądać kolejny wodospad było średnim pomysłem, dlatego pojechaliśmy trzy godziny, ale kierując się na zachodni brzeg Islandii, by zobaczyć słynną górę Kirkjufell. Słynną na pewno wśród fotografów – jakże by inaczej! Przeglądając zdjęcia z Islandii to chyba jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc wśród świrów z aparatami. Poza tym znana również wśród fanów „Gry o Tron”. Mierzące 463 metry wzniesienie, jest imponującym punktem orientacyjnym dla żeglarzy. Co ciekawe, często porównywane jest także do kapelusza czarownicy, a nawet… stożka lodów. Dawni marynarze nazywali ją z kolei Górą Cukru. Było warto tam pojechać! Zobaczyć islandzki Matterhorn (to z kolei moje skojarzenie) – super sprawa!

Po drodze niesamowite pustkowie. A na sam koniec pojechaliśmy nad sam ocean, na zachód słońca. I zdarzył się cud – słońce się pokazało i zachód miał miejsce! A podziwiać go nad oceanem – niezapomniane przeżycie…!

Cóż. Podsumowując wyjazd: nie udało się zobaczyć zorzy ani złapać zbyt wiele światła Północy, a bez światła nie wyjdzie żadne zdjęcie. Pogoda to loteria, nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Przynajmniej nikt nie ukradł mi telefonu jak w Barcelonie. 😉 Na pewno było to coś innego – coś, czego w życiu nie widziałam, bo Gruzja jest kosmiczna, ale w nieco innym wydaniu. Na Islandii musi być pięknie latem – zielono, a jednocześnie mrocznie. Jeżeli kiedykolwiek miałabym tam wracać, to tylko w sezonie. I wtedy koniecznie z lufą na maskonury, bo przyroda jest tam nieziemska! ❤️ Nawet nie wyszło AŻ TAK drogo, ale to znowu plus zimowego wyjazdu i martwego sezonu na Islandii, kiedy wypożyczenie auta jest praktycznie raz tańsze. Na samo wspomnienie o tym przeszywającym wietrze i zacinającym wzdłuż i wszerz deszczu istnieje chyba tylko jedno antidotum – jakaś Madera lub chociaż Sycylia by się przydała… 🙃 a tak całkiem serio, to obiecuję sobie, że będę dzielnie znosić upały i postaram się na nie ani trochę nie narzekać!  Wystawię mordę do słońca, jak kwiaty arbuzów, które już wkrótce będę wysiewać i będę się nim cieszyć. Nie mogę się doczekać!

Upisałam się znowu jak szalona, trochę mi z tą relacją zeszło, ale mam nadzieję, że dotrwaliście do końca – wszystkim Wam chylę czoła!

Trzymajcie się ciepło, już za niedługo wiosna i wreszcie będzie pięknie💚

Dzikie wojaże

Urodzinowa Barcelona

Barcelona chodziła za mną już od dłuższego czasu. Chyba od wtedy, kiedy po raz pierwszy pochłonął mnie Zafon i jego „Cień Wiatru” albo jeszcze bardziej „Gra Anioła”. Na okrągłe urodziny chciałam sobie zafundować jakiś fajny wyjazd, ale ciągle jakieś przeszkody –  standardowe brak czasu/brak pieniędzy/pandemia/wojna czy Bóg wie co jeszcze. Stwierdziłam, że to dobry czas na spełnianie marzeń, dlatego nie myśląc zbyt długo, siadłam przed komputerem i kupiłam bilety. Ostatnimi czasy często wracałam wspomnieniami do swojego wypadu do Moskwy – solo, sama byłam też w Baku i czułam się doskonale, dlatego do Barcelony też postanowiłam lecieć bez towarzysza. Chciałam na te urodziny pobyć sama ze sobą i swoimi myślami, wycieczka śladami bohaterów literackich, spacerować swoim tempem, aż do obtarcia stóp, chłonąć wszystkimi zmysłami.

Dwa słowa jeszcze o Zafonie – jednym z moich ulubionych współczesnych autorów, który niestety nic więcej już nie napisze, bo zmarł w 2020 roku w wieku 56 lat. To jeden z tych pisarzy, który potrafił mnie zaczarować i porwać. Motyw książek w jego prozie jest bardzo ważny, a co się tyczy samej Barcelony – można uznać, że miasto jest pełnoprawnym bohaterem literackim. 23.04 znany jest jako dzień św. Jerzego, patrona Barcelony – Sant Jordi. Tego dnia ulice katalońskich miast zapełniają się książkami i stoiskami z różami. Nie może również zabraknąć smoków, bowiem to z walki z nim zasłynął święty Jerzy. To taki mix dnia książek i walentynek. Zwyczaj bowiem nakazuje podarować tego dnia komuś bliskiemu  książkę i różę. Piękne, prawda? „Jesteśmy jak cienie, ukrywamy się za literami”. Naczytałam się o tej Barcelonie u Zafona, musiałam się więc przekonać na własne oczy. Odnaleźć Arc Del Teatre, gdzie ukryty był Cmentarz Zapomnianych Książek, kawiarnię Els Quatro Gats (4 koty) i charakterystyczny dom z wieżyczką, który wynajmował David Martin. AHHH, podróż literacka niczym w Moskwie!

Tak w ogóle to urodzinowy wyjazd… Zmiana kodu, trójka z przodu! Nie było żadnych podsumowań, ani „listy rzeczy do zrobienia przed trzydziestką”. Za późno. A z resztą to tylko cyfry, nie zrobiłam „przed”, to zrobię „po”. Co mi się udało własnymi nogami, rękami, fartem, zbiegiem okoliczności czy siłą woli i swoim działaniem to zdobyć tytuł magistra, którego do niczego nie używam, wejść 4 razy na Elbrus, 3 razy na Kazbek i odwiedzić 24 kraje. Jak na dziewczątko z Witanowic to całkiem sporo, skoro nawet na gminnej prelekcji nazywają mnie „podróżniczką”.

Mam swój świat, którego nie porzucę, chodzę swoimi ścieżkami (a najczęściej jest to czysty offroad), nie usiedzę w jednym miejscu. Za dziecka najgorszą karą było schowanie książki, a mama mimo szczerych chęci nie oduczyła mnie czytania przy jedzeniu. Nie kupię sobie drona, bo pewnie bym go utopiła, jak telefon w morzu, który odpłynął na fali, albo z falą. Ze śmiesznych historii w moim życiu to wpadłam do studni i wywaliłam się na prostym parkingu tuż przed autem, koncertowo rozbijając oba kolana i drąc spodnie. W wieku 28 lat. Całkiem niedawno uszkodziłam sobie rzepkę w kolanie, uderzając się garnkiem na kiszoną kapustę. Nie pytajcie J A K – przypał to moje drugie imię.

Czas szybko ucieka. Staram się żyć jak najbardziej świadomie i czerpać radość z każdego dnia i prostych rzeczy, składających się na ten dzień. To chwile składają się na życie. Tyle. 😊

Chińskie ciasteczko szczęścia w Barcelonie w dniu moich urodzin

Hola hola, teraz zapraszam do Barcelony! Z zaśnieżonej Polski i mrozu -13*C wylądowałam w innym świecie. Btw – Hiszpania – mój 24. odwiedzony kraj! Przyjemne ciepło, palmy, pomarańcze, no bajka. Taki klimat odpowiadałby mi cały rok! Zima mogłaby istnieć tylko na Spitsbergenie.

Barcelona to drugie co do wielkości miasto Hiszpanii, stolica autonomicznej Katalonii. Leży nad Morzem Śródziemnym, a z samolotu widać Pireneje. Miasto sztuki. Od Gaudiego wolę jednak Zafona, ale artystyczny klimat unosi się w powietrzu jak zapach churrosów z czekoladą. Barcelona ma tylko nieco ponad 50 dni deszczowych rocznie, a czysta słoneczna pogoda w grudniu to ponad 300 godzin. Wystawiam twarz do słońca i chodzę w samej koszuli, bo podczas gdy t u jest +17*C, w Polsce tym czasem zasypało. Odpowiada mi taki klimat, chociaż jarmark bożonarodzeniowy i św. Mikołaje średnio zgrywają się z palmami na promenadzie. Zastanawiam się, skoro drzewa ledwie zaczynają tracić liście w połowie grudnia (platany, miłorzęby), to kiedy zdążą wyrosnąć im nowe? Świetnie za to zgrywa się melodia Bella Ciao, przygrywaną tuż przy głównej alei miasta, prowadzącej nad morze przez trzech uśmiechniętych dziadków. Słucham zafascynowana, mam ochotę wyciągnąć telefon i nagrać filmik, nie robię tego jednak, zostawiając to wspomnienie tylko dla siebie. Uśmiecham się i idę dalej.

Płacę 10 euro za wstęp do Parku Güell i uważam, że są to najlepiej wydane pieniądze w Barcelonie. Zaraz obok crossaintów z kremem, od których cały dzień pachną mi ręce i lodów o smaku białej czekolady pod słynną Sagradą Familią. Budowa Parku rozpoczęła się w roku 1900, ale dla publiczności otwarto go dopiero w 1963 roku. Kilkanaście lat później został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Kilka słów należy się w tym miejscu na temat osoby Antoniego Gaudiego, który został poproszony o zaprojektowanie kilku budynków w parku – chociaż znany jest głównie jako architekt słynnej katedry Sagrada Familia. Po 1914 roku poświęcił się jej całkowicie, zamieszkał nawet na terenie budowli, a po śmierci został, zgodnie ze swym życzeniem, w niej pochowany. Zmarł w 1926 roku w wyniku obrażeń doznanych trzy dni wcześniej, gdy potrącił go tramwaj. W ramach ciekawostki – zakończenie budowy Sagrady Familii planowane jest na setną rocznicę śmierci Gaudiego, czyli w 2026 roku – mają jeszcze trzy lata. Już teraz jednak katedra ma imponujący wygląd i poraża (a w pewnym momencie i przeraża), nawet z daleka. Neogotyk i secesja to główne cechy stylu architektury Gaudiego. Casa Batlo, Casa Milla i Casa Vicens są tego idealnym obrazem. Eksperymentował, puszczał wodze fantazji, śmiało wykorzystując w swych projektach fantastyczne formy i zawiłe desenie oraz kształty podpatrywane w przyrodzie. Nawiązywał do płynności podwodnego świata. Gaudi wszystkimi pracami umieszczonymi w parku Güell chciał pokazać, że da się w jakiś sposób zespolić architekturę z przyrodą. Chciał wkomponować w pagórki oraz roślinność dzieła ręki człowieka, nie naruszając przy tym naturalnej harmonii natury. 

Sagrada Famila

W Parku Güell czułam się  jak prawdziwa Aga w Krainie Czarów. Tym bardziej, że zupełnie irracjonalnie, na olbrzymich palmach, harce urządzały sobie mnichy nizinne. To takie zielone papugi. Tak, papugi. Papugi w Barcelonie!!! W internecie można przeczytać o ich pladze w Madrycie, Walencji czy właśnie Barcelonie, choć dla mnie było to zjawisko niesamowite. Każdego dnia fascynował mnie ich wesoły świergot wśród palm (chociaż piszą o nim „wrzask”) oraz to, jak przemykały nad głowami ludzi. Kosmos! Właśnie tak będę pamiętać Park Güella. Jak magiczną Krainę Czarów z fantastycznymi mozaikami Gaudiego i radosnym świergotem zielonych papug. Nikt mi tego wspomnienia nie zabierze ani nie odmieni. Najpiękniejsze z całej Barcelony!

Stwierdziłam wtedy, że sama nie wiem, czy to przez te wszechobecne i rozwrzeszczane papugi, ale Barcelona tak bardzo skradła moje serce, że postawiłabym to miasto w moim TOP-5 miast ever – zaraz po Moskwie, Petersburgu i Kijowie, obok Budapesztu ex aequo z Pragą. 🙃

W Parku Güell spędziłam dobre kilka godzin. Plątając się tam i z powrotem, robiąc zdjęcia najdłuższej ławki na świecie i przyglądając się mozaikom Gaudiego –a każda z nich była jedyna i niepowtarzalna. Po drodze z Parku miałam zaznaczony na mapie jeden z zachwalanych punktów widokowych. Jestem fanką panoram miast z punktów widokowych, dlatego Bunkry del Carmel musiały zostać odhaczone! Bunkry El Carmel zlokalizowane są na wzgórzu Turó de la Rovira na wysokości 262 m n.p.m. Podczas hiszpańskiej wojny domowej na szczycie wzgórza zamontowano działa, które zostały skierowane w stronę miasta. Siały one terror i postrach wśród mieszkańców. Podobną złą sławą okryty jest zamek Castell de Montjuic, w którym przetrzymywano i torturowano katalońskich więźniów. Samo wzgórze znane jest jako zielone płuca Barcelony, znajduje się tu Muzeum Katalońskie, stadion i wioska olimpijska, a rzut beretem jest do Placu Hiszpańskiego i areny walk byków, przerobionej obecnie na galerię handlową.

Jak już jestem przy Montjuic – umyślałam sobie pójść na to wzgórze, by zobaczyć cmentarz, który opisywał Zafon. Można tu wjechać kolejką linową, ale przecież według Agusi kolejki są dla słabych, lepiej dryłować 6 km pod górę w jedną stronę! Tylko po to, by obejrzeć cmentarz. Swoją drogą – to też pewne dzieło sztuki – nie tylko ze względu na owiane sławą kamienne anioły. Pochowani są tu najbardziej zasłużeni mieszkańcy Barcelony (oczywiście poza Gaudim, którego pochowano w Sagradzie Familii). Atmosfera cmentarza idealnie wpisuje się w mroczny nastrój Zafona. Przypałem byłoby się zgubić na cmentarzu – wolałam do tego nie dopuścić, a było to całkiem możliwe, biorąc pod uwagę mnogość piętrowych alejek i nagrobków 😉 Nie wiedziałam, że władze Barcelony podjęły decyzję o organizacji wycieczek z przewodnikiem. Poprowadzono nawet trzy trasy – artystyczną, historyczną i łączoną.

W Barcelonie z jednej strony czuć niesamowitą przestrzeń – w końcu morze rzut beretem, ale z drugiej strony są wąskie uliczki średniowiecznej Dzielnicy Gotyckiej – Barri Gòtic. Lubię takie klimatyczne miejsca, w których dobrze się gubi. Idąc bez mapy, skręcić to tu-to tam, chłonąc cienie i mroki zakamarków Barcelony.

Zaliczyłam kolejny punkt widokowy – dach katedry św. Eulalii. A przy okazji i samą katedrę – to tak zamiast Sagrady Familii, na którą patrzyłam tylko z oddali (32 euro za wstęp do niedokończonej katedry jakoś mnie zniechęciły). Na krużganku, wśród gotyckich kolumn, przechadzały się białe gęsi.😁 13 ptaków jest trzymanych przy Katedrze, bo św. Eulalia, patronka katedry miała właśnie trzynaście lat gdy zginęła męczeńską śmiercią. Nie spodziewałam się tego w takim miejscu. Ciekawe 😊

Najbardziej niesamowite w całym wypadzie do Barcelony było dla mnie to, że w połowie grudnia mogłam się cieszyć słońcem i przyjemnym ciepłem, chodziłam w samej koszuli cały dzień (płaszcz wyciągałam z plecaka na sam wieczór). Żałowałam, że nie wzięłam sobie spódnicy, bo momentami było mi za ciepło! Tak sobie to skojarzyłam, bo podczas wejścia na dach Katedry trochę wiało i musiałam się opłaszczyć. Siedziałam sobie na ławce, patrzyłam na dachy Barcelony i zajadałam rodzynki w czekoladzie. A w dole gwar. Na dziedzińcu przed Katedrą było rozłożone kilka straganów i kolejny jarmark bożonarodzeniowy. Podśpiewywałam sobie Feliz navidad dadada (oczywiście tylko te dwa słowa, więcej nie znam) i dziwiłam się, jakie małe śkaradztwa tam sprzedają, ja bym zrobiła lepsze:

Jak się dowiedziałam, w Katalonii wciąż kultywuje się tradycję Tío de Nadal, czyli drewnianego pieńka, któremu przykleja się oczy i uśmiechniętą buzię. Pień ten kupuje się na początku adwentu i dzieci mają za zadanie dbać o niego – karmić i okrywać kocykiem, by nie zmarzł. 24.12 dzieci biją pieniek kijkami i śpiewają mu specjalną piosenkę, żeby następnego dnia pozostawił po sobie prezenty. AHA. Ile to człowiek może się dowiedzieć o otaczającym świecie i jego niesamowitych tradycjach po prostu podróżując… Prawdziwym zwieńczeniem celebracji Świąt Bożego Narodzenia jest dopiero święto Trzech Króli. Uroczyste orszaki na ich cześć przybyły do nas właśnie z Hiszpanii. To oni przynoszą dzieciom jeszcze więcej prezentów, niż symboliczne podarki od pieńka. 😉 Dzieci piszą listy nie do św. Mikołaja, ale właśnie do Trzech Króli, którzy przyszli do Jezusa z darami. Niegrzeczne dzieci znajdują zamiast prezentów bryłki węgla – odpowiednik polskiej rózgi. Oh, gdyby dzisiaj u nas dla niegrzecznych św. Mikołaj czy tam Trzej Królowie, czy nawet diabeł w czystej postaci przynosił w prezencie węgiel… Wszyscy staliby się bardzo niegrzeczni 😆

Jeszcze dwa piękne miejsca, które skradły moje serce. Łuk Triumfalny – jestem ich kolekcjonerką 😁 widziałam już w Paryżu, Mediolanie – teraz kolejny w Barcelonie. Ten był trochę inny, bo z czerwonej cegły. Wprost od Łuku, aleją między palmami trafiłam do kolejnego magicznego zakątka Barcelony – Parku Ciutadella. 17-hektarowy Park Cytadeli jest zdecydowanie najpiękniejszym parkiem w całym mieście – jego nazwa pochodzi od zburzonej w 1714 roku znienawidzonej cytadeli, na której miejscu go zbudowano. Jest zdecydowanie mniej popularny niż Park Guell i w przeciwieństwie do niego, po Ciutadelli spacerują i wypoczywają również miejscowi. Masa tam ekstrawaganckich budynków i pomników – chociażby mamuta. 😁 Centralnym punktem Parku jest fontanna Cascada. Składa się ona z wodospadu, przyległego do niej sztucznego jeziora z turkusową wodą, w której taplały się kaczki, gęsi gęgawy i czaple, a po obu bokach znajdują się dwa ciągi schodów, po które można wejść na górę fontanny.  I znowu wszędzie te mnichy nizinne, zielone papugi, które w Polsce kosztują od 300 zł – ich radosny gwar, gonitwy wśród koron palm i wyjadanie nasion kwiatów. One tam były u siebie, spacerujący ludzie to tylko dodatek. Byłam zachwycona Ciutadellą i bardzo się cieszyłam, że zupełnie przypadkiem trafiłam w tak niesamowite miejsce!

Jak nie lubię morza… to wieczorny spacer brzegiem Morza Śródziemnego był niesamowity. Usiadłam sobie na kamiennym leżaku, wyciągnęłam z plecaka kartonik białego winka i wypiłam, świętując swoje urodziny i wszystkie piękne miejsca, które dotychczas w życiu widziałam i które jeszcze zobaczę. Lubię to w tych południowych krajach, że wino w kartoniku jest tańsze niż analogiczny soczek dla dzieci w Polsce 😉 Port i plażę Barcelonettę również dobrze zapamiętam.

Wszystko co dobre ma jednak swój koniec i po trzecim wieczorze w Barcelonie trzeba było znowu upchać wszystko do małego plecaka i szykować się do drogi powrotnej. Samolot miałam jakoś po 9, chciałam jechać na lotnisko przed 7, ale najpierw poszłam sobie kupić kawę i ostatniego rogalika z czekoladą – nie mogłam go sobie odpuścić, tak mi zasmakowały. Stwierdziłam, że wolę pojechać wcześniej i poczytać sobie książkę lub poprzeglądać zdjęcia, by móc spamować na Instagramie przez kolejne trzy dni. Wypiłam kawę, rogaliki w papierowej torebce niosę w ręku, chcę sprawdzić na mapsach, czy dobrze idę na ten autobus… A tu nagle staję się bohaterem filmu akcji: ktoś przejeżdża obok mnie na rowerze i wyrywa mi telefon z ręki. Pierwsza myśl, jak błyskawica – o nie, to jest sen, ale głupi sen! Druga – o nie, przecież ja tam mam  w s z y s t k o! A potem zaczynam krzyczeć, po polsku: przecież ja mam zaraz samolot! Samolot! Niestety to nie film ani nie sen. Zostałam okradziona. Tak właściwie to był napad – w biały dzień, chociaż jeszcze wczesną porą, bo przecież przed 7, kiedy miasto dopiero budzi się do życia. Całe szczęście, że zachowałam tyle trzeźwości umysłu, że stwierdziłam, że zgłoszenie tego na policję nic nie da i jak dalej będę tak stała, to się spóźnię na samolot. Pojechałam na lotnisko, dzięki uprzejmości nieznanej Chorwatki z autobusu dałam znać do domu, by mi zablokowali telefon i konto bankowe. Całe szczęście, że dokumenty miałam przy sobie. Poszłam do odprawy, samolot miał opóźnienie, nie wiedziałam nawet, która jest godzina. Czułam się… fatalnie. Choć to dość lekkie słowo na określenie tego stanu, tamtych chwil i tego, co przeżywałam. Szczegółów oszczędzę.

W samolocie siedziałam przy oknie – cóż za chichot losu! i podczas lądowania w Krakowie widziałam Widmo Brockenu, w którym zamiast postaci zawisła sylwetka samolotu. Zdjęcia, jak się domyślacie, brak – aparat zostawiłam w domu. Zdjęć nie mam praktycznie wcale – tyle, co wysłałam na szybko przez Messengera, „prześlij dalej” te same zdjęcia do wszystkich najbliższych i to głównie z pierwszego dnia. Więcej mam zdjęć papug, którymi się zachwycałam, niż całej reszty. (a zdjęcia wyszły mi nad wyraz fajne z tego wyjazdu, bo i pogoda dopisała i miejsca…) Cóż.

Mogłam nie iść po tą kawę. Mogłam wracać tak jak przyszłam. Mogłam wyjść kilka minut później. Albo wcześniej. Mogłam zrobić sobie chmurę na zdjęcia. Mogłam. Ale mogłam też dostać w łeb. Prócz telefonu mogli mi ukraść torebkę z dokumentami. Mogłam nie zdążyć na samolot, mogłam nie wrócić do domu. Co ja bym wtedy zrobiła??! Mogli mi ukraść ten telefon drugiego dnia, a nie ostatniego. Mogłam nigdzie nie jechać. Nie wychodzić z domu. Albo wyjść i wpaść od auto. Mogłam.

A tak w ogóle cóż to za idiotyczne gdybanie! Potem się dowiedziałam, że nie ja jedna jestem ofiarą napadu w Barcelonie. Koleżance z pracy brata rowerzysta wyrwał telefon, a gościu idący za nią popchnął ją i wyrwał torebkę z dokumentami. Takich przypadków jest więcej. „Trzeba być bardziej uważnym” – powiedział mi pan w banku, na co roześmiałam się mu w twarz, życząc powodzenia, gdy w dużym mieście będzie trzymał telefon w ręku, jak robi to każdy. Każdy! To nie jest kradzież kieszonkowa, to jest wyższa sztuka kradzieży i napadu.

Barcelona jest tak niesamowita, tak bajeczno-magiczna, że aż mi się serce kraja, że człowiek człowiekowi takie zło może wyrządzić. Nie chciałabym, żeby to wydarzenie rzutowało na mój wyjazd, bo przez te trzy dni w Barcelonie byłam zachwycona i czułam się po prostu szczęśliwa, ale, niestety, rzutuje to. Na samą myśl o Barcelonie kulę się w sobie, boję się osób wymijających mnie na rowerze, gdy idę po Wadowicach. To, że udało mi się ten mój urodzinowy wyjazd jakkolwiek opisać, uważam za prawdziwy sukces.

Włożyłam w ten opis barcelońskich wojaży całe swoje serce. Chcę pamiętać piękne chwile, które mnie tam spotkały w dzień moich okrągłych urodzin, a skoro mam tak niewiele zdjęć, muszę to sobie wyryć w głowie, zapamiętać te obrazy. Tego nikt mi nie wyrwie z ręki ani z głowy.

Dziękuję tym, którzy dotarli do końca. Trzymajcie się!

PS. Kolejne Dzikie Wojaże już wkrótce! Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jestem dziś bogatsza o nowe doświadczenia!

Dzikie wojaże

Kolorowe podsumowanie 2022

Powoli dobiega końcu 2022 rok. Rok zmiany kodu i jednocześnie rok, w którym szczególnie założyłam sobie realizację celów i spełnianie marzeń. Powiedziałam sobie „działać nade wszystko”. Nie wszystko, co sobie założyłam, się udało, ale i tak muszę przyznać, że za „odhaczone” mogę uznać całkiem sporo. Pomimo wojny na wschodzie, szalejącej inflacji, pomimo niepogody i codziennym przeciwnościom – to był dobry rok i jestem za to bardzo wdzięczna. Góry są moim azylem, lekarstwem na wszelkie zło, cywilizację i uszczerbki na zdrowiu psychicznym. Tak samo jak aparat, najwierniejszy Nikuś świata i książki, bez których nie potrafię żyć.

Tak w skrócie:

Wiosna tego roku była przepiękna, jesień trochę słabsza. Rok był obfity w jabłka, a hordy ślimaków szczęśliwie omijały naszą działkę. W górach spędziłam 60 dni (w tym 6 razy byłam na Babiej), w pogoni za światłem, rzepakiem i w celu dotlenienia szarych komórek przejechałam jakieś 932 km na rowerze (po wszystkich okolicznych górkach, pagórkach i na przełaj off-road’em), kilometrów na nogach nie zliczę w żaden sposób, przeczytałam 41 książek. Wróciłam do Gruzji, pobiłam rekord wejścia na Babią Górę (co było moim postanowieniem noworocznym – udało się to zrobić w 57 minut), pierwszy raz pojechałam w Bieszczady, odwiedziłam Mediolan i Barcelonę (tym samym odhaczając swój 24 kraj – o tym grudniowym, urodzinowym wypadzie napiszę w osobnej notce, jak się już nieco pozbieram). Nadrobiłam nieco deficyt lotów samolotem, których tak bardzo mi brakowało przez ostatnie dwa lata, miałam nawet okazję zobaczyć widomo Brockenu, które złapało lądujący samolot. Nawiasem mówiąc, w tym roku odblokowałam swą klątwę Brockenów w górach i jestem już bezpieczna. Poza tym wreszcie byłam na wschodzie słońca na Rysach, w końcu pojechałam na Ochodzitą, o których to rzeczach tyle już mówiłam, a nic w związku z tym nie robiłam. Wzięłam Ewelinę na Orlą Perć, przechodząc jej 2/3 (odcinek Skrajny Granat-Krzyżne był wtedy w remoncie, więc zostanie dla Ewe jako deser na przyszły rok 😉 ), przeszłyśmy razem babiogórską Perć Akademików, pokazałam jej wreszcie obiecaną huśtawkę pod Tokarnią i magiczny wschód słońca na Wysokim Wierchu. Miałam kolejne dwie prelekcje o Gruzji, sprzedawałam kolejną już edycję kalendarza rodem z Krainy Czarów, wygrałam w konkursie „Talenty 2022” w Wadowickim Centrum Kultury.

Nie udał się ani wyjazd do Kirgistanu, ani do Nepalu, ani wejście na Gerlach – zdarza się, nie zawsze ma się to, co by się chciało, czasem plany krzyżuje brak czasu, często brak pieniędzy, a w tym pierwszym przypadku plany mocno pokrzyżowała wojna na Ukrainie. To tak jak z Koleją Transsyberyjską – cieszę się, że przynajmniej w Moskwie i Piterze byłam i 4 razy na samiuśkim wierchu Elbrusa – bo teraz zapewne jeszcze długo nie będzie to rzecz prosta do zrealizowania. Transsib będzie czekał dalej, na lepsze czasy. Albo na kolejne życie. 😉

Czytałam ostatnio, że człowiek pamięta to wszystko, co wyróżnia się i budzi emocje – to, co jest zwyczajne i mało ekscytujące, chociażby mycie zębów i kolejny „taki sam dzień w pracy” lądują we wspomnieniach zbiorowych. Po prostu „jedno z wielu/jedno i to samo mycie zębów”. Dlatego trzeba żyć tak, by jak najwięcej wspomnień lądowało poza ten wspólny zbiór. Trzeba jeździć na rowerze, pędzić na wschód słońca, zarywać nocki na te wschody, gonić światło, trzeba podróżować za wszelką cenę, nawet jeżeli wiąże się to z miłymi lub mniej przygodami. Trzeba, bo jutro znowu może przyjść pandemia, wojna, kryzys, apokalipsa i Bóg jeden wie co jeszcze. Albo jutra może wcale nie być – jak dla wielu Ukraińców, którym w tym roku zawalił się świat.

Tradycyjnie – nie mam najlepszego zdjęcia roku 2022. Jest to wybór czysto subiektywny, wiąże się z moimi wrażeniami, emocjami i przeżyciami, które zawsze chcę, ale nie zawsze udaje się przekazać. Nie robię już tysiąca zdjęć z jednej wycieczki, wszystkiemu, co popadnie. Stawiam na jakość. Jak powiedział jakiś mądry człowiek: „Jeżeli nie czujesz nic w tym na co patrzysz, nigdy nie uda ci się sprawić, aby ludzie patrząc na twoje zdjęcia cokolwiek odczuwali„. Dlatego myślę nad tym, co robię i za każdym razem chcę czuć, że to, co właśnie w tym momencie robię ma sens, który uda się Wam przekazać. Kolorowe podsumowanie roku 2022 w kilkunastu fotografiach przed Wami:

Wszystko to plony moich Dzikich Wojaży – tysiące wydeptanych kroków, gonitwy za światłem, ciągłym byciem w drodze. Włożyłam w te zdjęcia całe swe serce, mam nadzieję, że się Wam podobają! ❤️

Postanowienia i cele na Nowy Rok?

Dalej realizować pomysły, jakie spontanicznie rodzą się w mojej rudej głowie, iść za głosem serca, bo to zawsze się sprawdza.

Poza tym? Stawiam sobie jeden cel, bo niczego innego już nie jestem pewna, a czipsy i tak nadal będę żreć i tak. Challenge accepted: wejść na Babią w mniej niż 55 minut lub zrobić sobie czasówkę Percią Akademików, a następnie pobić swój własny rekord 😆 No co, ludzie po trzydziestce nadal są w formie! Nie odpuszczam, ma być ogień! Dzikie wojaże – niech się kręcą!

Wypijmy za ten odchodzący rok, za każdy promień słońca i za ten Nowy, co już czeka – by przyniósł same dobre chwile!

Życzę Wam z całego serca, byście z nadzieją patrzyli na to, co przed nami. Nauczcie się czerpać radość z małych rzeczy, jakie przynosi dzień codzienny! Tak, by tych drobnych, wyróżniających się chwil w życiu pamiętać jak najwięcej. Życzę Wam też – jak zawsze! – dużo szczęścia, bo ludzie na Titanicu byli zdrowi i na nic im się to nie przydało. Do siego roku!!

PS. 81 dni do wiosny. Chyba mogę zacząć odliczać. ❤️